Dwa żywioły w Kielcach

Świętokrzyskie maratony to dla mnie główny cel w tym sezonie – nie ze względu na rywalizację, bo niestety na moim dystansie jeździ mało dziewczyn, ale na trasy, które zawsze dają dużo radości, ale są też czasem ekstremalnym wysiłkiem. Tak było i tym razem, kiedy w prognozie zapowiadano upał ponad 30 stopni, a po południu ryzyko burz. Tym razem postanowiłam nieco lepiej przygotować się do startu, a więc  przeanalizować zapowiadaną trasę. Cieszyła zapowiedź aż 5 bufetów, a właściwie dwóch, z czego jeden odwiedzany trzykrotnie i jeden odwiedzany dwukrotnie, gdyż tym razem wyścig odbywał się na pętli, którą zawodnicy z dystansu Master pokonywali dwa razy. Mnie cieszyła też lista startowa, na której pojawiły się 3 rywalki, a więc mimo tego, że Ela nie startuje, będę miała się z kim ścigać – pomyślałam.

Do Kielc przyjechaliśmy jak zwykle dzień wcześniej, dla mnie to konieczność, gdyś jestem raczej typem sowy, a nie rannego ptaszka, a jeszcze obecnie mając pod opieką 10-miesięczną córeczkę muszę znaleźć czas na przygotowanie dla niej mleka i wszystkiego, co może być potrzebne przez cały czas wyścigu. Tym razem pierwszy raz miała tak długo zostać z dziadkiem, a nie z tatą, ale za to zabraliśmy ze sobą znaną jej z naszych codziennych jazd po mieście przyczepkę rowerową. Nie jest łatwo godzić macierzyństwo z trenowaniem i z dość ekstremalnym wysiłkiem na wyścigach, ale jak ktoś bardzo chce, to wszystko się da. Tak więc mleko dla dziecka zostawione, zdrowe przekąski i woda też, a u mnie w kieszeni batony energetyczne, woda w bukłaku i bidonie, w sumie ok. 2,5 litra napojów. Na kierownicy licznik i pulsometr, wydawało się, że jestem gotowa. Nie byłabym jednak sobą, gdybym spokojnie dojechała na start pół godziny przed rozpoczęciem maratonu. Tym razem musiałam wrócić na górę po numer startowy i chip, którego zapomniałam. Potem jeszcze trochę pomylona trasa dojazdu na start i dość wolne tempo jazdy, z przyczepką przy dziadka rowerze. W ten sposób na start dotarłam 2 minuty przed odliczaniem – i tak lepiej, niż w Piekoszowie, gdzie nie wiedząc o przesunięciu startu 5 minut do tyłu, przyjechałam, kiedy wszyscy już byli na trasie.

W Kielcach czekała mnie miła niespodzianka, jaką było zaproszenie do sektora. Potem odliczanie i wystartowaliśmy honorowo, za pilotem, który poprowadził nas przez ulice Kielc. Nie był to długi odcinek, akurat, żeby się rozejrzeć, z kim będę jechać i trochę rozgrzać (o ile to dobre słowo w 30-stopniowym upale). Kiedy zobaczyłam górę z wyciągiem narciarskim, wiedziałam, że nie będzie lekko. Co prawda trasa nie prowadziła wprost po stoku, który był tu dosyć stromy, ale i tak było to mozolne kręcenie korbą. Na tym pierwszym podjeździe jeszcze przez chwilę przede mną była jedna rywalka, którą dostrzegłam w tłumie kolarzy już w czasie startu honorowego, ale na pierwszym zjeździe ją dogoniłam i zaraz potem wyprzedziłam. Nie miałam pewności, czy jeszcze jakaś dziewczyna jest przede mną, ale szybko zorientowałam się, że ten maraton to będzie przede wszystkim walka z własną wytrzymałością na dość ekstremalne warunki pogodowe.

Te pierwsze góry jeszcze w obrębie Kielc, okazały się całkiem sporym wyzwaniem. W pewnym momencie zrobiło mi się tak gorąco, że trochę się przestraszyłam, ale na szczęście lekkie odpuszczenie korby oraz napicie się wody wystarczyło, żeby powrócić do równowagi. Wbrew pozorom, w taki upał całkiem sporo przekąsek zjadłam w czasie maratonu. Nie umiem tego dobrze opisać, ale wydaje mi się, że walka z przegrzaniem to też spory wydatek energetyczny dla organizmu. Dlatego przejazd przez chłodną rzekę, po zakończeniu pierwszej serii gór, był ogromną ulgą. Zaraz potem bufet, gdzie w tych warunkach najlepiej smakował banan – dodający energii, ale też nie suchy.

Za bufetem czekała chwila wytchnienia, bo chociaż teren pofałdowany, to jednak bardziej płaski, lekkie podjazdy i szybkie płaskie zjazdy, zanim dojechaliśmy do kolejnej partii, tym razem chyba najbardziej wymagających interwałów, z których na szczególną uwagę zasługuje bardzo szybki zjazd po szerokim stoku narciarskim do bufetu na dole (prędkość max 70 km/h), a potem mozolny podjazd pod ten sam stok z drugiej strony, co w upale w czasie pierwszego okrążenia, było naprawdę wyzwaniem. Dystans Master przebiegał na pętli, przez co mniej więcej w jej połowie zaczęli nas doganiać najszybsi zawodnicy z dystansu Fan, za to na drugiej pętli to ja doganiałam końcówkę tego dystansu.

