Poland Bike finał – Wawer

Poland Bike Marathon Wawer 2016polandbike

 

Tekst: Jeremi Dziedziejko

img_6811

Autor tekstu na trasie

 

W ostatni weekend września w warszawskim Wawrze odbył się finałowy etap ósmego już cyklu Poland Bike Marathon

Kolarskie miasteczko zlokalizowane było tak jak w kilku ostatnich latach obok Instytutu „Pomnik – Centrum Zdrowia Dziecka” w Międzylesiu. Z samego rana było dość zimno bo około 15°C. Na szczęście temperatura nieco podskoczyła i zaświeciło słońce co dało idealną pogodę do ścigania.

Wawerska trasa na dystansie MINI liczyła 27 km, doś14484715_1268742576491177_2460326157513084202_nć zróżnicowana i ciekawa jak na mazowieckie szlaki. Od razu po starcie kolarski peleton wjechał na teren Mazowieckiego Parku Krajobrazowego. Oprócz strzałek Poland Bike trudno było nie zauważyć białych strzałek na drzewach-nie były one tam bez powodu. Etap na warszawskim Wawrze w dużej części wiódł wzdłuż „Wawerskiego szlaku MTB”, wytyczonego między innymi przez samego organizatora całej imprezy – Grzegorza Wajsa. Na początek kilkukilometrowy przejazd szerokimi drogami leśnymi. Potem trochę węziej, przez następne kilka kilometrów w górę i w dół, po czym na dwunastym kilometrze rozjazd, jest to moment na podjęcje decyzji o wyborze trasy MINI oraz MAX. W moim 14492419_1268774649821303_5536910954215800471_nprzypadku MINI. Kawałek szerszej drogi i znowu bardzo ciekawe i techniczne singielki. Bufet, znowu góra dół a potem szybki, w „Konstancińskim stylu” 3 kilometrowy odcinek do mety. Zawodnicy, którzy wybrali dystans MAX oprócz kolejnej porcji mniejszych i większych górek zaliczyli dwa single wzdłuż Mieni i Świdra (w trakcie tego drugiego było urozmaicenie w postaci możliwości przejścia rzeczki wąską kładką), krótki niespełna kilometrowy odcinek asfaltu oraz prowadzący 14502758_1268757053156396_2003317589503144508_npolami szutrowo-polny fragment, na którym wbrew pozorom utrzymanie się na pozycji w grupie wymagało sporo energii. Trasa naprawdę urozmaicona i techniczna, gdzieniegdzie można było się nawet poczuć jak w górach, dobrym pomysłem było objechanie jej w dniu poprzednim co zresztą spora część zawodników zrobiła. Utrzymanie równego tempa i kadencji utrudniały sporadycznie wystające z podłoża korzenie oraz piach – na ten charakterystyczny rodzaj podłoża w lasach MPK narzekać mogli prawie wszyscy, oprócz naszego drużynowego kolegi Adriana Socho, który zdecydował się wystartować na fatbike’u. Wszystkim trasa się bardzo podobała, a osoby, które jechały nią po raz pierwszy były wręcz zachwycone, że tyle ciekawych elementów można wkomponować mając do dyspozycji lokalizację tak blisko Warszawy.

14441045_1268781016487333_1268628163048001624_n          W moim przypadku Wawer był tylko dopełnieniem do wyniku w generalce (ósmy ostatni start). Byłem nie zagrożony, z 150 punktową przewagą nad szóstym riderem w mojej kategorii. Miała być to tylko formalność, nie obyło się bez przygód. Na około 5 kilometrów przed metą, na podjeździe wyrwało mi kierownicę z rąk i strz14441179_1268750843157017_5586670416770984402_nelił mi pancerz od linki przedniej przerzutki. Na początku tego nie zauważyłem, po kilkuset metrach poczułem na lewej manetce brak oporu. Ostatnie 5 km przejechałem elegancko kręcąc jak szalony na jedynce z przodu… Na metę wjechałem zadowolony, kończąc tym samym drugi sezon wyścigów kolarskich w moim życiu.

Nasza ekipa w Wawrze zaprezentowała się bardzo dobrze, zajmując trzecie miejsce w klasyfikacji drużyn. Punktujący zawodnicy: Krystyna Żyżyńska-Galeńska, Piotr Berner, Radosław Jurek i Krzysztof Mrożewski.

