Memoriał Królaka, czyli ściganie w centrum Warszawy

Kolarskie święto w Warszawie
Zeszłoroczny film z Memoriału Stanisława Królaka spowodował, że zamarzyłam, żeby w tym roku wziąć udział w tej imprezie odbywającej się w sercu Warszawy, na pętli ulicznej, otoczonej kibicami. Moje plany dotyczące zakupu roweru szosowego wiązały się m.in. z tym wyścigiem, no i stało się – szosa zakupiona została na początku lipca, jak się okazało, świetnie uzupełniła mój plan treningowy i przyspieszyła dojazdy do pracy. Z drugiej strony przekonałam się, że jednak moim żywiołem jest jazda rowerem górskim i to na nim czuję się najlepiej. Tak więc, kiedy przyszedł czas decyzji co do startu, początkowo planowałam jako jedyny raz w tym roku postawić na szosę, ale przeglądając wyniki z zeszłego roku wpadłam na szalony pomysł – startu w obu wyścigach, najpierw na rowerze górskim, a potem szosowym.

Prosty plan, ale jak go wykonać?
Plan wydawał się idealny – o 12:30 start na rowerze górskim, potem krótki odpoczynek, jakaś przekąska, banan, a następnie o 14:15 sprawdzenie swoich sił na szosie. Pewne wątpliwości pojawiły się, kiedy prognozy pogody pokazały jednoznacznie, że niedziela będzie deszczowa. To, co na rowerze górskim nie stanowi dużego problemu, na szosie, bez dużego doświadczenia jazdy po mokrych drogach, może okazać się nieco trudniejsze. Drugi problem, jaki dostrzegłam to była wątpliwość – jak dojechać na miejsce z dwoma rowerami? Samochodem do centrum z zasady nie jeżdżę, bo szkoda mi nerwów i czasu na szukanie miejsca. Kilka razy przejeżdżałam już krótkie odcinki rowerem, prowadząc drugi rower obok i tym razem również postanowiłam spróbować, przynajmniej kilkaset metrów do przystanku, z którego odjeżdża kilka autobusów w kierunku miejsca startu wyścigu. Niestety chociaż wydawało się, że idzie mi nie najgorzej, tuż przed przystankiem na moment straciłam równowagę i stało się – kolano rozcięte i to tak, że zastanawiałam się, czy w ogóle będę mogła wziąć udział w wyścigu. W pobliskiej Żabce kupiłam plastry, co pozwoliło jakoś zabezpieczyć ranę, autobus na szczęście szybko przyjechał i tak dotarłam na miejsce startu nieco spóźniona, ale z nadzieją na start. Przecież już tyle myślałam o tym wyścigu, że teraz nie czas było rezygnować.  Przywitał mnie Mimi i cały sztab w namiocie MyBike.pl, gdzie zostawiłam oba rowery i poszłam szukać namiotu służb medycznych. Jestem wdzięczna ratownikom, którzy chociaż odradzali ściganie się, zaopatrzyli ranę tak, że byłam wstanie wystartować i dobrze pojechać. Jeszcze wizyta w Biurze Zawodów, odebranie roweru i trzeba było się spieszyć na start. Przez całe zamieszanie na miejsce trafiłam kilka minut przed wyznaczoną godziną rozpoczęcia wyścigu i pozostało mi jedynie wejście do trzeciego (ostatniego) sektora. Razem ze mną startował Wojtek Wołoszczuk i Bogdan Wołoszczuk, a z przodu Piotrek Berner.

