Pętla Beskidzka ‘16

Beskidy, szosa, góry – moje ulubione połączenie – nie mogło mnie, więc zabraknąć na najważniejszym wyścigu szosowym „Pętla Beskidzka” organizowana przez Road Maraton w Wiśle. W tym roku odbyła się już 10-ta jubileuszowa edycja tej imprezy.

Do wyboru były trzy trasy: wyścig na rundach (4-5rund po 17,5km i ~500m przewyższeń)  155km (~3000m przewyższeń na 2 rundach) oraz 230km (~4500m przewyższeń na 3rundach). Nie przepadam za długimi dystansami, ale w tym przypadku trasa 155km była bardzo malownicza i polecana przez wszystkich znajomych, dlatego miałam ochotę siępetla1 z nią zmierzyć. Niestety moje życie prywatne w ostatnim czasie tak się ułożyło, że nie czułam się na siłach, aby wystartować – postanowiłam, więc wybrać się na wycieczkę J
Wystartowałam chwilkę przed peletonem, aby móc dopingować znajomych na pierwszym wymagającym podjeździe pod Zameczek (Przełęcz Szyrcula z Malinki 5km i 300m przewyższeń). Miejscami było naprawdę stromo, więc peleton od razu się rozerwał i każdy pojechał swoje, a ja podłączyłam się pod jedną z grupek i aż do Milówki jechałam trasą pętli. Co ciekawe kilka osób zwróciło mi uwagę, że rower – testowy Trek Slique – ładnie zgrywa się z moim strojem J

W Milówce postanowiłam odbić z trasy na Rajcze, a dalej moim celem była mała wioska, w której chętnie spędzam wakacje – Soblówka J. Po krótkim postoju na ulubionym szczycie postanowiłam wrócić na trasę pętli, w nogach miałam już ponad 80km, ale jechało mi się wbrew obawom bardzo dobrze. Po w miarę spokojnym dojeździe dpetla2o Szczyrku wiedziałam już, co mnie czeka – przełęcz Salmopolska. Podjazd do łatwych nie należał – 10km o średnim nachyleniu 4,3%, ale momentami było oczywiście dużo stromiej. Po przyjemnym zjeździe wiedziałam, że to nie koniec wspinaczki na dziś – została jeszcze Kubalonka (8km o średnim nachyleniu 4%). Jechało mi się bardzo dobrze, więc postanowiłam wrócić do Istebnej (tam mieliśmy nocleg) przez Zameczek J Uff to koniec podjazdów, jak na tak upalny dzień wyszedł mi całkiem dobry trening (140km i ~2000m przewyższeń). W przyszłym roku na pewno stanę już na linii startu w Wiśle – polecam – piękne widoki, prawdziwe górskie ściganie!

Tekst: Agnieszka Tkaczuk

Poland Bike Płock 3.07.2016

Na początku lipca nasza drużyna wybrała się na kolejny maraton z cyklu meta_sławomirPoland Bike. Tym razem organizator tego powszechnego cyklu zaprosił wszystkich kolarzy do Płocka – jednego z najstarszych miast tego regionu. Teren wydawałoby się płaski, ale umiejscowienie na skarpie doliny Wisły pozwoliło urozmaicić trasę. Pogoda i wszechobecne zmęcfoto-plockzenie (połowa sezonu ) zwiastowało niezły i wymagający wyścig. Górki w Płocku były niczym takie 'mazowieckie góry’, które postawiły kropkę nad „i” podkręcając wysiłki podczas naszych Poland Bike’owych niedzielnych zmagań!