14446153_1268763546489080_1297165108388774753_nChciałbym wspomnieć tu o dającym przykład zachowaniu Krysi Żyżyńskiej-Galeńskiej, która na trasie pomogła zawodnikowi, który złamał obojczyk. Tym samym tracąc jedno miejsce na podium w generalce pod koniec sezonu.

Po przyjechaniu na metę czuć było zapach grilla i kiełbasek, kilka teamów zrobiło piknik pod koniec sezonu. Zaczęła się najdłuższa dekoracja medalowa… Wszyscy niecierpliwie czekali na dekorację generalki, gdy w tym czasie swoje medale etapowe odbierali nasi teamowicze: Krystyna Żyżyńska-Galeńska, Joanna Kur oraz Krzysztof Mrożewski. Po nagrodach etapowych przyszedł czas na dekoracje generalne, polał się szampan i wiele nie małych nagród, w tym wyjazd do hotelu w Austrii dla dwóch osób dla zwycięzców w Open na MINI i MAX. Za piąte miejsce w generalce w kategorii dostałem piękną statuetkę i ogromną zniżkę na wyjazd do hotelu bo aż 100 zł! (Pokój na 7 dni 4000…). Impreza trwała do zmroku, czyli około godziny 19:00.

[table id=13 /]

 

 

Konstancin PolandBike


Tekst: Maciej Demiańczuk
Zdjęcia: Zbigniew Świderski
Po ostatnim starcie w Markach i męce, by dotrzeć do mety wśród piasków i skurczy, miałem obawy przed ponownym zmierzeniem się z dystansem MAX. Opis trasy w Poland Bike w Konstancinie-Jeziornie wyglądał jednak zachęcająco. Twarda, w miarę równa trasa w długimi prostymi to jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Mam wtedy możliwość zrobienia całkiem przyzwoitego wyniku pomimo widocznych i bezlitośnie obnażanych na trudniejszych trasach braków w technice jazdy.

Dzięki uprzejmości Adriana miałem możliwość wystartowania na twentyninerze. Jego Trek Procaliber dawał nadzieję na nieco lepszy rezultat, co było dodatkowym argumentem za wyborem dłuższego dystansu. Stwierdziłem jednak, że ostateczną decyzję podejmę już na trasie.

Niedzielny poranek wstał dość rześki, ale pięknie słoneczny. Wymarzony dzień na ściganie. Po śniadaniu zapakowałem rodzinkę do auta i ruszyliśmy w drogę. Im bliżej na start, tym później się wyjeżdża, więc dotarliśmy dość późno. Ciasne uliczki wokół pięknego Parku Zdrojowego były już w znacznej mierze zatkane samochodami. Czasu starczyło idealnie na dotarcie do miasteczka Poland Bike, ulokowanie moich dziewczyn tuż przy tężni solankowej, i rozmieszczenie żeli po kieszeniach. W poszczególnych sektorach sporo koszulek MyBike.pl oznacza silny skład, mimo że równolegle walczyliśmy na ŚLR.

Jeszcze ogłoszenia parafialne podane przez jak zawsze profesjonalnego Bogdana i odliczanie do startu. Wkrótce i mój 7. sektor znalazł się na trasie. Początek zalecany na spokojnie z uwagi na zwężenie trasy (dwa słupki pośrodku wąskiego przejazdu mogły brzydko namieszać w rozpędzonym peletonie), potem można przyspieszyć, zwłaszcza że pierwszy odcinek to uliczki Konstancina, a jeśli asfalt, to ogień. Na pierwszych kilometrach udało mi się dogonić poprzedni sektor i chociaż obiecywałem sobie, że rozłożę siły na cały dystans, uparcie ignorowałem piski Garmina, który usiłował mnie przekonać, że na tętnie 180 nie da się przejechać 60 km.

Aż do rozjazdu dystansów trasa nie była specjalnie trudna – leśne ścieżki, bite drogi wśród pól, jakieś dwa zwalone drzewa i nieco wyboistych dróżek, które powodowały, że się izotonik w bukłaku mocno mieszał. Bufet na szerokiej i równej drodze to świetny pomysł, był czas na złapanie dóbr i konsumpcję bez ryzyka utraty sterowności.