Wyścig amatorów na rowerach górskich
Maraton wystartował – każdy sektor osobno. Ciasno było tylko na początku, kiedy każdy ostrożnie mijał zakręty na śliskiej ulicy. Podczas pierwszego zjazdu miałam okazję zaobserwować dlaczego – kiedy na końcu zjazdu z Tamki jeden zawodnik nie zdołał zahamować i wylądował na barierce, na szczęście osłoniętej przez organizatora czymś miękkim. Za zakrętem zawodników czekał prosty odcinek pod wiatr i wreszcie słynny podjazd Bednarską po bruku. Dla roweru górskiego nie jest to duży problem, może poza wysiłkiem. Starałam się zwracać szczególną uwagę na dziewczyny, które doganiam, ale trudno mi było określić, na którym miejscu ukończę wyścig. Wiedziałam za to, kiedy wyścig kończyła czołówka mężczyzn, bo kiedy ja kończyłam 4 pętlę, oni właśnie finiszowali na piątym okrążeniu. Jadąc samemu czasami trochę trudno o motywację, ale kiedy na mojej ostatniej pętli na prostej pod wiatr zobaczyłam kucyk, jeszcze mocniej zaczęłam naciskać na pedały, dzięki temu udało mi się dogonić i wyprzedzić jeszcze jedną zawodniczkę. Z przodu majaczył zielony strój Wojtka Wołoszczuka, ale jego nie dałam rady dogonić. Spotkaliśmy się na mecie, on z czasem o 22 sekundy lepszym ode mnie….. Przyznam, że przez cały wyścig nawet przez chwilę nie pomyślałam o chorym kolanie. Adrenalina zrobiła swoje – nic nie bolało.
Oto pełne wyniki wyścigu amatorów na rowerach górskich, chyba wygląda to nie najgorzej:

Rowery górskie – wyścig kobiet open – 5 okrążeń – (15 km) – Kobiety

Lp. Numer Rocznik Nazwisko i Imię Drużyna 1 okr. 2 okr. 3 okr. 4 okr. 5 okr. Czas
1 18 1983 Żyżyńska-Galeńska Krystyna MyBike.pl 05:45 05:46 05:54 06:06 05:50 00:29:22 D

Rowery górskie wyścig mężczyzn (roczniki 1974-1996) – 5 okrążeń (15 km) – Mężczyźni

9 2240 1982 Berner Piotr MYBIKE 05:10 05:22 05:26 05:23 05:23 00:26:47
18 282 1975 Wołoszczuk Wojciech MYBIKE.PL 05:30 05:38 05:50 06:06 05:54 00:29:00

Rowery górskie wyścig mężczyzn (roczniki 1973 i starsi) – 5 okrążeń (15 km) – Mężczyźni

27 580 1950 Wołoszczuk Bogdan mybike 07:49 09:08 09:15 08:54 09:12 00:44:20 D


Po wyścigu miałam około godziny na przygotowanie do wyścigu szosowego. Znów chwila zastanowienia, czy nie powinnam jednak pojechać do szpitala zgodnie z zaleceniem ratowników, ale przecież nie zrezygnuję z odbioru pucharka za wyścig na góralu, przecież tak chciałam spróbować swoich sił na szosie. Drugi komplet suchych ciuchów i ciepła herbata w pobliskiej sympatycznej knajpce przesądziły sprawę – było mi już ciepło i miałam apetyt na jeszcze jeden wyścig. W końcu to tylko kolejne 15 km – znacznie mniej, niż zwykle przejeżdżam na maratonach.

