Les deux Alpes czyli wspomnienie z wakacji

W połowie sierpnia wraz z zawodnikami Sekcji Snowboardu KS Spójnia-Warszawa wyjechaliśmy na zgrupowanie do francuskiego Les Deux Alpes. Tak się składa, że kilkoro moich zawodników poza snowboardem z powodzeniem uprawia inne sporty, Taką wielopłaszczyznowo uzdolnioną osobą, jest Ula Mendys która nie dość, że jest jedną z najlepszych polskich snowboardzistek, to także jest członkiem Kadry Narodowej PZKOL w olimpijskiej konkurencji BMX Ralp6acing. Poniżej ciekawa relacja siedemnastoletniej dziewczyny, która naprawdę potrafi jeździć na rowerze:

Wtorek, 09.08.2016. Zgrupowanie sekcji snowboardu K.S. Spójnia Warszawa. Les Deux Alpes, Francja. Dzień rozpoczynamy jak zwykle treningiem na snowboardzie. Tego dnia na stoku towarzyszyły nam opady śniegu. Niby nic wyjątkowego, dopóki człowiek nie uświadomi sobie, że jest środek lata! Po kilku godzinkach śmigania na deskach odłączamy się z trenerem Bartkiem Błażewskim od reszty grupy i przechodzimy do drugiej części planów na dzisiaj. Szybki obiadek i po chwili jesteśmy w wypożyczalni rowerów zjazdowych. Ubieramy się w niezbędne ochraniacze, bierzemy rowery i ruszamy. Ku przygodzie!
W planach mieliśmy jeden zjazd po łatwej trasie dla wyczucia rowerów, a następnie wjazd gondolką na samą górę (3200m.n.p.m.) i odkrywanie bardziej zaawansowanych tras.
Jestem zawodniczką BMX Racing i bardzo lubalp5ię sporty ekstremalne, dlatego nie mogłam doczekać się spróbowania swoich sił w DH. Byłam gotowa na to, że będę musiała się przestawić na inny styl jazdy, ale nie wiedziałam że różnice będą aż tak ogromne.
Pierwsze schody zaczęły się na nierównościach. Jestem przyzwyczajona do pedałów typu SPD, a z platformowych pedałów najzwyczajniej spadają mi nogi. Na szczęście nie miałam zamiaru zepsuć sobie zabawy takimi drobnostkami i pogodziłam się z faktem, że co jakiś czas będę musiała poprawiać ustawienie butów.
Kolejną różnicą jest prowadzenie roweru w skrętach. BMX jest krótki, lekki i zwinny, co czyni go dosyć prostym w obsłudze, natomiast rowery DH – zupełne przeciwieństwo. Jazda w zakrętach na tego typu rowerach wymaga odpowiedniej techniki. Nie wystarczy skręcić kierownicą, trzeba zaangażować całe ciało i rower. Ma to też oczywiście swoje zalety. Dzięki takiej budowie rowery DH wybaczają znacznie więcej na wszelkiego typu nierównościach i mogą pokonywać znacznie większe przeszkody. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy Bartek wjechał na swoim rowerze po schodach  bez najmniejszego problemu! Na rowerze bez zawieszenia coś takiego byłoby nie do pomyślenia. Tak samo było w momencie, gdy czekał nas na trasie odrobinę stromszy zjazd po (jak mi się wtedy wydawało) ogromnych kamieniach. Gdyby nie to, że Bartek namówił mnie na pokonanie tego odcinka na rowerze, w życiu nie uwierzyłabym, że to takie proste. Wystarczyło wychylić tyłek za siodełko, trzymać pewnie kierownicę i zdać się na rower. Nie mogłam wyjść z podziwu dla tej maszalp4yny. Chyba poczułam się odrobinkę zbyt pewnie, bo na kolejnym takim odcinku nie skontrolowałam dostatecznie prędkości. O mały włos nie skończyłabym tego zjazdu  rozbijając się o skałę. Ostatecznie udało mi się wyhamować, ale nie obyło się bez sporej dawki adrenaliny. Chwilę mi zajęło doprowadzenie się do porządku.
Kolejna sytuacja zapierająca dech w piersiach również miała związek z różnicami w budowie rowerów. Tym razem znaczenie miała długość ramy. Jako że w tym sezonie zaczęłam ćwiczyć skoki na BMXie, nie widziałam powodu żeby nie spróbować lotów na większym rowerze. Nie byłam jednak gotowa na to, że wybicie podbije mi tylne koło i część lądowania przejadę tylko na przednim kole! Na szczęście tył roweru grzecznie wrócił na ziemię i mogłam kontynuować jazdę bez gleby.
To by było na tyle, jeśli chodzi o zauważalne różnice między tymi odmianami kolarstwa. Teraz opowiem troszkę o niespodziankach jakie czekały nas na trasach.
Pierwszą z nich było coś czego zawsze bardzo chciałam spróbować. Mianowicie zjazd po drodze zasypanej sporą warstwą śniegu. W moim wykonaniu był to zupełny brak kontroli nad rowerem i prędkością, ale za to jaką frajdę z tego alp3miałam! Kiedy chciałam hamować, a zaciśnięte hamulce nic nie zmieniały, postanowiłam wywrócić się na bok. Była to najprzyjemniejsza wywrotka na rowerze w całej mojej karierze. No i w sumie jedyna wykonana celowo.
Podczas całej naszej zabawy z rowerami towarzyszyły nam przepiękne widoki. Jedna trasa była wyjątkowo malownicza. Prowadziła wzdłuż urwiska, znad którego rozciągała się niesamowita panorama. Nie było innej możliwości niż zatrzymać się na chwilę i zrobić chociaż kilka zdjęć. Niestety (albo i stety) jak wszystkim wiadomo takie fotki nie oddają klimatu danego miejsca nawet w małym stopniu. Na szczęście miałam wystarczająco dużo czasu, żeby się napatrzeć i jestem przekonana, że ten obraz pozostanie w mojej głowie jeszcze na długo. Kolejnym widokiem, który zapadł mi w pamięci był odcinek prowadzący po drewnianych mostkach pomiędzy małymi brzózkami, wysokimi trawami i kwiatami. Jadąc tamtędy czułam się jak w krainie niczym z Narnii. Naprawdę żałowałam, że trwało to tak krótko.alp1
Kolejnym zupełnie nowym dla mnie przeżyciem było pędzenie z naprawdę sporą prędkością po szutrowej drodze prowadzącej pomiędzy górami. Rowery zjazdowe w takich warunkach są niesamowicie stabilne. Był to moment wytchnienia dla nóg i rąk zmęczonych ciągłą jazdą na stojąco.  Chwile odpoczynku dawały nam też wjazdy na górę krzesełkami. Podróż kolejką umilały nam świstaki. Te przemiłe stworzonka stały w trawie w charakterystycznej dla nich pozycji – „stójce” na tylnych łapkach. Żałuję tylko, że nie chciały podzielić się z nami swoim gwizdaniem.