Kilometry mijały, a ja ciągle nie byłem pewien, czy chcę jechać dystans MAX. Jako miłośnik statystyk stwierdziłem, że zdecyduję po godzinie jazdy na podstawie średniej prędkości i samopoczucia. Okazało się jednak, że rozjazd dystansów był sporo przed upływem godziny, bo już na 15. km. Jak zwykle chwilę po skręceniu w prawo za strzałką MAX naszła mnie myśl, czy to na pewno był dobry pomysł, ale i tak już było za późno, a poza tym jak dotąd jechało mi się bardzo dobrze. Niezła prędkość, dobre samopoczucie, tętno ustabilizowało się gdzieś w okolicach 173-175. Do tego coraz bardziej podobała mi się jazda na twentyninerze. Od Adriana wziąłem go w piątek po południu, miałem więc tylko piątkowy wieczór, żeby się z nim zapoznać i nie zjechałem ani na chwilę poza asfalt. W warunkach bojowych byłem pozytywnie zaskoczony, jak radził sobie z drobnymi nierównościami i jak lekko obroty pedałów rozpędzały go do niezłych prędkości. Napęd 2×10 sprawiał, że nie musiałem dotąd „zrzucać z blatu”.

Tuż za rozjazdem zaczynała się najbardziej malownicza część trasy. Rezerwat Łachy Brzeskie – wąska ścieżka prowadząca samym brzegiem Wisły, dzikim, zarośniętym i urwistym. Zamiast podziwiać widoki musiałem jednak skupić się na jeździe, gdyż trasa w tym miejscu była dość wymagająca. Gęsta trawa rozjeżdżona kołami, liczne zmiany kierunku i wstawki z kopnego piasku dały mi nieco w kość.

Po ok. 4 km zmiana scenerii. Wisła została za plecami. Podjazd na wał przeciwpowodziowy i mamy krajobraz rolniczy. Sady pełne jabłek, a wśród nich twarda droga pełna drobnych wybojów. Zaraz za nim chwila wytchnienia, długi asfalt, można się napić i wciągnąć kolejny żel nie tracąc prędkości. Chociaż część tego odcinka poświęciłem na nadrobienie kilku sekund, odpoczynek się przydał przed najdłuższym w tej edycji podjazdem. Udało mi się go pokonać bez większych trudności, chociaż nogi trochę zapiekły i Garmin znów zapiszczał.

Kolejne 10 km to znów przeplatanka leśnych duktów, polnych dróg i krótszych lub dłuższych asfaltów. Cały czas czułem się dobrze, średnią prędkość z pierwszej godziny cały czas udawało mi się utrzymać, podobnie jak kontakt wzrokowy z poprzedzającymi zawodnikami. Niestety nie było mowy o współpracy, każdy jechał samotnie.

W okolicy 37. km strzałki wyznaczające trasę zmieniły kolor na wspólny dla MINI/MAX. Okolica też wydała się jakaś znajoma. Wkrótce pojawił się znany już bufet, czyli trasa zatoczyła pętlę. Chwila odpoczynku, asfalt, miły zjazd i znów widać znajome skrzyżowanie. Tym razem nie trzeba wybierać – do mety w lewo. Mniej lub bardziej wyboiste polne drogi prowadzą znów w stronę Wisły. Rezerwat Wyspy Świderskie, czyli Mekka warszawskich kolarzy – Gassy. Tym razem próżno jednak szukać równego asfaltu do szosowych wyczynów. Jest twardo, ale wyboje dają nieźle w kość, do tego dość mocny wiatr (tzw. mordewind) nie ułatwia zadania. Czułem, że słabnę, prędkość spadała, na liczniku 45 km. Wtedy dogoniło mnie dwóch zawodników, z których pierwszy rwał do przodu, jakby w ogóle nie wiało, a drugi za wszelką cenę starał się go nie zgubić. Podłączyłem się do tego mini pociągu, co pozwoliło nieco oszczędzić siły i przy okazji zwiększyć prędkość. Wytrzymałem kilka kilometrów, później tempo było już za wysokie na moje możliwości. Znów zostałem sam, ale na pocieszenie niedługo zobaczyłem tabliczkę z napisem 10 km.


