Konstancin PolandBike


Tekst: Maciej Demiańczuk
Zdjęcia: Zbigniew Świderski
Po ostatnim starcie w Markach i męce, by dotrzeć do mety wśród piasków i skurczy, miałem obawy przed ponownym zmierzeniem się z dystansem MAX. Opis trasy w Poland Bike w Konstancinie-Jeziornie wyglądał jednak zachęcająco. Twarda, w miarę równa trasa w długimi prostymi to jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Mam wtedy możliwość zrobienia całkiem przyzwoitego wyniku pomimo widocznych i bezlitośnie obnażanych na trudniejszych trasach braków w technice jazdy.

Dzięki uprzejmości Adriana miałem możliwość wystartowania na twentyninerze. Jego Trek Procaliber dawał nadzieję na nieco lepszy rezultat, co było dodatkowym argumentem za wyborem dłuższego dystansu. Stwierdziłem jednak, że ostateczną decyzję podejmę już na trasie.

Niedzielny poranek wstał dość rześki, ale pięknie słoneczny. Wymarzony dzień na ściganie. Po śniadaniu zapakowałem rodzinkę do auta i ruszyliśmy w drogę. Im bliżej na start, tym później się wyjeżdża, więc dotarliśmy dość późno. Ciasne uliczki wokół pięknego Parku Zdrojowego były już w znacznej mierze zatkane samochodami. Czasu starczyło idealnie na dotarcie do miasteczka Poland Bike, ulokowanie moich dziewczyn tuż przy tężni solankowej, i rozmieszczenie żeli po kieszeniach. W poszczególnych sektorach sporo koszulek MyBike.pl oznacza silny skład, mimo że równolegle walczyliśmy na ŚLR.

Jeszcze ogłoszenia parafialne podane przez jak zawsze profesjonalnego Bogdana i odliczanie do startu. Wkrótce i mój 7. sektor znalazł się na trasie. Początek zalecany na spokojnie z uwagi na zwężenie trasy (dwa słupki pośrodku wąskiego przejazdu mogły brzydko namieszać w rozpędzonym peletonie), potem można przyspieszyć, zwłaszcza że pierwszy odcinek to uliczki Konstancina, a jeśli asfalt, to ogień. Na pierwszych kilometrach udało mi się dogonić poprzedni sektor i chociaż obiecywałem sobie, że rozłożę siły na cały dystans, uparcie ignorowałem piski Garmina, który usiłował mnie przekonać, że na tętnie 180 nie da się przejechać 60 km.

Aż do rozjazdu dystansów trasa nie była specjalnie trudna – leśne ścieżki, bite drogi wśród pól, jakieś dwa zwalone drzewa i nieco wyboistych dróżek, które powodowały, że się izotonik w bukłaku mocno mieszał. Bufet na szerokiej i równej drodze to świetny pomysł, był czas na złapanie dóbr i konsumpcję bez ryzyka utraty sterowności.

Kilometry mijały, a ja ciągle nie byłem pewien, czy chcę jechać dystans MAX. Jako miłośnik statystyk stwierdziłem, że zdecyduję po godzinie jazdy na podstawie średniej prędkości i samopoczucia. Okazało się jednak, że rozjazd dystansów był sporo przed upływem godziny, bo już na 15. km. Jak zwykle chwilę po skręceniu w prawo za strzałką MAX naszła mnie myśl, czy to na pewno był dobry pomysł, ale i tak już było za późno, a poza tym jak dotąd jechało mi się bardzo dobrze. Niezła prędkość, dobre samopoczucie, tętno ustabilizowało się gdzieś w okolicach 173-175. Do tego coraz bardziej podobała mi się jazda na twentyninerze. Od Adriana wziąłem go w piątek po południu, miałem więc tylko piątkowy wieczór, żeby się z nim zapoznać i nie zjechałem ani na chwilę poza asfalt. W warunkach bojowych byłem pozytywnie zaskoczony, jak radził sobie z drobnymi nierównościami i jak lekko obroty pedałów rozpędzały go do niezłych prędkości. Napęd 2×10 sprawiał, że nie musiałem dotąd „zrzucać z blatu”.

Tuż za rozjazdem zaczynała się najbardziej malownicza część trasy. Rezerwat Łachy Brzeskie – wąska ścieżka prowadząca samym brzegiem Wisły, dzikim, zarośniętym i urwistym. Zamiast podziwiać widoki musiałem jednak skupić się na jeździe, gdyż trasa w tym miejscu była dość wymagająca. Gęsta trawa rozjeżdżona kołami, liczne zmiany kierunku i wstawki z kopnego piasku dały mi nieco w kość.

Po ok. 4 km zmiana scenerii. Wisła została za plecami. Podjazd na wał przeciwpowodziowy i mamy krajobraz rolniczy. Sady pełne jabłek, a wśród nich twarda droga pełna drobnych wybojów. Zaraz za nim chwila wytchnienia, długi asfalt, można się napić i wciągnąć kolejny żel nie tracąc prędkości. Chociaż część tego odcinka poświęciłem na nadrobienie kilku sekund, odpoczynek się przydał przed najdłuższym w tej edycji podjazdem. Udało mi się go pokonać bez większych trudności, chociaż nogi trochę zapiekły i Garmin znów zapiszczał.