Po kilku godzinach spędzonych na snowboardzie, a potem na rowerze, musiałam się liczyć z tym, że zmęczenie w końcu mnie dopadnie. Nie spodziewałam się jednak, że moje kończyny zupełnie odmówią mi posłuszeństwa. Ręce alp2zaciskały się na kierownicy z taką siłą, że momentami miałam problemy z otwarciem dłoni. Trzeba było chwilę odczekać, zanim palce posłusznie się prostowały, by trafić na klamki hamulców. Nogi też dostały niezły wycisk. W pewnym momencie podczas odpoczynku zauważyłam, że nie mogę uspokoić nogi, która robi tzw. telegraf, czyli calutka podskakuje zupełnie bez kontroli. Moje mięśnie miały w głębokim poważaniu polecenia jakie im wydawałam. Nadeszła najwyższa pora, aby kończyć jazdę. Jako że ostatnie przejazdy bywają pechowe, mój był bardzo ostrożny i powolny.
Niesamowicie zmęczona i obolała, ale także przeszczęśliwa wróciłam do domu, zjadłam ogromną porcję jedzenia i wzięłam gorący prysznic i trochę się porozciągałam. Uwielbiam to zmęczenie po porządnym dniu treningowym. Czuję się wtedy spełniona i dumna z siebie.

Podsumowując: moje pierwsze zmagania w DH były dla mnie niesamowitą przygodą. Bardzo się cieszę że miałam okazję pojeździć w tak przepięknym miejscu, na takich fajnych trasach. Myślę, że każdy kto chociaż trochę interesuje się kolarstwem grawitacyjnym, powinien spróbować swoich sił w miejscu podobnym do Les 2 Alpes, żeby poczuć jak to jest jeździć w wysokich górach. Po jednym dniu jeżdżenia w takich warunkach nie mogę wyjść z podziwu dla ludzi uprawiających tą dyscyplinę zawodowo. Od tej pory inaczej będę patrzeć na wszystkie filmiki zawodników downhillu.

Ula Mendys.

Bardzo gorąco zachęcam do spędzenia urlopu w L2A. Tak jak wcześniej pisała Ula, to jedna z lepszych w Europie miejscówek grawitacyjnych. Do dyspozycji mamy 20 wytyczonych, oznakowanych tras oraz nieskończenie wiele dzikich, z których nie przepędza żaden strażnik parku narodowego!

Z 90 kilometrów wytyczonych tras, chciałem pokazać najciekawszy, moim zdaniem, zapis z Endomondo. To jeden zjazd z lodowca 3200 mnpm , trasami: Jandri, Rocky Line, Diable, Venosc, aż do miejscowości leżącej 700 m poniżej Les Deux Alpes. Ślicznego Venosc 900 mnpm. Przyznam, że na mazowieckim kolarzu, 2221 m różnicy poziomów, zjechane na raz, robi  wrażenie! Zwłaszcza kiedy przypomniałem sobie przewyższenia pokonywane na domowych maratonach Poland Bike i Mazovia. Przykładowo, podczas 45-cio km etapu PB2016 w Radzyminie, mój Polar zarejestrował 105 m w pionie,

Koszty:

196Euro 6 dniowy ski pass na którym od 09.00 do 13.30 śmigamy na nartach i potem do 18.30 na rowerze. 125 Euro 6 dni tylko na rower od 09.00 do18.30.