Skoro już tylko 10 do mety, załadowałem żel z kofeiną i spróbowałem wykrzesać z siebie jeszcze trochę sił. Wisła została za plecami, znów trochę pól, potem podjazd na wał, wreszcie równiejsza droga, można przyspieszyć. Na koniec spodziewałem się niespodzianek i nie zawiodłem się. Ostry zakręt i trzeba zejść z roweru, żeby wdrapać się na wał. Moje nogi nie lubią zmian pod koniec trasy, o czym informuje mnie delikatny skurcz. Nic to, wracam na siodełko, i ruszam przez most na którym trasa znów prowadzi wałem. Następny most i kolejna niespodzianka, tym razem strażak kieruje na stromy zjazd w stronę koryta rzeczki, przejazd pod mostem i znowu trzeba zejść z roweru, znów podejście, tym razem bez skurczu.

Ostatni kilometr, ubita droga w Parku Zdrojowym, ostatni podjazd, mostek, zakręt i meta. Udało się!! Garmin pokazuje 59,1 km, czas 2:38:38 miejsce 148 w Open i 72 w M3. Po ogłoszeniu pełnych wyników okazało się jeszcze, że awansowałem do 6. sektora, a wynik z Konstancina był na poziomie 5. sektora. A mówią, że rozmiar nie ma znaczenia. Może i nie ma, nie mam porównania, jak pojechałbym na dużych kołach bardziej pofałdowany etap. Ale był to na pewno dobry wybór na Konstancin – najlepszy mój start w tym sezonie!

Krzysiek Mrożewski zrewanżował się za Marki i wygrał kategorię MAX M5, a Asia Kur wskoczyła na 2. stopień podium w kategorii MAX M2. Gratulacje!! Oprócz Asi i Krzyśka punktowali również Karol Zduniak i Andrzej Czapski




Pełne wyniki MyBike.pl:

Nr Nazwisko Imię Kat. M. open M. kat. Dystans Punkty
2202 Mrożewski Krzysztof M5 23 1 MAX 570.69
990 Zduniak Karol M3 68 36 MAX 533.11
1730 Kur Joanna K2 6 2 MAX 512.27
778 Czapski Andrzej M4 106 27 MAX 498.62
1337 Kloka Małgorzata K3 10 4 MAX 457.25
1807 Demiańczuk Maciej M3 148 72 MAX 454.19
1145 Siemiaszko Dariusz M3 11 4 MINI 390.56
1741 Jurek Radosław M3 23 10 MINI 383.49
525 Dzięcioł Justyna K3 15 13 MINI 347.51
211 Buczyński Piotr M4 170 39 MINI 324.90
2650 Dziedziejko Jeremi MJ 215 7 MINI 318.78
50 Borowiecki Tomasz M4 247 61 MINI 312.30
1959 Lemieszek Sławomir M5 263 21 MINI 310.11
1298 Okniński Jakub MJ 327 9 MINI 293.60
176 Rola-Janicki Robert M5 332 24 MINI 291.61
703 Sarnecki Marek M3 343 148 MINI 284.29
609 Galeńska Anna K5 56 4 MINI 234.36
212 Buczyńska Alicja D2 26 10 FAN 133.22
728 Czapska Weronika D1 40 16 FAN 112.21
189 Buczyński Adam CC2 33 CROS

Marki, Poland Bike 3.09.2016

polandbike Złota myśl: „Nic tak nie motywuje do ścigania jak nowy szybki rower”
(recenzja testowego Trek ProCalibra 9.8 już wkrótce)