Druga pętla, chociaż tą samą trasą, była w moim odczuciu zupełnie inna, a to za sprawą zmiany pogody. Już rano wiedziałam, że prognoza zapowiada przelotne deszcze i burze po południu. Po wjechaniu na pętlę zauważyłam, że niebo robi się coraz ciemniejsze i wiedziałam, że jazda do mety będzie jednocześnie ściganiem się z burzą. Rzeczywiście – w pewnym momencie zerwał się bardzo silny wiatr, grzmiało… ale nic się nie stało. Tylko w końcówce trochę padało. Burza przeszła bokiem, a jazda bez palącego słońca była o wiele przyjemniejsza. Jednak ten silny wiatr okazał się dużym problemem dla organizatorów, którym chyba przez te warunki nie zadziałał w pewnym momencie pomiar czasu, co stworzyło problem z podaniem później wyników.

Cała trasa dała mi dużo przyjemności z jazdy, mogę powiedzieć, że był to idealny maraton dla mnie. Wyczerpujący, ale praktycznie wszystkie podjazdy z siodła. Zjazdów technicznych tym razem właściwie nie było (duża zmiana w porównaniu z Piekoszowem), za to bardzo dużo szybkich i wymagających dużej koncentracji a przede wszystkim braku strachu przed prędkością. Mimo obaw, czy naszej drużynie uda się zebrać komplet punktów (jechało nas tylko czworo), na szczęście wszyscy dojechali, w tym aż troje z nas zaliczyło podium. Karol Wróblewski złapał gumę i musiał łatać dętkę, ale i tak dojechał do mety, a jak mnie wyprzedzał po awarii, to ani się obejrzałam i już był daleko z przodu. Oby więcej takich przyjemnych, ale też trudnych tras, bo jak mówią organizatorzy: „im ciężej, tym przyjemniej”.

Enduro MTB Series-Przesieka

Stało się ! Debiut w zawodach Enduro zaliczony. Niezmiernie cieszę się z tego ponieważ początek sezonu nie należał do najszczęśliwszych. Złamana ręka skutecznie utrudniła mi przygotowanie się do.. czegokolwiek.. Co tu dużo mówić… taki sport 😉

O zawodach czyli  enduro on-sight

O ironio …nie dość że to mój pierwszy raz w enduro to na dodatek zawody on-sight. Co to takiego? Formuła ta oznacza iż żaden zawodnik nie zna trasy zawodów i w dniu wyścigu pokonuje ją pierwszy raz. I tak faktp1ycznie było. OS-y znakowane są tuż przed zawodami a nawet i w trakcie. Nie ma szans na zaznajomienie się z trasą. A jak cię ktoś przyłapie.. > dyskwalifikacja.

zdjęcie”błoto po ośki”

TRASA

Od dnia przyjazdu do Przesieki wiedziałam że będzie „hardcorowo”. Cały dzień przed zawodami padał deszcz. Kąpiele błotne gwarantowane J Trasa obfitowała w kamienie…nie, nie..w głazy! Mokre, kamieniste OS-y podlane deszczem ..To sprawiło, że trasa stała się jeszcze trudniejsza pod względem technicznym a OS-y w szczególności te dłuższe wymagały wytrp4zymałości , siły i mega koncentracji. Zdarzały się nawet podjazdy. Co prawda krótkie ale jednak. Było naprawdę ciężko. Ciężko i przyjemnie:) Po pierwszym odcinku banan od ucha do ucha. I tak już pozostało do końca J

Wspomniana przeze mnie „ścianka”

Powiem szczerze, że spodziewałam się bardziej krętych tras. To co zaskoczyło mnie, to mała ilość zakrętów . Myślę, iż wynika to z trudności znalezienia jakichkolwiek ścieżek.  W końcu to nie bike parkp2 tylko dzika natura J

 

Warto wspomnieć także o „niespodziankach” np. przejściu przez rzekę z przyjemnie lodowatą wodą, za którą czekała błotnista wspinaczka po „ściance” ( chyba z 30s zajęło mi zebranie się w sobie na dźwignięcie roweru na plecy) czy kilku bardzo fajnych, stromych odcinkach prowadzących po śliskich korzeniach między głazami i drzewami 😉 Oczywiście nie obyło się bez małych uślizgów zakończonych bliższym spotkaniem z glebą, ale każde były w miarę kontrolowaneJ

p3

Bywało i tak 😀 (na zdjęciu kolega Bartek)

 

Po zakończeniu rywalizacji na karkonoskich  trasach,  w miasteczku na każdego z uczestników czekała kiełbasa z grilla i..PIWO ;D Ogólnie atmosfera panująca wśród zawodników na trasie i po zawodach była niezwykle przyjazna i luźna. Nie doświadczycie tego na żadnych innych zawodach( tego jestem pewna).

p5

W drodze na kolejny OSJ

ORGANIZACJA

Same plusy- bogate pakiety startowe( czułam się nagrodzona za samo stawienie się w biurze zawodów;)), punktualne rozpoczęcie zawodów i dobrze oznakowane trasy oraz dojazdówki. Jedyna „wtopa” to wyniki…co zaowocowało nerwowymi sytuacjami u ambitniejszych zawodników i nie ma się co temu dziwić.