15 Euro- osobodoba w 8 osobowym apartamencie, pobyt 7 nocy. Jedzenie przygotowywaliśmy sami.

Wypożyczenie roweru 40 – 90 Euro za popołudnie ( 13.30 – 18.30) niby sporo, jednak należy wziąć pod uwagę, że 160mm enduro to na trasy L2A absolutne minimum. Przekonaliśmy się, że lepiej sprawdzają się 200 mm rowery DH z mocnym dwupółkowym Boxxerem. Klocki hamulcowe trzeba wymieniać co 2 – 3 dni opony starczają na tydzień. Do tego w cenie dostajemy dobrany rozmiarem fullface, pełną zbroję chroniącą klatkę piersiową, plecy obojczyki, łokcie i przedramiona, solidne nakolanniki i ochraniacze piszczeli.

I tylko, żeby tam nie było tak strasznie dalekoL, zrobiliśmy 4 tysiące kilometrów, mimo to szczerze polecam wakacje 2017 w Les Deux Alpes.

Więcej zdjęć, filmów i tekstów ze zgrupowania w Les Deux Alpes czytaj na http://blog.snowboardshop.pl

Bartek Błażewski.

PS

Tydzień po powrocie ze zgrupowania w L2A i napisania powyższej relacji, Ula Mendys została Mistrzynią Polski w olimpijskiej dyscyplinie kolarskiej BMX Racing. Brawo Ula.

Alpen Challenge 2016

Alpen Challenge 2016
Alpen Challenge to wyścig w Gryzoni w Szwajcarskich Alpach ze startem i metą w znanym ośrodku narciarsko-rowerowy (znakomite trasy MTB, Enduro, Downhill) Lenzerheide. Wyścig, który opisuję odbył się 14 sierpnia 2016.
Zdecydowałem się wystartować, na krótszym z dwóch dystansów: 119km i 2718m przewyższeniapar1

Do pokonania były Albulapass (22.6km, średnie nachylenie 5.8%, 1310m przewyższenia), Julierpass (6.9km, średnie nachylenie 6.4%, 446m przewyższenia), Curver (3.5km, średnie nachylenie 5.2%, przewyższenie 185m) i finałowy podjazd do mety 5.1km, średnie nachylenie 8%, przewyższenie 410m.
Bazę wypadową zrobiliśmy w miejscowości Churwalden około 8km od miejsca startu ale z 250m przewyższenia do pokonania. W sam raz na rozgrzewkę rano przed startem. A rozgrzewka była potrzebna bo starty tego typu imprez odbywają się wcześnie bo o 7:00 rano (ze względu na dłuższy dystans, który najlepszym zawodnikom zajmuje 7 godzin, a także na minimalny ruch samochodowy o tej porze w niedzielę). Dzień wcześniej zapoznałem się z finiszowymi metrami a także posmakowałem makaronu podczas pasta party.par2

Start odbył się punktualnie o 7 rano. Trasa na początku prowadzi przez 15km w dół i ta część wyścigu została zneutralizowana. Startowałem z pierwszego sektora do którego zostałem przydzielony na podstawie wyników w innej imprezie, w której brałem udział w lipcu: Engadin Radmaraton. Mimo to starałem się przesunąć trochę do przodu przed rozpoczęciem podjazdu pod Albulapass. Plan miałem taki aby mocno pojechać pod tę przełęcz, po to aby znaleźć się w mocnej grupce na płaskim odcinku do kolejnego podjazdu. Albula zaczyna się płasko 2-3% i tutaj ciężko było przesunąć się do przodu. Po 6km nachylenie wzrasta do par5takiego jakie bardziej lubię czyli 6-7%. Potem na 8km znowu robi się na 2km tylko 2%. Za to ostatnie 12km dają w kość bo cały czas jest minimum 6% a zazwyczaj 8-10%. Pierwszą połowę podjazdu pokonałem ze średnią mocą NP 296W. Nie za mocno nie słabo patrząc ile jeszcze trudności przede mną. Na jednym z remontowanych odcinków drogi na przełęcz prowadziła bo szutrowym ubitym odcinku. Ponieważ jadąc przede mną zawodnik mocno zwolnił na tym odcinku postanowiłem wyprzedzić go jadąc po mniej ubitym, składającym z luźnych kamyczków fragmencie drogi (w końcu Trek Domane jest stworzony do takich odcinków!). Niestety była to zła decyzja, koło zaczęło tańczyć coś uderzyło w przednie koło mocniej niż się spodziewałem. Dojechałem znowu do wyasfaltowanej drogi, jednakże po chwili wielki syk i całe powietrze z przedniego koła po chwili zeszło. Kamień z szutrowego odcinka wbił się w oponę i przebił dętkę. Trzeba było się zatrzymać i założyć zapasową gumę. Patrząc na zapis z Training Peaks zajęło mi to 8 i pół minuty używając do tego małej ręcznej pompki. Ruszyłem w pogoń. Dobrze mi się jechało resztę podjazdu cały czas wyprzedzając. Jednakże trzeba było uważać bo wyścig nie odbywa się przy całkowicie zamkniętym ruch więc o ścinaniu zakrętów aby skrócić trasę nie było mowy. Drugą cześć podjazdu pokonałem ze średnią mocą NP 294W (i równo 1000 VAM). Pora na zjazd. Na początku trzeba było ostrożnie wyminąć krowy, które zamiast paść się na łące wyszły na drogę. Potem na serpentynach udało mi się przeskoczyć 2-3 zawodników mimo, że zjazdy nie są jeszcze moją mocną stroną. Po dojechaniu do płaskiego odcinka musiałem docisnąć przez około 1min na solo, aby dociągnąć do 10-12 osobowej grupki, która jechała przede mną. Zakwasiło to trochę nogi, ale przynajmniej w grupce mogłem odpocząć. Tempo nie było rewelacyjne, ale mimo to doszliśmy kolejną 10-12 osobową grupkę i w takim składzie minęliśmy St. Moritz i dojechaliśmy do drugiego bufetu, gdzie uzupełniłem jeden z bidonów (ciekawostką tego wyścigu jest to, że dzień przed startem można zostawić bidon w miasteczku startowym i organizatorzy zawiozą go na wskazany bufet. Pewnie zrobię tak w przyszłym sezonie aby zaoszczędzić 750-800g na całkowitej wadze roweru). Zaraz za bufetem był rozjazd na długi i krótki dystans (oba dystanse startują razem). Mniej więcej połowa rywali pojechała prosto na dużą (192km) pętlę. Ponieważ na bufecie zatrzymywało się mało zawodników z mojej grupki, zacząłem wyprzedzanie rywali na podjeździe pod Julierpass. Wyprzedzanie, a nie bycie wyprzedzanym wpływa dobrze na psychikę. Utrzymywałem dobrą moc i zakończyłem podjazd z wynikiem NP 296W i 1015 VAM. Teraz czekał mnie bardzo długi zjazd. Przed szczytem dogoniłem dwóch zawodników. Jeden z nich zjeżdżał rewelacyjnie. Byłem w szoku, że rower trzyma się nawierzchni przy tak mocnym składaniu się w zakrętach. Rywal na pewno odstawiłbym mnie na minutę albo dwie na tym zjeździe ale pod siodełkiem miał kamerkę. Wydawało mi się że specjalnie czeka i nie dokręca na prostych odcinkach aby móc mnie nakręcić bo oglądał się do tyłu czy ktoś za nim jedzie, a potem majstrował coś przy kamerce.par4