Tekst: Piotr Szlązak

Zdjęcia:colinSTi

Film:Piotr Podbielski

Czytając opis trasy Marek uśmiech pojawiał się na moim obliczu. Trasa opisana była jako dość trudna i techniczna. Ten dobry humor wywołały świeże wspomnienia po ŚLR w Bodzentynie – bo tam trasa mnie mocno sponiewierała, a przecież nie jechałem najdłuższego dystansu tylko zwykły Fan. Więc raczej spodziewałem się przejażdżki w szybkim tempie na kolbernere. Wiele się nie pomyliłem, wiedziałem też że szybka trasa to możliwość wykazania się na nowym rowerze. Również spora ilość singli zapowiadała rewelacyjny wyścig. Pogoda była super – czyli nie pada i nie ma upałów.
Na miejsce dotarłem dość późno i muszę powiedzieć że to poważny błąd. Bo warto nie tylko dobrze przygotować się i rozgrzać przed startem, ale także zapoznać się z początkiem trasy po to, aby wybierać właściwie linię przejazdu i nie dać się zakorkować. A ja dałem się zablokować po niewłaściwej stronie wąskiego gardła i to pomimo uwagi kolegi Andrzeja, który mówił mi „Jedź lewą stroną!”. Nie posłuchałem… Dlatego sam początek wyścigu wyszedł słabo.
Do momentu rozjazdu dystansów Max/Mini z trasy nie wiele pamiętam, bo byłem skupiony na trzymaniu koła poprzedzających zawodników, czyli robiłem wszystko, aby nie dać się urwać z peletonu. Średnia z tej pogoni to ponad 30 km/h. Po rozjedzie było jednak niewiele luźniej. Ale trasa zrobiła się ciekawsza. Pojawiło się aniakilka piaskowych podjazdów. Tu znowu trzeba było wybierać mądrze bo na objazdach zdarzały się korki … lub też tempo trzeba było zredukować do prędkości najwolniejszej osoby. Zwykle takie objazdy i tak są bardziej opłacalne bo nie trzeba schodzić z rowerów ale tym razem kilka razy widziałem jak najszybszą drogą wjechania pod górkę dla ambitnych zawodników okazało się wjechanie centralnie przez piach. Gdy raz sam spróbowałem to mi się nie udało podjechać, zarzuciłem więc te pomysły i wróciłem do objazdów 
Od 30-tego kilometra zaczynałem w coraz większym stopniu wyprzedzać niż być wyprzedzanym. Jedną długą prostą również przejechałem w małym peletonie. Praktycznie cały czas zawsze był ktoś na horyzoncie kogo warto było gonić. Trasa wg mnie była świetnie oznaczona. A dodatkowo, w kilku miejscach stały osoby podpowiadające, którędy jechać. Na ostatnich kilometrach dogoniłem Bartka Błażewskiego, którego znowu dopadły skurcze. To dało mi dodatkowe siły. Starczyły one aż do górki śmieciowej tzn „wisienki na torcie”. Tam nastąpiło już całkowiRadekte rozładowanie „baterii”. Czyli siły zostały rozłożone prawidłowo.
Doczekałem się wreście awansu do III sektora. Przyjechałem jako drugi zawodnik z całego IV sektora z 2 minutową stratą do pierwszego. Ranking w procentach może nie był najlepszy, ale w moim odczuciu były to najlepsze moje zawody w tym sezonie. Już nie mogę doczekać się kolejnego startu.
Jako team zajeliśmy 5. miejsce. Pierwszy raz się zdarzyło się, że punktowali sami faceci – w Markach gosiazabrakło naszych dwóch najsilniejszych zawodniczek, Krysi i Agnieszki. Bardzo cieszy to że stajemy się teamem rodzinnym, bo na starcie aż dwie rodziny pojawiły się w komplecie. Bardzo współczuje Krzyśkowi Mrożewskiemu, który przegrał 1 miejsce w kategorii M5 o jedną (1!!!) sekundę.wynikimarki

Długi weekend w Kozienicach (PB Kozienice, 28.05.2016)

Tekst: Sławomir Lemieszek13312662_1180240632008039_5131550093439337760_n

W ostatnią sobotę odbył się Poland Bike Maraton w Kozienicach.

 

13321964_1180197072012395_8346299050912411290_nPo bardzo ulewnej nocy poprzedzającej dzień startu jechaliśmy do Kozienic z obawami, że będziemy topić się w błocie. Miejscowość przywitała nas piękną słoneczną pogodą, która pozwoliła rozegrać fajne zawody. Choć pewnie startującym na Maxie (70 km) dała się we znaki.

Ja jechałem dystans Mini (33 km). Na starcie mimo, że to był długi weekend, stawiło się13330897_1180190885346347_6616869927561000747_n sporo zawodników. Atmosfera jak zwykle rewelacyjna. Bardzo dobra organizacja w połączeniu ze świetnie zlokalizowanym miasteczkiem PB na kozienickim stadionie, dało dużo dobrych emocji.

13322066_1180238735341562_1993217258975528782_n

Najpierw maluchy zrobiły swoją rundę po stadionie prowadzone przez Grzegorza Wajsa, potem młodzież po okolicznych laskach, w końcu wyścig główny poprowadzony w pięknych lasach Puszczy Kozienickiej.