Podsumowywując … BOMBA ! Tyle wrażeń i pozytywnych emocji przyniósł ze sobą udział w tych zawodach. Nie wyobrażam sobie, aby mnie tam nie było za rok J

Wynik
10 miejsce wśród kobiet, 161 OPEN
Jak na pierwszy raz może być 😉
Wnioski
1. Muszę zmienić opony na bardziej agresywne z „potężniejszym” bieżnikiem.  Na tak błotniste i kamieniste trasy jest to wręcz pożądane. Dzięki temu będzie nie tyle co szybciej ale i bezpieczniej.

  1. Chyba zainwestuje w kask fullface 😀
  2. Muszę jeszcze popracować nad techniką i płynnością jazdy. Nie lada wyzwaniem jest podejmowanie bardzo szybkich decyzji co do wyboru optymalnej ścieżki. To chyba cały urok jazdy on-sight.Zdjęcia

EKSPERYMENT Polandbike Góra Kalwaria 2016

gk_2

Tekst: Piotr Buczyński

Mogę tylko pozazdrościć zawodnikom, którzy przed każdym startem nie mają dylematu Mini czy Max. Ja już dwa dni wcześniej w nocy spać nie mogę zastanawiając się na tym poważnym dylematem. Niekiedy decyzja zapada już w trakcie wyścigu w zależności od aktualnej kondycji zawodnika lub warunków na trasie. Niektóre starty traktuję jednak priorytetowo i takim wyścigiem jest dla mnie na przykład Wawer, gdzie zawsze jadę Max. To w końcu moja dzielnica, mój las i moja trasa.

 

Na dystansie Max pojechałem pierwszy raz w Radzyminie 2015. Podobno najłatwiejszy maraton w sezonie. Marne 48 km. Awansowałem o dwa sektory. Cieszyłem się jak dziecko i wypinałem pierś po ordery. W Płocku znów pojechałem Mini i spadłem z szóstego do siódmego sektora. To tylko ugruntowało mój pogląd. Żeby awansować trzeba jeździć Max. I tak męczyłem się przez cały sezon. Jasienica 63 km, Konstancin 62 km Wawer 51 km. Wypruwałem się na długich dystansach, a szósty sektor pozostawał nadal nieosiągalny. Teraz to wiem byłem za słaby.

Zimą nudząc się niemiłosiernie przeanalizowałem wyniki maratonów i ku mojemu zdziwieniu zauważyłem, że duża część pierwszych dwóch sektorów jeździ tylko Mini. Po prostu się wyspecjalizowali. Dają całą parę na nogę. Jadą najkrótszy dystans i nie traktują tego jako ujmy na honorze. Pamiętajcie, że to według ich rezultatów kalkulowane są nasze punkty.

Hhmm pomyślałem a gdyby tak……………….poeksperymentować. Już pierwszy start wg nowej reguły przyniósł zaskakujące rezultaty. Kozienice dystans Mini. Żadnego oszczędzania sił, cała para na pedały, gonimy poprzedni sektor, wyprzedzamy, zawsze wyprzedzamy i jest……..awans o dwa sektory. Piątka odczarowana. Trochę na wyrost. Trzeba będzie powalczyć żeby się utrzymać.

Eksperymentu ciąg dalszy wypadł w Górze Kalwarii. Niedziela, piękna pogoda, blisko Warszawy. W sektorach pełno. W sumie ponad 800 osób plus blisko dwie setki dzieciaków. Pierwszy raz ludzie nie mieszczą się w sektorach. Trzeba ich wpuszczać w miarę jak się przesuwamy do przodu. Max 52 km Mini 33 km. Trasa ponoć łatwa, choć nikt jej nie widział bo sporo się zmieniło od zeszłorocznej edycji. Jadę oczywiście Mini. Trzeba być konsekwentnym.

1,2,3……………………… i pooooszli! Na początek kilka kilometrów po asfalcie, potem szuter. Staram się trzymać w czubie sektora, ale w piątce goście są mocni. Daję nawet jakąś zmianę na pierwszej pozycji, ale kosztuje mnie to dużo sił. Co za idiota ze mnie. Trzeba było się trzymać grzecznie na końcu ogona i oszczędzać siły. Niemniej tniemy do przodu jak szaleni, a czwartego sektora nie widać. Zjeżdżamy w jakieś pola. Mulda, muldę muldą pogania. Z lewej łąka z prawej nasyp kolejowy. To dopiero początek, a ja już nie nadążam za czołówką. Oj przyjdzie zaraz po debiucie w piątym znowu oddać sektor.

Wreszcie wjeżdżamy do lasu. Zaczynają się fajne ścieżki, ale trzeba uważać, wszędzie pieńki i wystające kikuty gałęzi. Można się nadziać, a kurzy się niemiłosiernie.