Zjechaliśmy się w 6 zawodników i rozpoczęliśmy podjazd pod Curver. Szczerze mówiąc przegapiłem ten podjazd patrząc na profil trasy przed startem, a okazało się, ze ma on spore znaczenie. Kolega z kamerką rozpoczął bardzo mocno i wraz z dwoma innym zawodnikami w ty, jednym juniorem z Niemiec odjechali na kilkanaście sekund. Ja jechałem swoje wiedziałem że nie będzie już płaskiego więc mogę jechać sam, ważne aby równym tempem. W połowie podjazdu minąłem kolegę z kamerką, po kolejnych 500m juniora z Niemiec, ale jeden z zawodników z naszej grupki miał wciąż około 15 sekund przewagi i bardzo mozolnie odrabiałem do niego stratę. Na szczycie sądzę, że strata była już poniżej 10 sekund, a kolejni rywale z grupki tracili już ponad 30sekund. Widziałem, że na finałowym podjeździe do mety zawodnik przede mną będzie moim jedynym rywalem. Na zjeździe ryzykowałem więcej niż zwykle. Dokręcałem na prostych i udało mi się go dojść. Niestety na przed ostatniej nawrotce o 180 obaj nie wyhamowaliśmy i ratując się przed upadkami wjechaliśmy na trawiaste zbocze trasy. Konkurentowi nic się nie stało, a ja niefartownie przebiłem znowu przednią oponę! Nie powiem co wtedy poczułem gdy do mety zostało tylko około 7km i szykowała się fajna walka na finałowym podjeździe, a ja nie miałem drugiej zapasowej dętki. Wiedziałem, że za 1km jest ostatni bufet więc na flaku z przodu dojechałem do niego (w międzyczasie minął mnie tylko junior z Niemiec) i zapytałem czy nie poratują dętką. Niestety ten bufet nie był zaopatrzony w żadne pomoc naprawcze, więc nie pozostało mi nic innego jak kontynuować jazdę kolejne 5km pod górę z sflaczałym przednim kołem. Mocno wkurzony spostrzegłem że za mną jedzie kilkanaście sekund jakiś zawodnik, a przede mną około 30sek junior z Niemiec. Zacisnąłem zęby i kręciłem ile mogłem, w końcu już niedaleko do mety. O dziwo rywal z tyłu zniknął a ja zacząłem zbliżać się do juniora. W połowie podjazdu udało mi się go minąć. Od razu docisnąłem aby nie usiadł mi na kole i w oddali zauważyłem jeszcze jednego zawodnika. Nie był to jednak mój partner z nieszczęsnego zjazdu tylko inny kolarz. Jego również udało mi się wyprzedzić na 1.5km do mety (finałowe kilometry były bardzo dobrze oznaczone jeśli chodzi o pozostały dystans do mety). Kręciłem na ile pozwalały mocno zakwaszone nogi i minąłem metę po 4 godzinach 34 minutach i 44 sekundach co starczyło na 56 miejsce na 412 startujących. Ostatni podjazd pokonałem wciąż mocno: NP 301W, ale z niższym VAM 975m/h. Oznacza to, że miałpar3em jeszcze rezerwy, ale dodatkowy opór powodował wolniejsze podjeżdżanie.