Jak zwykle od samego startu zawrotne tempo. Trasa wytyczona w większości po szerokich, leśnych duktach. Dość łatwa technicznie. Choć w niektórych miejscach głęboki13310416_1180265545338881_5897142085270910988_ne koleiny, luźny żwir lub piaskownice sprawiły, że mniej uważni zawodnicy zaliczyli spotkanie z glebą. Dłuższy dystans, upalna pogoda i zabójcze tempo dały się we znaki. Na metę wjeżdżaliśmy brudni i zmęczeni jak górnicy z kopalni. Mimo mniej licznej ekipy, etap oceniam jako bardzo udany.

Świetnie pojechał Piotr zajmując 3 miejsce w kategorii M3. Reszta drużyny była równie waleczna. Efektem naszych wspólnych starań było 3 miejsce 13330943_1180262452005857_6992337207662773158_nwśród teamów i awans na 3 miejsce w generalce.

 

[table id=11 /]

Poland Bike Wąchock – góry, dziury, piach i nierówności…

…czyli to, bez czego wyścig XC staje się nudną wycieczką po szutrach.

Tekst: Adrian Socho

Jadąc w stronę Kielc mijamy Skarżysko-Kamienną, nieco dalej jest Suchedniów. W tym miejscu droga S7 przebiega między dwoma zespołami terenów zielonych – na zachodzie Suchedniowsko-Oblęgorski Park Krajobrazowy, na wschodzi Sieradowicki Park Krajobrazowy, jeden i drugi wchodzi w skład Gór Świętokrzyskich, jednakże tereny te nie zostały wypiętrzone aż w tak znacznym stopniu. Natomiast doskonale nadają się do jazdy rowerowej i znalazły upodobanie wśród osób, które podczas jazdy w terenie lubią odrobinę wyzwań. Teren jest dość specyficzny i niektórym osobom się może nie podobać. Mi bardzo odpowiada i okolice Suchedniowa to jeden z moich ulubionych kierunków wycieczek rowerowych. Trzy lata temu także organizatorzy cyklu Poland Bike uznali, że teren się do jazdy, a nawet do ścigania nadaje dobrze jak żaden inny. Pierwszy Poland Bike w Wąchocku miał miejsce podczas obfitych ulew, ale kolejne edycje na pewno zostały zapamiętane przez rzesze zawodników. Ja po raz pierwszy brałem udział w wąchockim maratonie, dlatego byłem ciekaw, ile z charakterystycznego ukształtowania tego pasma uda się organizatorom wcielić do trasy. Powiem krótko: nie zawiodłem się.

 

start            Podążąjąc za instyktem i ciekawością zdecydowałem się zostawić w domu wyścigowego TREKa na kołach 29”. Tym razem także mój rower Enduro o skromnym jak na ten teren skoku zawieszenia 160/150 mm został w domu, a do Wąchocka pojechał fatbike mojej konstrukcji – ważący 18,5 kg rower na wachock_1najtrudniejsze trasy nazwany „Grubcio”. Ponieważ moja dotychczas najdłuższa wycieczka na Grubciu miała 40 km prawie po płaskim a tutaj organizator przygotował 50 km i 750 m przewyższeń (później wydłużone do 59 km), przez 3/4 trasy przyświecała mi idea oszczędzania energii na to, żeby do mety doczłapać się z prędkością rozsądną, czyli wyższą niż 12 km/h.

 

Naszą drużynę reprezentowało łącznie 10 osób, w tym zarówno najszybsi w swoich kategoriach zawodnicy tacy jak Piotrek Berner i Joasia Kur, jak i amatorzy ciekawych tras ze mną na czele, oraz osoby jeżdżące bardziej dla przyjemności, które też w tym wymagającym terenie doskonale sobie poradziły.

 