Wracając do pogody: mimo wcześniejszej niepewności ostatecznie okazało się, że była FENOMENALNA! Nocne i poranne opady dobrze zrobiły temu terenowi. Błota było niewiele. A wszystko przejezdne:)

Start był mocny! Najpierw asfalt, ale zaraz podjazd. Trzeba było na prawdę dawać z siebie wszystko bjazday utrzymać się tego 'najlepszego’ i nie pozwolić uciec czołówce. Potem to już teren mieszany: trochę piasku, trochę żwiru, trochę błotka, najwięcej jednak zapewniających całkiem dojoanna_podbrą trakcję ubitych dróg i ścieżek. Najlepsze oczywiście były podjazdy i zjazdy! Nachylenie niektórych sięgało nawet 10%, a wbrew pozorom niektóre z nich były całkiem długie, podkręcające tętno i przepalające nogi. Mistrzostwo Mazowsza – taka fajna trasa. Ja jechałam trasę w Płocku po raz pierwszy i teraz, już wiedząc co nas czeka, z miłą chęcią wrócę w te okolice.

krysia_pod Nie rozpisując się za bardzo jak mi się jechało itp. napiszę tylko, że całkiem fajnie, a forma u mnie powoli idzie w górę i wszystkie elementy na trasie odpowiadały mojemu przygotowaniu fizyczno – psychicznemu. Trzeba pamiętać, że nogi same nie pojadą. Dużą rolę w osiągnięciu sukcesu odgrywa nastawienie.

Wynik zespołu trochę gorszy niż zwykle bo uplasowaliśmy się na 4 miejscu, ale w generalce nadal zajmujemy naszą trzecią pozycję, więc na razie nie musimy się martwić. Natomiast wyniki indywidualne były na dobrym poziomie. Gratulacje dla wszystkich startującym koleżanek i kolegów. Szczególne brawa dla Krysi, która w Płocku na dystansie Max zajęła 3 miejsce OPEN!!! Super! W następny weekend Poland Bike szykuje start w górach Świętokrzyskich- Nowiny. Płock to była świetna rozgrzewka przed tymi zmaganiami. Oby wyniki były jeszcze lepsze.
Dobrej regeneracji! I do zobaczenia na kolejnych startach!

wyniki

Tekst: Joanna Kur

 

 

Dwa żywioły w Kielcach

Świętokrzyskie maratony to dla mnie główny cel w tym sezonie – nie ze względu na rywalizację, bo niestety na moim dystansie jeździ mało dziewczyn, ale na trasy, które zawsze dają dużo radości, ale są też czasem ekstremalnym wysiłkiem. Tak było i tym razem, kiedy w prognozie zapowiadano upał ponad 30 stopni, a po południu ryzyko burz. Tym razem postanowiłam nieco lepiej przygotować się do startu, a więc  przeanalizować zapowiadaną trasę. Cieszyła zapowiedź aż 5 bufetów, a właściwie dwóch, z czego jeden odwiedzany trzykrotnie i jeden odwiedzany dwukrotnie, gdyż tym razem wyścig odbywał się na pętli, którą zawodnicy z dystansu Master pokonywali dwa razy. Mnie cieszyła też lista startowa, na której pojawiły się 3 rywalki, a więc mimo tego, że Ela nie startuje, będę miała się z kim ścigać – pomyślałam.

Do Kielc przyjechaliśmy jak zwykle dzień wcześniej, dla mnie to konieczność, gdyś jestem raczej typem sowy, a nie rannego ptaszka, a jeszcze obecnie mając pod opieką 10-miesięczną córeczkę muszę znaleźć czas na przygotowanie dla niej mleka i wszystkiego, co może być potrzebne przez cały czas wyścigu. Tym razem pierwszy raz miała tak długo zostać z dziadkiem, a nie z tatą, ale za to zabraliśmy ze sobą znaną jej z naszych codziennych jazd po mieście przyczepkę rowerową. Nie jest łatwo godzić macierzyństwo z trenowaniem i z dość ekstremalnym wysiłkiem na wyścigach, ale jak ktoś bardzo chce, to wszystko się da. Tak więc mleko dla dziecka zostawione, zdrowe przekąski i woda też, a u mnie w kieszeni batony energetyczne, woda w bukłaku i bidonie, w sumie ok. 2,5 litra napojów. Na kierownicy licznik i pulsometr, wydawało się, że jestem gotowa. Nie byłabym jednak sobą, gdybym spokojnie dojechała na start pół godziny przed rozpoczęciem maratonu. Tym razem musiałam wrócić na górę po numer startowy i chip, którego zapomniałam. Potem jeszcze trochę pomylona trasa dojazdu na start i dość wolne tempo jazdy, z przyczepką przy dziadka rowerze. W ten sposób na start dotarłam 2 minuty przed odliczaniem – i tak lepiej, niż w Piekoszowie, gdzie nie wiedząc o przesunięciu startu 5 minut do tyłu, przyjechałam, kiedy wszyscy już byli na trasie.