Co ciekawe pierwszą część dystansu do bufetu, na którym się zatrzymywałem pokonałem z 86 czasem (ze względu na defekt), a drugą część z 33 czasem. Inną ciekawostką jest to że finałowy podjazd pokonałem tylko 7 sekund wolniej niż rywal razem, z którym wypadłem z trasy (porównując nasze czasy na Stravie). A junior z Niemiec miał jednak lepszy czas ode mnie bo startował 2 minuty za mną z dalszego sektora. Gdyby nie strata 8.5 minuty (nie wiem ile straciłem przez drugi defekt) zająłby 38 miejsce.

Podsumowując z perspektywy końca sezonu (piszę tę relację w drugiej połowie września) był to wyścig, który najbardziej mi odpowiadał z tych w jakich do tej pory startowałem. Najtrudniejszy podjazd jest na początku, meta jest na podjeździe, bufety dobrze zaopatrzone (ciasta, batony, woda, cola, izo). Pogoda również dopisała. Szkoda tylko pecha z przebitą podwójnie oponą. Za rok być może spróbuję sił na dłuższym dystansie.

 

 

 

 

 

Konstancin PolandBike


Tekst: Maciej Demiańczuk
Zdjęcia: Zbigniew Świderski
Po ostatnim starcie w Markach i męce, by dotrzeć do mety wśród piasków i skurczy, miałem obawy przed ponownym zmierzeniem się z dystansem MAX. Opis trasy w Poland Bike w Konstancinie-Jeziornie wyglądał jednak zachęcająco. Twarda, w miarę równa trasa w długimi prostymi to jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Mam wtedy możliwość zrobienia całkiem przyzwoitego wyniku pomimo widocznych i bezlitośnie obnażanych na trudniejszych trasach braków w technice jazdy.

Dzięki uprzejmości Adriana miałem możliwość wystartowania na twentyninerze. Jego Trek Procaliber dawał nadzieję na nieco lepszy rezultat, co było dodatkowym argumentem za wyborem dłuższego dystansu. Stwierdziłem jednak, że ostateczną decyzję podejmę już na trasie.

Niedzielny poranek wstał dość rześki, ale pięknie słoneczny. Wymarzony dzień na ściganie. Po śniadaniu zapakowałem rodzinkę do auta i ruszyliśmy w drogę. Im bliżej na start, tym później się wyjeżdża, więc dotarliśmy dość późno. Ciasne uliczki wokół pięknego Parku Zdrojowego były już w znacznej mierze zatkane samochodami. Czasu starczyło idealnie na dotarcie do miasteczka Poland Bike, ulokowanie moich dziewczyn tuż przy tężni solankowej, i rozmieszczenie żeli po kieszeniach. W poszczególnych sektorach sporo koszulek MyBike.pl oznacza silny skład, mimo że równolegle walczyliśmy na ŚLR.

Jeszcze ogłoszenia parafialne podane przez jak zawsze profesjonalnego Bogdana i odliczanie do startu. Wkrótce i mój 7. sektor znalazł się na trasie. Początek zalecany na spokojnie z uwagi na zwężenie trasy (dwa słupki pośrodku wąskiego przejazdu mogły brzydko namieszać w rozpędzonym peletonie), potem można przyspieszyć, zwłaszcza że pierwszy odcinek to uliczki Konstancina, a jeśli asfalt, to ogień. Na pierwszych kilometrach udało mi się dogonić poprzedni sektor i chociaż obiecywałem sobie, że rozłożę siły na cały dystans, uparcie ignorowałem piski Garmina, który usiłował mnie przekonać, że na tętnie 180 nie da się przejechać 60 km.

Aż do rozjazdu dystansów trasa nie była specjalnie trudna – leśne ścieżki, bite drogi wśród pól, jakieś dwa zwalone drzewa i nieco wyboistych dróżek, które powodowały, że się izotonik w bukłaku mocno mieszał. Bufet na szerokiej i równej drodze to świetny pomysł, był czas na złapanie dóbr i konsumpcję bez ryzyka utraty sterowności.

Kilometry mijały, a ja ciągle nie byłem pewien, czy chcę jechać dystans MAX. Jako miłośnik statystyk stwierdziłem, że zdecyduję po godzinie jazdy na podstawie średniej prędkości i samopoczucia. Okazało się jednak, że rozjazd dystansów był sporo przed upływem godziny, bo już na 15. km. Jak zwykle chwilę po skręceniu w prawo za strzałką MAX naszła mnie myśl, czy to na pewno był dobry pomysł, ale i tak już było za późno, a poza tym jak dotąd jechało mi się bardzo dobrze. Niezła prędkość, dobre samopoczucie, tętno ustabilizowało się gdzieś w okolicach 173-175. Do tego coraz bardziej podobała mi się jazda na twentyninerze. Od Adriana wziąłem go w piątek po południu, miałem więc tylko piątkowy wieczór, żeby się z nim zapoznać i nie zjechałem ani na chwilę poza asfalt. W warunkach bojowych byłem pozytywnie zaskoczony, jak radził sobie z drobnymi nierównościami i jak lekko obroty pedałów rozpędzały go do niezłych prędkości. Napęd 2×10 sprawiał, że nie musiałem dotąd „zrzucać z blatu”.