13568841_1221010197949817_3300111289939268057_o        Pierwsze metry wyścigu wyglądały ciekawie, gdyż po kilkuset metrach zaczynał się podjazd. Jeśli ktoś nie wykonał wcześniej rozgrzewki, to miała ona miejsce właśnie teraz. Następnie podjazd przechodził w podjazd terenowy i jazdę wśród pól – cały czas wokół było mnóstwo osób wysilających się na szybszą jazdę w celu dogonienia innych uciekających do przodu zawodników, podczas gdy ja utrzymuję spokojne tempo. A potem się zaczęło. Pierwszy podjazd oznacza, że za jakiś czas będzie zjazd, te metry w górę przecież się nie marnują. I zjazdy faktycznie były. Podjazdy też (łatwiejsze i trudniejsze, Grubcio pozwolił wszystkie pokonać z siodła), przeszkody wodne, mniejsze lub większe kałuże błotne, nierówności we wszelakiej formie. Był też piasek, w jednym takowym miejscu wyprzedziłem pięcioro zawodników, ale to tylko dlatego, że oni mnie wcześniej wyprzedzili gdy walczyłem z zaklinowanym łańcuchem. Były przewalone gałęzie a nawet pnie mniejszych drzew leżące w poprzek trasy. Były podjazdy po piachu (nie uznałem za stosowne zsiadać z roweru), i cała mieszanka miejsc, gdzie można się zmęczyć. Na takim wyścigu pracują nie tylko nogi. Grubcio ma sztywny widelec, więc na zjazdach ręce pracowały jak szalone. Plecy też nie wróciły do domu wypoczęte, gdyż rzekoma amortyzacja przez czterocalowe opony starcza jedynie na wytłumianie wstrząsów. Szutrowe podjazdy natomiast były miejscem, gdzie wielu zawodników mnie wyprzedzało, mi natomiast raz się zdarzyło, że na takim podjeździe wyprzedziłem zawodnika na rowerze Enduro. W dotrzymywaniu tempa innym zawodnikom na łatwiejszych i trudniejszych odcinkach pomogło to, że Grubcia przystosowałem do warunków maratonowych – założyłem dłuższy mostek i sztycę z zerowym offsetem. Wydaje mi się, że oprócz początkowego i końcowego odcinka trasa miała zaledwie kilkanaście, może kilkadziesiąt metrów asfaltu. Jakże inaczej niż w przypadku wielu innych zawodów na bardziej nizinnych terenach – brawo Poland Bike! Różne niespodzianki czekały prawie że za każdym zakrętem. Organizator oznaczał znakami „!!!” szczególnie ciekawe miejsca i wszystkie były niesamowicie fajne. Moja żona, która jechała jakiś czas za mną zauważyła, że na widok tych tabliczek „!!!” zawodnicy z dalszych sektorów zaczynali niepotrzebnie hamować, podczas gdy najczęściej takie miejsca wymagały jedynie wcześniejszego 13710592_1221012044616299_3797207943928319374_ozredukowania biegu.

 

Również atmosfera podczas jazdy była właściwa, nikt z tyłu na mnie nie krzyczał, domagając się w niekulturalny sposób „lewej”. Cała trasa bardzo mi się podobała. Jeśli uważacie, że typowe wyścigi w obrębie 50 km od Warszawy są nudne, płaskie, a tempo za bardzo szosowe i uzależnione od jazdy w „pociągach”, to wybierzcie się na maraton nieco dalej. Dodam jeszcze, że trasa krótkiego dystansu MINI zawierała wiele ciekawych miejsc i w Wąchocku nie było tak, że jadąc krótki dystans traciło się całą esencję danego terenu. Mimo wszystko jednak polecam dystans MAX.

 

Co do przebiegu jazdy – jadąc taką trasę nie nastawiałem się na wynik, a na dojechanie do końca zachowując jednostajne tempo. Odpowiednio manipulując siłą naciskania na pedały pozwalałem, żeby co jakiś czas jakiś zawodnik mnie wyprzedził – ale często doganiałem takie osoby na trudniejszych odcinkach. Rower z szerokimi oponami daje nieco więcej niezależności w doborze linii przejazdu i nie trzeba aż tak bardzo przejmować się piachem, kamieniami, błotem, patykami itp. Ostatecznie dojechałem wśród innych zawodników i względem mojego typowego ratingu wynik był niższy o8-10 punktów procentowych – a to moim zdaniem nieźle.

grazyna_1

Koledzy i koleżanki z drużyny zajęli się zdobywaniem punktów dla teamu. Należy też podkreślić udział w wyścigu naszej koleżanki Grażyny Czerniakowskiej, która startuje na dystansie MAX. Tym razem Organizator nie zamknął jej możliwości przejazdu trasy MAX i Grażynka wróciła do domu z pucharkiem za 3. miejsce w kategorii K4! Ja jak zwykle na piątym miejscu:

 

[table id=9 /]

 

Podsumowując jeszcze raz, trasę w Wąchocku polecam każdemu, ale lepiej tam pojechać mając jakieś centymetry amortyzacji tylnego koła.