W Kielcach czekała mnie miła niespodzianka, jaką było zaproszenie do sektora. Potem odliczanie i wystartowaliśmy honorowo, za pilotem, który poprowadził nas przez ulice Kielc. Nie był to długi odcinek, akurat, żeby się rozejrzeć, z kim będę jechać i trochę rozgrzać (o ile to dobre słowo w 30-stopniowym upale). Kiedy zobaczyłam górę z wyciągiem narciarskim, wiedziałam, że nie będzie lekko. Co prawda trasa nie prowadziła wprost po stoku, który był tu dosyć stromy, ale i tak było to mozolne kręcenie korbą. Na tym pierwszym podjeździe jeszcze przez chwilę przede mną była jedna rywalka, którą dostrzegłam w tłumie kolarzy już w czasie startu honorowego, ale na pierwszym zjeździe ją dogoniłam i zaraz potem wyprzedziłam. Nie miałam pewności, czy jeszcze jakaś dziewczyna jest przede mną, ale szybko zorientowałam się, że ten maraton to będzie przede wszystkim walka z własną wytrzymałością na dość ekstremalne warunki pogodowe.

Te pierwsze góry jeszcze w obrębie Kielc, okazały się całkiem sporym wyzwaniem. W pewnym momencie zrobiło mi się tak gorąco, że trochę się przestraszyłam, ale na szczęście lekkie odpuszczenie korby oraz napicie się wody wystarczyło, żeby powrócić do równowagi. Wbrew pozorom, w taki upał całkiem sporo przekąsek zjadłam w czasie maratonu. Nie umiem tego dobrze opisać, ale wydaje mi się, że walka z przegrzaniem to też spory wydatek energetyczny dla organizmu. Dlatego przejazd przez chłodną rzekę, po zakończeniu pierwszej serii gór, był ogromną ulgą. Zaraz potem bufet, gdzie w tych warunkach najlepiej smakował banan – dodający energii, ale też nie suchy.

Za bufetem czekała chwila wytchnienia, bo chociaż teren pofałdowany, to jednak bardziej płaski, lekkie podjazdy i szybkie płaskie zjazdy, zanim dojechaliśmy do kolejnej partii, tym razem chyba najbardziej wymagających interwałów, z których na szczególną uwagę zasługuje bardzo szybki zjazd po szerokim stoku narciarskim do bufetu na dole (prędkość max 70 km/h), a potem mozolny podjazd pod ten sam stok z drugiej strony, co w upale w czasie pierwszego okrążenia, było naprawdę wyzwaniem. Dystans Master przebiegał na pętli, przez co mniej więcej w jej połowie zaczęli nas doganiać najszybsi zawodnicy z dystansu Fan, za to na drugiej pętli to ja doganiałam końcówkę tego dystansu.

Druga pętla, chociaż tą samą trasą, była w moim odczuciu zupełnie inna, a to za sprawą zmiany pogody. Już rano wiedziałam, że prognoza zapowiada przelotne deszcze i burze po południu. Po wjechaniu na pętlę zauważyłam, że niebo robi się coraz ciemniejsze i wiedziałam, że jazda do mety będzie jednocześnie ściganiem się z burzą. Rzeczywiście – w pewnym momencie zerwał się bardzo silny wiatr, grzmiało… ale nic się nie stało. Tylko w końcówce trochę padało. Burza przeszła bokiem, a jazda bez palącego słońca była o wiele przyjemniejsza. Jednak ten silny wiatr okazał się dużym problemem dla organizatorów, którym chyba przez te warunki nie zadziałał w pewnym momencie pomiar czasu, co stworzyło problem z podaniem później wyników.