Tuż za rozjazdem zaczynała się najbardziej malownicza część trasy. Rezerwat Łachy Brzeskie – wąska ścieżka prowadząca samym brzegiem Wisły, dzikim, zarośniętym i urwistym. Zamiast podziwiać widoki musiałem jednak skupić się na jeździe, gdyż trasa w tym miejscu była dość wymagająca. Gęsta trawa rozjeżdżona kołami, liczne zmiany kierunku i wstawki z kopnego piasku dały mi nieco w kość.

Po ok. 4 km zmiana scenerii. Wisła została za plecami. Podjazd na wał przeciwpowodziowy i mamy krajobraz rolniczy. Sady pełne jabłek, a wśród nich twarda droga pełna drobnych wybojów. Zaraz za nim chwila wytchnienia, długi asfalt, można się napić i wciągnąć kolejny żel nie tracąc prędkości. Chociaż część tego odcinka poświęciłem na nadrobienie kilku sekund, odpoczynek się przydał przed najdłuższym w tej edycji podjazdem. Udało mi się go pokonać bez większych trudności, chociaż nogi trochę zapiekły i Garmin znów zapiszczał.

Kolejne 10 km to znów przeplatanka leśnych duktów, polnych dróg i krótszych lub dłuższych asfaltów. Cały czas czułem się dobrze, średnią prędkość z pierwszej godziny cały czas udawało mi się utrzymać, podobnie jak kontakt wzrokowy z poprzedzającymi zawodnikami. Niestety nie było mowy o współpracy, każdy jechał samotnie.

W okolicy 37. km strzałki wyznaczające trasę zmieniły kolor na wspólny dla MINI/MAX. Okolica też wydała się jakaś znajoma. Wkrótce pojawił się znany już bufet, czyli trasa zatoczyła pętlę. Chwila odpoczynku, asfalt, miły zjazd i znów widać znajome skrzyżowanie. Tym razem nie trzeba wybierać – do mety w lewo. Mniej lub bardziej wyboiste polne drogi prowadzą znów w stronę Wisły. Rezerwat Wyspy Świderskie, czyli Mekka warszawskich kolarzy – Gassy. Tym razem próżno jednak szukać równego asfaltu do szosowych wyczynów. Jest twardo, ale wyboje dają nieźle w kość, do tego dość mocny wiatr (tzw. mordewind) nie ułatwia zadania. Czułem, że słabnę, prędkość spadała, na liczniku 45 km. Wtedy dogoniło mnie dwóch zawodników, z których pierwszy rwał do przodu, jakby w ogóle nie wiało, a drugi za wszelką cenę starał się go nie zgubić. Podłączyłem się do tego mini pociągu, co pozwoliło nieco oszczędzić siły i przy okazji zwiększyć prędkość. Wytrzymałem kilka kilometrów, później tempo było już za wysokie na moje możliwości. Znów zostałem sam, ale na pocieszenie niedługo zobaczyłem tabliczkę z napisem 10 km.


Skoro już tylko 10 do mety, załadowałem żel z kofeiną i spróbowałem wykrzesać z siebie jeszcze trochę sił. Wisła została za plecami, znów trochę pól, potem podjazd na wał, wreszcie równiejsza droga, można przyspieszyć. Na koniec spodziewałem się niespodzianek i nie zawiodłem się. Ostry zakręt i trzeba zejść z roweru, żeby wdrapać się na wał. Moje nogi nie lubią zmian pod koniec trasy, o czym informuje mnie delikatny skurcz. Nic to, wracam na siodełko, i ruszam przez most na którym trasa znów prowadzi wałem. Następny most i kolejna niespodzianka, tym razem strażak kieruje na stromy zjazd w stronę koryta rzeczki, przejazd pod mostem i znowu trzeba zejść z roweru, znów podejście, tym razem bez skurczu.

Ostatni kilometr, ubita droga w Parku Zdrojowym, ostatni podjazd, mostek, zakręt i meta. Udało się!! Garmin pokazuje 59,1 km, czas 2:38:38 miejsce 148 w Open i 72 w M3. Po ogłoszeniu pełnych wyników okazało się jeszcze, że awansowałem do 6. sektora, a wynik z Konstancina był na poziomie 5. sektora. A mówią, że rozmiar nie ma znaczenia. Może i nie ma, nie mam porównania, jak pojechałbym na dużych kołach bardziej pofałdowany etap. Ale był to na pewno dobry wybór na Konstancin – najlepszy mój start w tym sezonie!