Nagle STOP. Korek. Kilkanaście osób z przodu staje i zsiada z rowerów. Zsiadam i ja jest chwila na złapanie oddechu po gonitwie po polach. Rozglądam się SZOK. Takiego zatoru jeszcze nie widziałem, na żadnej edycji. Co najmniej dwa sektory stoją w kolejce, żeby sforsować głęboki zarośnięty parów, a z tyłu ciągle nadjeżdżają nowi.

13442482_1195980100452827_986099194962467370_o_1

Zniecierpliwieni kolarze zaczynają w kilku miejscach jednocześnie forsować parów poza wyznaczonym przebiegiem trasy. Nie ma na co czekać, trzeba się pchać. Przez krzaczory prawie nic nie widać, ale dzieją się dantejskie sceny. Ktoś szarpie rower zaklinowany między krzakami, ktoś się obsunął z rowerem na stromym zboczu, jeszcze inny się wpycha z boku. Masakra. Szkoda gadać.

Jeszcze dziesięć kilometrów dalej wyprzedzają mnie wściekli zawodnicy z czwartego sektora, którzy utknęli w tym miejscu i w konsekwencji sporo stracili.

Na trasie sporo się dzieje. Leśnie ścieżki, powalone przez ostatnią burzę drzewa, piaszczyste drogi, szutrówki, i oczywiście łąki. A na łące jak na łące – mulda na muldzie i muldą pogania.

Na szesnastym kilometrze bufet. Woda ma wzięcie większe niż zwykle. Na siedemnastym kilometrze zawracamy na wiadukcie kolejowym w kierunku Góry Kalwarii. I teraz dopiero zaczynają się schody.

Niby nic wielkiego, ale odmiennie niż zwykle najcięższe dopiero przed nami. Gdzieś na dwudziestym kilometrze wypadamy na asfalt. Dłuższy płaski odcinek pozwala się nieco zregenerować. Za chwilę będziemy zaliczać podjazd pod wiadukt na drodze krajowej nr 79 z Piaseczna, potem kilkukrotnie pokonywać skarpę wiślaną w górę i w dół a na deser znany dobrze prawie wszystkim kilkusetmetrowy brukowany podjazd na rynek w Górze Kalwarii ul. Świętego Antoniego.

Na początek wiadukt, najpierw, asfalt potem trylinka, płyty, kocie łby, zakrzaczona ścieżka i spacer pod górę w kolejce oczekujących.

Teraz około kilometra, po świeżo wysypanym drobnym grysie. Rower prawie nie jedzie, tracę resztkę sił. Wreszcie koniec męki. Przecinamy drogę 724 z Konstancina i  na łeb na szyję zjeżdżamy skarpą wiślaną.

Ten zjazd jeszcze długo będzie mi się śnił po nocach. Wg opisu trasy był utwardzony gruzem budowlanym „…..całkowicie zespolonym z podłożem….” Akurat. Po przejechaniu kilkuset zawodników wszystko zryte. Niewielkie luźne kamienie, gdzieniegdzie wystaje coś większego. To tylko kilkaset metrów, ale jest bardzo niebezpiecznie, na dużej prędkości każde dotkniecie hamulca lub zbyt gwałtowny ruch kierownicą to gwarantowane lądowanie w rowie.

Jesteśmy nad Wisłą. Jakaś grobla, muldy i  znowu zsiadamy, stromy wąski podjazd z wysokimi burtami. Kilkadziesiąt metrów z buta. Chwila oddechu przed ostatnimi dwoma podjazdami. Pomiędzy nimi zaplanowana jest sekcja XC. Co to ma być? Nie mam pojęcia.

Pierwszy podjazd zaczyna się szutrem, potem jest gruz, kocie łby, a na końcu płyty. Ledwo, żywy docieram na szczyt. Chciałem odpocząć na zjeździe, ale nic z tego. Sekcja XC jest naprawdę wymagająca. Zjazd zakosami po skarpie wiślanej w terenie rzekłbym „dziewiczym”. Ot wykoszona trawa i tyle. Kilka naprawdę stromych i ostrych zakrętów kończy się kilkoma słabo widocznymi „hopkami”. Duża prędkość, chwila nieuwagi i lądowanie w krzakach gwarantowane. Uffff jestem na dole. Jeszcze tyko spotkanie ze Św. Antonim i meta.

gk_1

Na zakończenie organizator zafundował nam jeszcze około kilometra atrakcji w postaci głębokich, wypełnionych nie do końca ładnie pachnącym błotem kolein, szybki odcinek „płytowy”, muldowy odcinek łąkowy i niemiłosiernie dziurawy odcinek szutrowy. A na zakończenie kilkaset metrów stromego podjazdu po bruku. Meta. Nareszcie. Garmin pokazał 29,7 km i 165 m przewyższenia.