Cała trasa dała mi dużo przyjemności z jazdy, mogę powiedzieć, że był to idealny maraton dla mnie. Wyczerpujący, ale praktycznie wszystkie podjazdy z siodła. Zjazdów technicznych tym razem właściwie nie było (duża zmiana w porównaniu z Piekoszowem), za to bardzo dużo szybkich i wymagających dużej koncentracji a przede wszystkim braku strachu przed prędkością. Mimo obaw, czy naszej drużynie uda się zebrać komplet punktów (jechało nas tylko czworo), na szczęście wszyscy dojechali, w tym aż troje z nas zaliczyło podium. Karol Wróblewski złapał gumę i musiał łatać dętkę, ale i tak dojechał do mety, a jak mnie wyprzedzał po awarii, to ani się obejrzałam i już był daleko z przodu. Oby więcej takich przyjemnych, ale też trudnych tras, bo jak mówią organizatorzy: „im ciężej, tym przyjemniej”.

Enduro MTB Series-Przesieka

Stało się ! Debiut w zawodach Enduro zaliczony. Niezmiernie cieszę się z tego ponieważ początek sezonu nie należał do najszczęśliwszych. Złamana ręka skutecznie utrudniła mi przygotowanie się do.. czegokolwiek.. Co tu dużo mówić… taki sport 😉

O zawodach czyli  enduro on-sight

O ironio …nie dość że to mój pierwszy raz w enduro to na dodatek zawody on-sight. Co to takiego? Formuła ta oznacza iż żaden zawodnik nie zna trasy zawodów i w dniu wyścigu pokonuje ją pierwszy raz. I tak faktp1ycznie było. OS-y znakowane są tuż przed zawodami a nawet i w trakcie. Nie ma szans na zaznajomienie się z trasą. A jak cię ktoś przyłapie.. > dyskwalifikacja.

zdjęcie”błoto po ośki”

TRASA

Od dnia przyjazdu do Przesieki wiedziałam że będzie „hardcorowo”. Cały dzień przed zawodami padał deszcz. Kąpiele błotne gwarantowane J Trasa obfitowała w kamienie…nie, nie..w głazy! Mokre, kamieniste OS-y podlane deszczem ..To sprawiło, że trasa stała się jeszcze trudniejsza pod względem technicznym a OS-y w szczególności te dłuższe wymagały wytrp4zymałości , siły i mega koncentracji. Zdarzały się nawet podjazdy. Co prawda krótkie ale jednak. Było naprawdę ciężko. Ciężko i przyjemnie:) Po pierwszym odcinku banan od ucha do ucha. I tak już pozostało do końca J

Wspomniana przeze mnie „ścianka”

Powiem szczerze, że spodziewałam się bardziej krętych tras. To co zaskoczyło mnie, to mała ilość zakrętów . Myślę, iż wynika to z trudności znalezienia jakichkolwiek ścieżek.  W końcu to nie bike parkp2 tylko dzika natura J

 

Warto wspomnieć także o „niespodziankach” np. przejściu przez rzekę z przyjemnie lodowatą wodą, za którą czekała błotnista wspinaczka po „ściance” ( chyba z 30s zajęło mi zebranie się w sobie na dźwignięcie roweru na plecy) czy kilku bardzo fajnych, stromych odcinkach prowadzących po śliskich korzeniach między głazami i drzewami 😉 Oczywiście nie obyło się bez małych uślizgów zakończonych bliższym spotkaniem z glebą, ale każde były w miarę kontrolowaneJ

p3

Bywało i tak 😀 (na zdjęciu kolega Bartek)

 