Kolejne 10 km to znów przeplatanka leśnych duktów, polnych dróg i krótszych lub dłuższych asfaltów. Cały czas czułem się dobrze, średnią prędkość z pierwszej godziny cały czas udawało mi się utrzymać, podobnie jak kontakt wzrokowy z poprzedzającymi zawodnikami. Niestety nie było mowy o współpracy, każdy jechał samotnie.

W okolicy 37. km strzałki wyznaczające trasę zmieniły kolor na wspólny dla MINI/MAX. Okolica też wydała się jakaś znajoma. Wkrótce pojawił się znany już bufet, czyli trasa zatoczyła pętlę. Chwila odpoczynku, asfalt, miły zjazd i znów widać znajome skrzyżowanie. Tym razem nie trzeba wybierać – do mety w lewo. Mniej lub bardziej wyboiste polne drogi prowadzą znów w stronę Wisły. Rezerwat Wyspy Świderskie, czyli Mekka warszawskich kolarzy – Gassy. Tym razem próżno jednak szukać równego asfaltu do szosowych wyczynów. Jest twardo, ale wyboje dają nieźle w kość, do tego dość mocny wiatr (tzw. mordewind) nie ułatwia zadania. Czułem, że słabnę, prędkość spadała, na liczniku 45 km. Wtedy dogoniło mnie dwóch zawodników, z których pierwszy rwał do przodu, jakby w ogóle nie wiało, a drugi za wszelką cenę starał się go nie zgubić. Podłączyłem się do tego mini pociągu, co pozwoliło nieco oszczędzić siły i przy okazji zwiększyć prędkość. Wytrzymałem kilka kilometrów, później tempo było już za wysokie na moje możliwości. Znów zostałem sam, ale na pocieszenie niedługo zobaczyłem tabliczkę z napisem 10 km.


Skoro już tylko 10 do mety, załadowałem żel z kofeiną i spróbowałem wykrzesać z siebie jeszcze trochę sił. Wisła została za plecami, znów trochę pól, potem podjazd na wał, wreszcie równiejsza droga, można przyspieszyć. Na koniec spodziewałem się niespodzianek i nie zawiodłem się. Ostry zakręt i trzeba zejść z roweru, żeby wdrapać się na wał. Moje nogi nie lubią zmian pod koniec trasy, o czym informuje mnie delikatny skurcz. Nic to, wracam na siodełko, i ruszam przez most na którym trasa znów prowadzi wałem. Następny most i kolejna niespodzianka, tym razem strażak kieruje na stromy zjazd w stronę koryta rzeczki, przejazd pod mostem i znowu trzeba zejść z roweru, znów podejście, tym razem bez skurczu.

Ostatni kilometr, ubita droga w Parku Zdrojowym, ostatni podjazd, mostek, zakręt i meta. Udało się!! Garmin pokazuje 59,1 km, czas 2:38:38 miejsce 148 w Open i 72 w M3. Po ogłoszeniu pełnych wyników okazało się jeszcze, że awansowałem do 6. sektora, a wynik z Konstancina był na poziomie 5. sektora. A mówią, że rozmiar nie ma znaczenia. Może i nie ma, nie mam porównania, jak pojechałbym na dużych kołach bardziej pofałdowany etap. Ale był to na pewno dobry wybór na Konstancin – najlepszy mój start w tym sezonie!

Krzysiek Mrożewski zrewanżował się za Marki i wygrał kategorię MAX M5, a Asia Kur wskoczyła na 2. stopień podium w kategorii MAX M2. Gratulacje!! Oprócz Asi i Krzyśka punktowali również Karol Zduniak i Andrzej Czapski




Pełne wyniki MyBike.pl:

Nr Nazwisko Imię Kat. M. open M. kat. Dystans Punkty
2202 Mrożewski Krzysztof M5 23 1 MAX 570.69
990 Zduniak Karol M3 68 36 MAX 533.11
1730 Kur Joanna K2 6 2 MAX 512.27
778 Czapski Andrzej M4 106 27 MAX 498.62
1337 Kloka Małgorzata K3 10 4 MAX 457.25
1807 Demiańczuk Maciej M3 148 72 MAX 454.19
1145 Siemiaszko Dariusz M3 11 4 MINI 390.56
1741 Jurek Radosław M3 23 10 MINI 383.49
525 Dzięcioł Justyna K3 15 13 MINI 347.51
211 Buczyński Piotr M4 170 39 MINI 324.90
2650 Dziedziejko Jeremi MJ 215 7 MINI 318.78
50 Borowiecki Tomasz M4 247 61 MINI 312.30
1959 Lemieszek Sławomir M5 263 21 MINI 310.11
1298 Okniński Jakub MJ 327 9 MINI 293.60
176 Rola-Janicki Robert M5 332 24 MINI 291.61
703 Sarnecki Marek M3 343 148 MINI 284.29
609 Galeńska Anna K5 56 4 MINI 234.36
212 Buczyńska Alicja D2 26 10 FAN 133.22
728 Czapska Weronika D1 40 16 FAN 112.21
189 Buczyński Adam CC2 33 CROS

Możliwość komentowania jest wyłączona.