Podsumowując edycję Polandbike w Górze Kalwarii, o samej trasie nie można napisać nic złego. Była urozmaicona i wcale nie taka łatwa technicznie. Niby płasko, ale parę górek się znalazło. Zwłaszcza na finał. Niby szybko, ale ostatnie suche tygodnie zrobiły swoje. Piach i suche igliwie zasysały opony niemiłosiernie. Były też miejsca niebezpieczne, jak wspomniany już zjazd z wiślanej skarpy, odcinek XC, liczne na strasie wyrwy zamaskowane w trawie na poboczu.

gk_0

Eksperyment się……………….udał. Piąty sektor obroniony. W Płocku też pojadę Mini. Do trzech razy sztuka. Ale czy o to właśnie chodzi? Czy chęć awansu sektorowego nie przysłania mi czasem przyjemności z rywalizacji na dłuższym dystansie? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Docelowo chcę się pozbyć tego dylematu. I jeździć tylko Max, bez względu na aktualną kondycję, pogodę czy warunki na trasie. Czego i Wam wszystkim życzę.

W sumie w drużynie Mybike wystartowało nas 21 osób. Niezły wynik! Stanęliśmy też na drugim miejscu podium w klasyfikacji teamów. Gratulacje dla wszystkich

Jak ulał pasuje tu stary dowcip z taaaaką brodą.

W nieznanym sobie mieście turysta chcąc zwiedzić wymieniony w przewodniku obiekt zagaduje przypadkowo spotkanego staruszka „ Czy nie wie Pan jak trafić do filharmonii. Ależ oczywiście, że wiem trzeba ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć”

Powodzenia

Piotr „Buczek” Buczyński

[table id=6 /]

Beskidy MTB Trophy

 

Tekst: Michał Czajkowski

t1Ostatni weekend czerwca upłynął mi pod znakiem podjazdów – tych kondycyjnych zdających się nie mieć końca i sztajf, pod które trudno nawet prowadzić rower; oraz zjazdów – zarówno technicznych gdzie ciężko utrzymać kierownicę, jak i szybkich …. Przyczyną takiego stanu rzeczy była decyzja o wystartowaniu w Beskidy MTB Trophy na dystansie Classic, czyli czterodniowej etapówce zlokalizowanej w Istebnej i rozgrywanej w okolicznych górach. Do Istebnej pojechałem wraz z kolegą Bartkiem oraz moim najwierniejszym kibicem – Dominiką J Po drugim dniu zmagań dołączyła do nas także dziewczyna Bartka – Ana – więc wsparcie było naprawdę odczuwalne!

Na miejsce przyjechaliśmy wieczorem przed pierwszym dniem rywalizacji. Jeszcze przed snem postanowiliśmy z Bartkiem sprawdzić pogodę na nadchodzące dni. Jedno wydawało się być pewne… Tegoroczne Trophy miało być deszczowe, zimne i błotniste. I jakby na potwierdzenie sprawdzanej prognozy za oknem zaczęło złowrogo grzmieć, a wkrótce lunął taki deszcz, że oczami wyobraźni zobaczyłem warunki z pamiętnego maratonu w Wąchocku, tyle że na dziesięć razy trudniejszych trasach.

Czwartkowy poranek przywitał nas gęstą mgłą i lekką mżawką. W trakcie jedzenie śniadania zaczęło się jednak stopniowo rozjaśniać i rozgrzewkę przeprowadziliśmy już tylko w lekkiej mgle i bez deszczu. Po krótkim oczekiwaniu w końcówce trzeciego sektora startowego ruszyłem na trasę. Początkowo trasa prowadziła na Wielki Stożek. Wkrótce po rozpoczęciu mozolnej wspinaczki, wjechaliśmy w gęstą mgłę, która w wyższych partiach gór była obecna podczas całego etapu. Pierwszy zjazd Trophy, z Wielkiego Stożka na czeską stronę, na długo zapadnie mi w pamięć. Nie czułem się na nim do końca pewnie, gdyż stromizna, długość oraz rozmiar kamieni znacznie przewyższały to do czego przyzwyczaiły mnie świętokrzyskie maratony. Podczas etapu zahaczyliśmy jeszcze dwukrotnie o Wielką Czantorię i szczytami wróciliśmy do Istebnej. Pomimo braku pewności na zjazdach, pierwszy etap zakończyłem na 108. miejscu. Całkiem nieźle – dobry punkt wyjścia do założonego przed wyścigiem miejsca w pierwst2zej 100. generalki.

Kolejnego dnia rywalizacji rozegrał się najdłuższy (ponad 80km) i uchodzący za najbardziej wymagający kondycyjnie etap całego wyścigu. Punktem kulminacyjnym była Rysianka. Jednak wcześniej trzeba było do niej dojechać… Jeszcze zanim na dobre wyjechaliśmy z Istebnej, asfaltowa sztajfa do Koniakowa w słońcu udowodniła, że faktycznie nie będzie to prosty etap. Pogoda okazała się zresztą tego dnia największym utrudnieniem – wbrew przedwyścigowym prognozom, pełne słońce oraz dwadzieścia kilka stopni znacząco utrudniało rywalizację. Sam podjazd na Rysiankę okazał się dokładnie taki, jak jego opis w racebooku – „płaski, stromy i … bardzo stromy”. Końcówka podjazdu okazała się bardziej podejściem, jednak nagrodą miał być epicki zjazd z Rysianki. Niestety, po raz kolejny wyszedł mój brak doświadczenia i obycia z takimi górami – początkową część kamienistego zjazdu sprowadziłem ze strachu przed kamieniami i wjechaniem w dość licznych turystów. Jednak gdy trochę się wypłaszczyło i zdecydowałem się wsiąść na rower, była to najlepsza decyzja tego dnia – radocha ze zjazdu nie do opisania. Uczucie prędkości, adrenalina, flow, widoki – po to się jedzie w góry! Tego dnia udało mi się wskoczyć na 96. miejsce, co dawało mi 104. miejsce w klasyfikacji generalnej.