Krzysiek Mrożewski zrewanżował się za Marki i wygrał kategorię MAX M5, a Asia Kur wskoczyła na 2. stopień podium w kategorii MAX M2. Gratulacje!! Oprócz Asi i Krzyśka punktowali również Karol Zduniak i Andrzej Czapski




Pełne wyniki MyBike.pl:

Nr Nazwisko Imię Kat. M. open M. kat. Dystans Punkty
2202 Mrożewski Krzysztof M5 23 1 MAX 570.69
990 Zduniak Karol M3 68 36 MAX 533.11
1730 Kur Joanna K2 6 2 MAX 512.27
778 Czapski Andrzej M4 106 27 MAX 498.62
1337 Kloka Małgorzata K3 10 4 MAX 457.25
1807 Demiańczuk Maciej M3 148 72 MAX 454.19
1145 Siemiaszko Dariusz M3 11 4 MINI 390.56
1741 Jurek Radosław M3 23 10 MINI 383.49
525 Dzięcioł Justyna K3 15 13 MINI 347.51
211 Buczyński Piotr M4 170 39 MINI 324.90
2650 Dziedziejko Jeremi MJ 215 7 MINI 318.78
50 Borowiecki Tomasz M4 247 61 MINI 312.30
1959 Lemieszek Sławomir M5 263 21 MINI 310.11
1298 Okniński Jakub MJ 327 9 MINI 293.60
176 Rola-Janicki Robert M5 332 24 MINI 291.61
703 Sarnecki Marek M3 343 148 MINI 284.29
609 Galeńska Anna K5 56 4 MINI 234.36
212 Buczyńska Alicja D2 26 10 FAN 133.22
728 Czapska Weronika D1 40 16 FAN 112.21
189 Buczyński Adam CC2 33 CROS

Wyzwanie Ciekoty

Moje myśli są ciemniejsze od obcych słów proroków.
Moich słów prawdziwyro nie zna nikt.
Kto z was wierzy, że Mybike pierwszy przybieży…

Tekst: Piotr Szlązak

Ten SLR od początku był wyzwaniem już nawet jak się patrzyło na profil trasy. Jak to powiedziała Kasia B.: „to tylko 11 górek”.  W sobotę wieczorem zmieniła się prognoza, opady w nocy przeniosły się na czas wyścigu.. co prawda nie wyglądało to na jakieś duże opady… a jednak. Temperatura slrc4też spadła do 9 stopni, by w czasie wyścigu spaść jeszcze o dwie kreski. Kto z was nie czuł jesieni, ten miał okazję, aby ją poczuć aż do kości.

W naszym teamie ARMAGEDDON startowy. Dwie osoby odpadły z dystansu Masters ze względu na przeziębienie, a wystawienie co najmniej trzech zawodników jadących Master jest dla nas kluczowe, aby móc walczyć o pierwsze miejsce. Nikt z Fan nie był tak szalony, aby podjąć to wyzwanie. Bo 1800 m przewyższeń i 65 km po trudnym terenie brzmi jak wyzwanie ponad siły. Trzeba sobie zdawać sprawę, że większość najdłuższych dystansów oferuje raczej 1200 m podjazdów …  Do tego Karol Wróblewski nie ukończył wyścigu… fan_wykresdo mety dociera jeden bohater w naszych brawach. PIOTR BERNER na rewelacyjnym 3 miejscu w OPEN. Aż 7 osób nie ukończyło tego dystansu, a frekwencja była mała bo tylko 35 osób. Ale to nie umniejsza sukcesu Piotra.

Ave Piotr!

Na dystansie Fan też nie obyło się bez defektów. Przemek na szóstym kilometrze urywa pedał.

Frekwencja niska – 150 osób. Nasz team wzmocniła Kasia Burek na swoim nowym rowerze damskim Procalibrze 9.7 Treka. Zajęła świetne 3 miejsce, a drug była nasza koleżanka z drużyny Agnieszka Tkaczyk.

Za to swoją „klątwę” drugiego miejsca przełamała Grażyna, slrc2która pokonała konkurentkę, zgarnęła złoty puchar i … oby tak zostało.

Choć profil trasy był „straszny”, to przez to że organizatorzy nie dostali zgody na poprowadzenie przejazdu przez kamieniołomy było całkiem sporo łączników asfaltowych. Jeden z ostatnich asfaltowych podjazdów był tak długi, że gdy wreszcie trasa zaczęła jechać nie pod górę… to ja czułem się jak bym zjeżdżał.

Mnie deszcz załapał na 36 km czyli 6km przed meta. Deszcz był tak intensywny że był moment ze widoczność spadła do 10 m. Do tego nie były to duże krople tylko taka mega mżawka. Trasa od razu stała się śliska. I już przejazd kilku rowerów psuł nawierzchnię. Pierwsi zawodnicy z Fana nie załapali się na deszcz – stąd ogromne różnice między startującymi. Bo musicie mi uwierzyć, prędkość zjadów i podjazdów na mokrym róźni się dramatycznie w zależności od tego, czy przychodzi nam jechać po suchym czy mokrym.