Po zakończeniu rywalizacji na karkonoskich  trasach,  w miasteczku na każdego z uczestników czekała kiełbasa z grilla i..PIWO ;D Ogólnie atmosfera panująca wśród zawodników na trasie i po zawodach była niezwykle przyjazna i luźna. Nie doświadczycie tego na żadnych innych zawodach( tego jestem pewna).

p5

W drodze na kolejny OSJ

ORGANIZACJA

Same plusy- bogate pakiety startowe( czułam się nagrodzona za samo stawienie się w biurze zawodów;)), punktualne rozpoczęcie zawodów i dobrze oznakowane trasy oraz dojazdówki. Jedyna „wtopa” to wyniki…co zaowocowało nerwowymi sytuacjami u ambitniejszych zawodników i nie ma się co temu dziwić.

Podsumowywując … BOMBA ! Tyle wrażeń i pozytywnych emocji przyniósł ze sobą udział w tych zawodach. Nie wyobrażam sobie, aby mnie tam nie było za rok J

Wynik
10 miejsce wśród kobiet, 161 OPEN
Jak na pierwszy raz może być 😉
Wnioski
1. Muszę zmienić opony na bardziej agresywne z „potężniejszym” bieżnikiem.  Na tak błotniste i kamieniste trasy jest to wręcz pożądane. Dzięki temu będzie nie tyle co szybciej ale i bezpieczniej.

  1. Chyba zainwestuje w kask fullface 😀
  2. Muszę jeszcze popracować nad techniką i płynnością jazdy. Nie lada wyzwaniem jest podejmowanie bardzo szybkich decyzji co do wyboru optymalnej ścieżki. To chyba cały urok jazdy on-sight.Zdjęcia

EKSPERYMENT Polandbike Góra Kalwaria 2016

gk_2

Tekst: Piotr Buczyński

Mogę tylko pozazdrościć zawodnikom, którzy przed każdym startem nie mają dylematu Mini czy Max. Ja już dwa dni wcześniej w nocy spać nie mogę zastanawiając się na tym poważnym dylematem. Niekiedy decyzja zapada już w trakcie wyścigu w zależności od aktualnej kondycji zawodnika lub warunków na trasie. Niektóre starty traktuję jednak priorytetowo i takim wyścigiem jest dla mnie na przykład Wawer, gdzie zawsze jadę Max. To w końcu moja dzielnica, mój las i moja trasa.

 

Na dystansie Max pojechałem pierwszy raz w Radzyminie 2015. Podobno najłatwiejszy maraton w sezonie. Marne 48 km. Awansowałem o dwa sektory. Cieszyłem się jak dziecko i wypinałem pierś po ordery. W Płocku znów pojechałem Mini i spadłem z szóstego do siódmego sektora. To tylko ugruntowało mój pogląd. Żeby awansować trzeba jeździć Max. I tak męczyłem się przez cały sezon. Jasienica 63 km, Konstancin 62 km Wawer 51 km. Wypruwałem się na długich dystansach, a szósty sektor pozostawał nadal nieosiągalny. Teraz to wiem byłem za słaby.

Zimą nudząc się niemiłosiernie przeanalizowałem wyniki maratonów i ku mojemu zdziwieniu zauważyłem, że duża część pierwszych dwóch sektorów jeździ tylko Mini. Po prostu się wyspecjalizowali. Dają całą parę na nogę. Jadą najkrótszy dystans i nie traktują tego jako ujmy na honorze. Pamiętajcie, że to według ich rezultatów kalkulowane są nasze punkty.

Hhmm pomyślałem a gdyby tak……………….poeksperymentować. Już pierwszy start wg nowej reguły przyniósł zaskakujące rezultaty. Kozienice dystans Mini. Żadnego oszczędzania sił, cała para na pedały, gonimy poprzedni sektor, wyprzedzamy, zawsze wyprzedzamy i jest……..awans o dwa sektory. Piątka odczarowana. Trochę na wyrost. Trzeba będzie powalczyć żeby się utrzymać.