Trzeci etap był najbardziej przeze mnie wyczekiwanym. Zapowiadana charakterystyka trasy dokładnie odzwierciedlała moje preferencje – niezbyt strome podjazdy, dość długi odcinek jazdy ścieżkowej z krótkimi fragmentami góra-dół pomiędzy przełęczą Przegibek a Wielką Raczą i szybkie zjazdy. Po pokonaniu pierwszych tego dnia trudności w formie super-sztywnego podjazdu po płytach na Ochodzitą oraz błotnego zjazdu z duża ilością kamieni okazało się, że wcale nie będzie to taki prosty etap na jaki wygląda. Na profilu trasy niewinnie wyglądający drugi podjazd był w rzeczywistości znacznie bardziej wymagający przez dt3użą ilość kleistego błota, które dosłownie ciągnęło rower w dół. Pomimo niewielkiego nachylenia, jazda na najbardziej miękkim przełożeniu była dla mnie koniecznością, a i tak wyprzedzałem innych zawodników prowadzących rowery! Dalej szybki bufet i dojazd do podnóża podjazdu na przełęcz Przegibek. Noga tego dnia naprawdę podawała! Niestety, w pewnym momencie poczułem opór pod korbą… napęd w pewnym miejscu się blokował i nie chciał dalej kręcić. Przymusowy postój i próba ogarnięcia co się dzieje. Sprawdzone obie przerzutki, korba, kaseta… i nic. Dopiero zawodnik, który zdecydował się zatrzymać w odpowiedzi na moje nawoływania pomocy, pokazał mi zewnętrzne ogniwo w łańcuchu, które z jednej strony się „otworzyło”. Dalej już poszło prosto – szybkie rozkucie, założenie spinki i mogłem jechać dalej. Jednak problem z diagnozą problemu kosztował mnie dobre 15 minut i kilkadziesiąt miejsc w stawce, które ustawiały mnie w niezbyt dobrej pozycji przed kulminacyjną sekcją tego etapu. Na dość wąskim podjeździe konsekwentnie wyprzedzałem innych, jednak oczywiście nie udało mi się wrócić na wcześniej zajmowane miejsce. Efektem tego było kilkukrotne utknięcie na singlach za wolniejszymi osobami, ale cóż… Etap okazał się faktycznie świetny, a na odcinki prowadzone singlami na pewno jeszcze wrócę. Przez pech skończyłem etap na 128. pozycji, jednak w generalce nie przesunąłem się zbytnio w dół. Trudne warunki okazały się także pechowe dla innych i wiele osób etapu nie ukończyło w ogóle.

Cel na czwarty etap był jasny – dojechać w Top-100 i wskoczyć do „setki” w generalce. Po starcie etapu nie czułem się jednak zbyt dobrze. Zmęczenie po 3 dniach wyraźnie się skumulowało i nogi nie chciały kręcić na podjazdach tak jak wcześniej. Na domiar złego, etap obfitował w strome odcinki podjazdów, których nie lubię – i tak np. pod Przełęcz Salmopolską dużą część podjazdu prowadziłem. Później przez Klimczok i Błatnię dojechaliśmy do Brennej. Patrzenie jak na szutrowym podjeździe pod Klimczok współzawodnicy stopniowo mi odjeżdżają było naprawdę ciężkie, jednak tego dnia nic nie byłem w stanie z tym zrobić… Rekompensatą okazał się zjazd z Błatni, który zgodnie z zapowiedzią organizatorów pozwalał się poczuć każdemu tak, jakby przewodził stawce. Moja słabość na podjazdach tego dnia była tam zupełnie nieistotna – jedyne co się liczyło to prędkość, fun i zagrzewający do boju doping idących w przeciwnym kierunku turystów. Ból tego dnia nastąpił jeszcze dwukrotnie – podczas powtórnego podjazdu na Kotarż oraz asfaltowego podjazdu obok robiącej naprawdę niezłe wrażenie prezydenckiej rezydencji w Wiśle. Dalej było już głównie w dół i po trwającej tego dnia 5h 40min walce z samym sobą dojechałem do upragnionej mety! Dopiero po chwili, wraz z odbiorem koszulki Finishera, dotarło do mnie, że właśnie udało mi się ukończyć najtrudniejszą górską etapówkę w Polsce! W oczekiwaniu na wyniki generalki uwzględniającej IV etap, szybko sprawdziłem, że dojechałem tego dnia na 92. miejscu. Okazało się to najwyższe miejsce ze wszystkich etapów… pomimo, że jechało mi się najgorzej.