Ja ostatnio świetnie czuje się na zjazdach. Czuję taki „SuperFlow”, jednakże nie należy dać się ponieść emocjom i trzeba nieco uważać, gdyż na jednym ze zjazdów, wyjeżdżając z lasu trafiliśmy na wielkie wyślizgane błoto najgorszego sortu z wystającymi poprzewracanymi słupami energetycznymi. Było tam mnóstwo miejsc, w których koło może wpaść w szczelinę i już w niej zostać …

Na tym zjedzie moje oczy osiągnęły wielkość tych ze stworków Pokemonów, kilka razy oba koła się ślizgały, a ja modliłem się o przyczepność i już wybierałem miejsce, gdzie będę leżał. To wszystko przy głośnych bluzgach innego zawodnika który się podnosił z tego błota, klnąc na czym świat stoi. Od tego zjazdu czułem momentami lekki dreszczyk w obawie przed upadkiem. Liczyłem każdy metr do mety. A metry się nie zgadzały bo miało być 41 000 m, a było prawie 43 000 m.

Dopiero finisz wrócił mi satysfakcje z jazdy i udręki jaką sobie zafundowałem. Na mecie się bardzo zdziwiłem gdyż okazało się jestem pierwszym zawodnikiem Mybike na dystansie Fan. Nie jestem do tego przyzwyczajony i rzadko zdarza mi się taki przywilej. Miejsce też bardzo dobre bo 9 w kategorii i 58 w Open.

Zostały nam już tylko Chęciny. Liczę na powtórkę pogody z zeszłego roku bo tamta trasa nie zasługuje na to by nią jechać w deszczu i chłodzie.

Warszawskie XC Góra Kazurka

XC Górka Kazura – Wyścig organizowany przez Poland Bike 10.09.2016

 

Tekst: Piotr Szlązakxc4

 

Zarówno bliska lokalizacja, jak i coraz rzadziej spotykana formuła wyścigu XC zachęca, aby wziąć udział w zmaganiach na ursynowskiej Górce Kazurce. Wzniesienie to jest wykorzystywane przez kolarzy grawitacyjnych (jest na nim tor do wyścigów 4X), jednakże stanowi też doskonałe miejsce do treningów oraz – jak widać – zorganizowania zawodów XC.

Rok temu nie mogłem przyjechać, teraz się udało. Jeżeli Cię nie było, to koniecznie musisz wpaść za rok, bo choć są aż trzy edycje Warszawskiego XC, to właśnie ta jest najfajniejsza. Bo górka Kazurka jest po prxc3ostu bardzo fajna.

Ten wyścig łatwo zlekceważyć. W tygodniu objechałem sobie zeszłoroczna trasę. I widzę na pętli tylko 55 m przewyższenia czyli nie dużo… mnożę to razy sześć i też liczba ta nie robi wrażenia…

A jednak liczby to nie wszystko. Bo trasa obejmuje dwa strome podjazdy, z czego ja z jednym nawet nie próbowałem walczyć. W dodatku jazda na rowerze cały czas z tętnem HR Max oraz potworny upał na trasie dały się każdemu we znaki.

Do tego pomysł jazdy bez bidonu był chybiony, bo umierałem z pragnienia i gorąca. I tu muszę podziękować pewnemu 6-latkowi (Karolowi Skrzyńskiemu) który wyszedł z inicjatywą dodatkowego podawania wody. Nie ukrywam, że bez jego pomocy czas miałbym dużo gorszy. Nagroda czeka naxc2 niego u nas w sklepie.

Atmosfera na wyścigu była niesamowicie kameralna, co bardzo mi się podoba. W sumie na starcie stawiło się 200 osób, chociaż na pełny dystans zdecydowało się  tylko 88 z nich. To czego się bałem najbardziej, czyli korka na podjazdach, nie było wcale. Przynajmniej mnie nie spotkał. Nawet na pierwszym przewężeniu nie zanotowałem blokady… choć wydawała się nieunikniona. Myślę ze gorzej mieli ci z pierwszego sektora, bo na pierwszym podjedzie się trochę zatkali. Ja największy kryzys miałem na 4 okrążeniu. xc1Na szczęście okrążeń w tym roku było tylko 5.

Na ostatnim kółku dogoniłem kolegę z drużyny Bartka Błażewskiego, co zadziałało na mnie niesamowicie mobilizująco, bo przeważnie doganiam go na końcu wyścigu. Tym razem na finiszu lepszy był Bartek ale dzięki tej mobilizacji mimo absolutnego zdawało się braku sił ostatnie kółko nie było tym najwolniejszym.

Bardzo nas cieszy pierwsze miejsce Krysi oraz świetna pozycja zajmowana przez Jakuba Okłę, który przez dwa kółka był drugi a finalnie zajął 7 miejsce. W świetniej formie jest też Karol Zduniak.

Ja też jestem z siebie zadowolony bo byłem tym drugim z całej drużyny Mybike, a w generalce zająłem 33 miejsce.

Wyniki (dla porównania zwycięzca Rządca Jacek z TRW czas 00:47:18)

7 694 Okła Jakub 1992 M2 MYBIKE.PL 00:51:19
33 2613 Szlązak Piotr 1973 M4 MYBIKE.PL 00:58:42
36 1367 Błażewski Bartosz 1968 M4 MYBIKE.PL 00:59:31
39 990 Zduniak Karol 1984 M3 MYBIKE.PL 01:00:37
1 618 Żyżyńska-Galeńska Krystyna 1983 K3 MYBIKE.PL 01:01:58

 

Film zrobiony dzięki Kamilowi z Alumex ALD MTB Team

XC Kazura Polandbike 2016 from Piotr Szlazak on Vimeo.