Eksperymentu ciąg dalszy wypadł w Górze Kalwarii. Niedziela, piękna pogoda, blisko Warszawy. W sektorach pełno. W sumie ponad 800 osób plus blisko dwie setki dzieciaków. Pierwszy raz ludzie nie mieszczą się w sektorach. Trzeba ich wpuszczać w miarę jak się przesuwamy do przodu. Max 52 km Mini 33 km. Trasa ponoć łatwa, choć nikt jej nie widział bo sporo się zmieniło od zeszłorocznej edycji. Jadę oczywiście Mini. Trzeba być konsekwentnym.

1,2,3……………………… i pooooszli! Na początek kilka kilometrów po asfalcie, potem szuter. Staram się trzymać w czubie sektora, ale w piątce goście są mocni. Daję nawet jakąś zmianę na pierwszej pozycji, ale kosztuje mnie to dużo sił. Co za idiota ze mnie. Trzeba było się trzymać grzecznie na końcu ogona i oszczędzać siły. Niemniej tniemy do przodu jak szaleni, a czwartego sektora nie widać. Zjeżdżamy w jakieś pola. Mulda, muldę muldą pogania. Z lewej łąka z prawej nasyp kolejowy. To dopiero początek, a ja już nie nadążam za czołówką. Oj przyjdzie zaraz po debiucie w piątym znowu oddać sektor.

Wreszcie wjeżdżamy do lasu. Zaczynają się fajne ścieżki, ale trzeba uważać, wszędzie pieńki i wystające kikuty gałęzi. Można się nadziać, a kurzy się niemiłosiernie.

Nagle STOP. Korek. Kilkanaście osób z przodu staje i zsiada z rowerów. Zsiadam i ja jest chwila na złapanie oddechu po gonitwie po polach. Rozglądam się SZOK. Takiego zatoru jeszcze nie widziałem, na żadnej edycji. Co najmniej dwa sektory stoją w kolejce, żeby sforsować głęboki zarośnięty parów, a z tyłu ciągle nadjeżdżają nowi.

13442482_1195980100452827_986099194962467370_o_1

Zniecierpliwieni kolarze zaczynają w kilku miejscach jednocześnie forsować parów poza wyznaczonym przebiegiem trasy. Nie ma na co czekać, trzeba się pchać. Przez krzaczory prawie nic nie widać, ale dzieją się dantejskie sceny. Ktoś szarpie rower zaklinowany między krzakami, ktoś się obsunął z rowerem na stromym zboczu, jeszcze inny się wpycha z boku. Masakra. Szkoda gadać.

Jeszcze dziesięć kilometrów dalej wyprzedzają mnie wściekli zawodnicy z czwartego sektora, którzy utknęli w tym miejscu i w konsekwencji sporo stracili.

Na trasie sporo się dzieje. Leśnie ścieżki, powalone przez ostatnią burzę drzewa, piaszczyste drogi, szutrówki, i oczywiście łąki. A na łące jak na łące – mulda na muldzie i muldą pogania.

Na szesnastym kilometrze bufet. Woda ma wzięcie większe niż zwykle. Na siedemnastym kilometrze zawracamy na wiadukcie kolejowym w kierunku Góry Kalwarii. I teraz dopiero zaczynają się schody.

Niby nic wielkiego, ale odmiennie niż zwykle najcięższe dopiero przed nami. Gdzieś na dwudziestym kilometrze wypadamy na asfalt. Dłuższy płaski odcinek pozwala się nieco zregenerować. Za chwilę będziemy zaliczać podjazd pod wiadukt na drodze krajowej nr 79 z Piaseczna, potem kilkukrotnie pokonywać skarpę wiślaną w górę i w dół a na deser znany dobrze prawie wszystkim kilkusetmetrowy brukowany podjazd na rynek w Górze Kalwarii ul. Świętego Antoniego.

Na początek wiadukt, najpierw, asfalt potem trylinka, płyty, kocie łby, zakrzaczona ścieżka i spacer pod górę w kolejce oczekujących.