Będąc już w drodze do Warszawy, na stronie pojawiła się ostateczna klasyfikacja generalna. Udało mi się ukończyć Beskidy MTB Trophy 2016 na 95. miejscu na 350. sklasyfikowanych osób, realizując tym samym postawiony przed wyścigiem cel. Nieodzownym wsparciem okazał się oczywiście mój Trek Superfly 9.8. Jadąc w górach miałem wrażenie, że ten rower został stworzony dokładnie w celu jazdy po górach. Oczywiście nie zapewniał na zjazdach tyle komfortu, co full, jednak niska waga oraz zwinność pozwalała naprawdę szybko pokonywać wszystkie fragmenty beskidzkich szlaków. Duża w tym także zasługa opon Bontrager XR3 Team Issue, które mając odpowiedniej grubości ścianki zapewniają spokój na zjazdach i naprawdę pozwalają rozwinąć skrzydła. Trochę gorzej sprawują się jedynie w warunkach błotnistych, jednak w zamian nie dają tak dużych oporów toczenia na łatwiejszych fragmentach. Coś za coś…

Dla wszystkich rozważających start w Trophy, zapewniam jednak, że to nie miejsce czy czas są na tym wyścigu najważniejsze. Zdecydowanie na dłużej w pamięć zapadną pozytywne emocje, przełamywanie własnych barier i słabości, adrenalina na zjazdach i nawiązane znajomości. Po przejechaniu Trophy, uważam, że każda osoba chcąca zobaczyć do czego służy ROWER GÓRSKI powinna wystartować i przekonać się o tym na własnej skórze. Nawet jeśli nie dysponujemy dużą ilością czasu aby „zrobić bazę”, to organizator umożliwia nam poznanie się z Beskidami na krótszym dystansie Mega. Chociaż ja ze swojej strony oczywiście polecam Classic, gdyż Mega pomijał w tym roku dużo ciekawych odcinków J

Filmik z trasy

Highway to Sky

Highway to Sky to 1600m przewyższenia i 28km wspinaczki na przełęcz Sustenpass w Szwajcarskich Alpach. W tym roku zadebiutowałem w skróconej wersji tego wyścigu (tylko 24.1km i 1300m w pinonie) ze względu na zalegający jeszcze śnieg na znajdujacej się na ponado 2200mnpm przełęczy.

Wyścig rozgrywany jest jako jazda indywidualna na czas. Zapisałem się już na niego i opłaciłem (55CHF=około 210zł) dawno temu i z niecierpliwościąsz2 czekałem na podanie godziny startu. Ciekawo  stką jest to że na większość wyścig w Szwajcarii można zapisać się tylko do kilku dni przed zawodami przez Internet. Często nie ma możliwości „dopisania się” w dniu zawodów, więc trzeba dobrze planować swój kalendarz startów. Na pewno ułatwia to znacznie organizatorom organizację wyścigu, a z perspektywy zawodników usprawniania wydawanie pakietów startowych. Na ten wyścig nie było wymagane posiadanie licencji kolarskiej. W opłacie startowej organizator zapewnia transport plecaka lub torby z ciepłymi ubraniami w okolice mety, po to żeby nie przemarznąć na zjeździe po zakończeniu wyścigu.

Ponieważ przy zapisach podałem bardzo ambitny czas 1h:20 na przejchanie całej trasy aż do przełęczy zostałem ustawiony jako startujący 7 od końca dokładnie o 10:26 i 40 sek (zawodnicy są psz3uszczanie na trasę w 20 sekundowych odstępach).

Z trenerem uzgodniliśmy że przed startem zrobię ok 45min rozgrzewkę na trenażerze, dlatego planowałem przyjechać na start parę minut przed 9:00, czyli tuż przed startem pierwszego zawodnika.

Miejscowość startowa Innertkirchen nie jest duża więc nie było żadnych problemów ze znaleziem parkingu przy biurze zawodów. Mimo to służby kierowały w wyznaczone do parkowania miejsce i do tego pomagały znaleźć wolne miejsce na parkingu (do tej pory na żadnych zawodach nie miałem problemu z parkowaniem. Ilość miejsc do parkowania zawsze wydaje się odpowiednia i nikt nie musi parkować „na dziko”). Po zaparkowaniu udałem się do biura zawodów. Pakiet startowy zawiera tylko baton i żel energetyczny firmy Nutrixxon oraz numery startowe na kierownicę i na plecy. Szybkie rozpakowanie roweru i trenażera i o 9:26 rozpoczynam rozgrzewkę czyli dokładnie 1h przed startem.

Wszystko pracuje jak należy, w między czasie podchodzi do mnie znajomy Polak, który mieszka już w Szwajcarii ponad 30 lat. Krótka wymiana uwag co do trasy i rozgrzewki i kolega idzie „grzać nogę” na podjeździe. Po chwili podchodzi do mnie Szwajcar (co jest o tyle dziwne, że sterotypowo Szwajcarzy są raczej zamknięci) i mówi że wyglądam bardzo profesjonalnie na trenażerze. Odpowiadam mu, że tak naprawdę to pierwszy raz „grzeję się” w ten sposób (zapomniałem dodać, że to dopiero moja druga „czasówka” w życiu).