Teraz około kilometra, po świeżo wysypanym drobnym grysie. Rower prawie nie jedzie, tracę resztkę sił. Wreszcie koniec męki. Przecinamy drogę 724 z Konstancina i  na łeb na szyję zjeżdżamy skarpą wiślaną.

Ten zjazd jeszcze długo będzie mi się śnił po nocach. Wg opisu trasy był utwardzony gruzem budowlanym „…..całkowicie zespolonym z podłożem….” Akurat. Po przejechaniu kilkuset zawodników wszystko zryte. Niewielkie luźne kamienie, gdzieniegdzie wystaje coś większego. To tylko kilkaset metrów, ale jest bardzo niebezpiecznie, na dużej prędkości każde dotkniecie hamulca lub zbyt gwałtowny ruch kierownicą to gwarantowane lądowanie w rowie.

Jesteśmy nad Wisłą. Jakaś grobla, muldy i  znowu zsiadamy, stromy wąski podjazd z wysokimi burtami. Kilkadziesiąt metrów z buta. Chwila oddechu przed ostatnimi dwoma podjazdami. Pomiędzy nimi zaplanowana jest sekcja XC. Co to ma być? Nie mam pojęcia.

Pierwszy podjazd zaczyna się szutrem, potem jest gruz, kocie łby, a na końcu płyty. Ledwo, żywy docieram na szczyt. Chciałem odpocząć na zjeździe, ale nic z tego. Sekcja XC jest naprawdę wymagająca. Zjazd zakosami po skarpie wiślanej w terenie rzekłbym „dziewiczym”. Ot wykoszona trawa i tyle. Kilka naprawdę stromych i ostrych zakrętów kończy się kilkoma słabo widocznymi „hopkami”. Duża prędkość, chwila nieuwagi i lądowanie w krzakach gwarantowane. Uffff jestem na dole. Jeszcze tyko spotkanie ze Św. Antonim i meta.

gk_1

Na zakończenie organizator zafundował nam jeszcze około kilometra atrakcji w postaci głębokich, wypełnionych nie do końca ładnie pachnącym błotem kolein, szybki odcinek „płytowy”, muldowy odcinek łąkowy i niemiłosiernie dziurawy odcinek szutrowy. A na zakończenie kilkaset metrów stromego podjazdu po bruku. Meta. Nareszcie. Garmin pokazał 29,7 km i 165 m przewyższenia.

Podsumowując edycję Polandbike w Górze Kalwarii, o samej trasie nie można napisać nic złego. Była urozmaicona i wcale nie taka łatwa technicznie. Niby płasko, ale parę górek się znalazło. Zwłaszcza na finał. Niby szybko, ale ostatnie suche tygodnie zrobiły swoje. Piach i suche igliwie zasysały opony niemiłosiernie. Były też miejsca niebezpieczne, jak wspomniany już zjazd z wiślanej skarpy, odcinek XC, liczne na strasie wyrwy zamaskowane w trawie na poboczu.

gk_0

Eksperyment się……………….udał. Piąty sektor obroniony. W Płocku też pojadę Mini. Do trzech razy sztuka. Ale czy o to właśnie chodzi? Czy chęć awansu sektorowego nie przysłania mi czasem przyjemności z rywalizacji na dłuższym dystansie? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Docelowo chcę się pozbyć tego dylematu. I jeździć tylko Max, bez względu na aktualną kondycję, pogodę czy warunki na trasie. Czego i Wam wszystkim życzę.

W sumie w drużynie Mybike wystartowało nas 21 osób. Niezły wynik! Stanęliśmy też na drugim miejscu podium w klasyfikacji teamów. Gratulacje dla wszystkich

Jak ulał pasuje tu stary dowcip z taaaaką brodą.

W nieznanym sobie mieście turysta chcąc zwiedzić wymieniony w przewodniku obiekt zagaduje przypadkowo spotkanego staruszka „ Czy nie wie Pan jak trafić do filharmonii. Ależ oczywiście, że wiem trzeba ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć”

Powodzenia

Piotr „Buczek” Buczyński

[table id=6 /]