Rozgrzewkę kończę 15minut przed startem. Ruszam na oddalony o 1km punkt startu. Zawodnicy w kolejności numerów wchodzą do strefy startowej. Ważne żeby być tam na 4min przed startem, aby uniknąć dyskwalifikacji. Przede mną o 20sek startuje poźniejsza zwyciężczyni kategorii kobiet Lisa Berger, której mimo starań nie udało mi się dogonić. Komentator, przedstawia kolejnego statującego z przeczytaniem nazwy zespołu nie ma problemów, ale z nazwiskiem były drobne problemy J (podpowiadam, mu że pochodzę z Polski dlatego tak „dziwnie” się nazywam). Po starcie po 100m droga od razu zakręca na przełęcz Sustenpass. Ponieważ przełęcz jest zamknięta ruch samochodowy jest na niej bardzo nie wielki.

Przed startem założyliśmy, że zacznę w rejonie 300-320W i jak będę się dobrze czuł to spróbuję wejść w rejony 340-350W. Wiem że pierwsza połowa podjazdu jest łatwiejsza: tylko 5.3% średniego nachylenia. Druga połowa trasy to już 6.5% bez żadnych wypłaszczeń.

Ponieważ startuję wsród teoretycznie najlepszych zawodników, już po około 5minutach jestem dogoniony przez zawodnika, który startował 40sek po mnie. Jest to Hubert Schwab, były zawodowiec (Hubert_Schwab), który zajmie ostatecznie drugie miejsce w klasyfikacji generalnej. Po kolejnych 5 minutach mijają mnie dwaj kolejni zawodnicy jadący razem (drafting jest tu dozwolony). Staram się do nich podczepić, ale gdy na Garminie wskazania mocy to 400-410W wiem, że długo tak nie wytrzymam a jeszcze sporo podjazdu przede mną. Zwalniam aby jechać zgodnie z założeniami przed wyścigiem. Czuję się dobrze przez co średnia moc z pierwszych 12minut to 321W. Jednakże, czy nie za mocno zacząłem? Z rytmu wybijają mnie wypłaszczenia 1-2%, gdzie trudniej utrzymać mi dobrą moc bez odczuwalnego zwiększenia bólu w nogach.

Przez kolejne minuty nikt mnie dogania. Po około 30minutach na długiej prostej wiedzę zawodniczkę, która  wystartowała przede mną. Obliczyłem, że tracę do niej około 30sek (na mecie moja strata to 1min 38sek). Trasa robi się co raz sztywniejsza, pot co raz bardziej leje się z czuła mimo, że z wysokością powinno być coraz chłodniej. Wskazania średniej mocy co raz bardziej spadają. Po 40 minutach średnia moc to już „tylko” 311W. Przed jedynym na trasie bufetem na 13km doganiam pierwszego zsz1awodnika. Bufet został zlokalizowany na ostatniej wypłaszczeniu 1-2%. Staram się usiąść rywalowi na koło chwilę odpocząć i potem przyśpieszyć, żeby nie miał szans złapać mojego koła. Przez to nie mam czasu zobaczyć co jest na bufecie J Po moim przyśpieszeniu, szwajcarski zawodnik jednak dogania mnie i dojeżdzamy razem do końca wypłaszczenia. Gdy zaczyna się stromszy odcinek 7-8% wchodzę na minutę na 330-360W co pozwala zostawić rywala z tyłu.

Od tego momentu do końca podjazdu nie ma już wypłaszczeń. Widoki coraz ładniejsze w tym przejazdy przez spektakularne tunele. Co ciekawe oprócz zawodników startujacych w wyścigu sporo osób podjeżdza ten podjazd rekreacyjnie. Za każdym razem gdy doganiam jakiegoś kolarza, mam nadzieję, żee to jakiś konkurent w rywalizacji, jednakże zazwyczaj są to turyści.

W końcu po ponad godzinie jazdy widzę schronisko. od którego wiem, że do mety zostanie jeszcze około 600m. Na poboczach leży bardzo dużo śniegu, ale pogoda wciąż dopisuje i jest 15C. Końcówka bardzo stroma i pod wiatr. Mimo bliskości mety nie mam z czego dokręcić.

W końcu ostatnia „patelnia” i finiszuję do mety z czasem 1:19.29 (Wyniki)

Na mecie czekają na mnie banany, Izo i CocaCola. Dość skromnie jak na 55CHF (podobno w schronisku poniżej podają też bulion). Po krótkiej sesji fotograficznej w specjalnie przygotowanym automatycznym stanowisku fotograficznym i po uzupełnieniu zapasów węglowodanów zjeżdzam niżej gdzie przy trasie pozostawiono plecaki uczestników z rzeczami do ubrania na zjazd. Po krotkiej chwili ruszam z kolegą 24km w dół ćwiczyć technikę zjażdzenia. J

Podsumowując, była to fajna impreza, w której na pewno będę chciał wziąć udział za roku. Mam nadzieje, że warunki śniegowe pozwolą rozegrać następną edycję aż do szczytu przełęczy.