Wyścig amatorów na rowerach szosowych
Tym razem najpierw startowały kobiety oraz młodzież – wszyscy mieliśmy do przejechania 5 okrążeń. Znów weszłam na linię startu w ostatniej chwili, ale tym razem było nas znacznie mniej i nie było sektorów. Niestety, nie uchroniło mnie to przed kraksą na pierwszym okrążeniu. To, co na rowerze górskim wychodziło świetnie – skręt w lewo w Tamkę, na rowerze szosowym okazało się przyczyną mojego zderzenia z Elą Mzyk, która nie zdążyła wyhamować. Było to efektem mojego braku doświadczenia w wyścigach szosowych, jak też śliskiego asfaltu, na którym nie jest tak łatwo skorygować swój tor jazdy. Cóż, trzeba się było jakoś pozbierać i jechać dalej. Przekrzywiona klamkomanetka nie nastawiała optymistycznie, ale okazało się, że przerzutka działa i dało się jechać. Znów musiałam przez cały czas jechać sama, gonić i wyprzedzać kolejne zawodniczki, bez świadomości, na którym miejscu mam szansę ukończyć wyścig. Podjazd po bruku chociaż trudniejszy, niż na rowerze górskim, nie sprawiał mi dużego problemu, dlatego chyba nie najgorzej szło mi to wyprzedzanie. Jak się okazało, nie zdołałam dogonić tylko dwóch młodych zawodniczek, ale wśród dorosłych kobiet open byłam dekorowana na pierwszym miejscu. Więc jednak warto było 🙂
Czy widać to zacięcie? Fot. Zbigniew Świderski

Rowery szosowe wyścig kobiet open – 5 okrążeń (15 km) – Kobiety

3 289 1983 Żyżyńska-Galeńska Krystyna MyBike.pl 06:54 06:02 05:53 06:09 05:51 00:30:51

Niedługo po zakończeniu wyścigu kobiet i młodzieży, zaczynał się wyścig amatorów mężczyzn – oni mieli 7 okrążeń do przejechania i było ich znacznie więcej, niż nas. Wśród zawodników MyBike.pl szosa okazała się równie popularna jak rowery górskie. Kiedy odpoczywałam po swoim wyścigu w namiocie MyBike, słyszałam wieści kibiców z trasy: Paweł Partyka jest w „grupie pościgowej”, całkiem blisko czołówki. Widać było również, że Bartek Szydłowski (Szydło) jeździł ostatnio na szosie, a Kuba Okła jak zwykle jechał świetnie, ale niestety podobnie jak ja, zaliczył „stłuczkę”. A oto wyniki naszych „szosowców”:

Rowery szosowe wyścig Amatorów mężczyzn (roczniki 1974-1996) – 7 okrążeń (21 km) – Mężczyźni

16 294 1981 Partyka Paweł mybike.pl 04:58 04:55 04:57 05:14 05:16 05:09 04:58 00:35:31
30 222 1985 SZYDŁOWSKI Bartosz mybike.pl 05:29 05:17 05:33 05:40 05:33 05:37 05:30 00:38:41 D
38 219 1992 Okła Jakub mybike.pl 04:52 04:50 05:02 07:52 05:15 05:25 D

Myślę, że cały dzień można podsumować krótko – warto było przyjechać. Gdyby pogoda była nieco lepsza, byłoby jeszcze fajniej, chociaż kibice i tak dopisali, a to zawsze motywuje do szybszej jazdy. Dla mnie dzień skończył się wizytą w dwóch szpitalach – najpierw na szyciu kolana, a następnie prześwietleniu barku – to drugie jak się okazało, niekoniecznie potrzebne, bo było to tylko stłuczenie po upadku na szosie. Niestety przez to nie miałam okazji zobaczyć jak ścigają się zawodowcy, ale mam nadzieję, że będę mogła to również zobaczyć za rok. Trochę martwi mnie tygodniowa przerwa w treningach, bo już prawie złapałam rytm po wakacjach, ale trudno – lepiej chwilę poczekać, żeby w sobotę na kolejnym wyścigu rana była już dobrze zasklepiona. Dziękuję szczególnie ratownikom, z którymi musiałam się spotkać 2 razy – przed ściganiem, a także po ukończeniu wyścigu szosowego. Atmosfera w miasteczku jak zwykle była świetna, a w międzyczasie śledziliśmy postępy Wojtka w jego wyzwaniu, jakim był maraton BBT – 1008 km.

To na co wszyscy czekali czyli Nowiny

W dzień dziecka, zapaleńcy ścigania się na rowerach górskich mieli otrzymać nie lada prezent. Trasa mająca zaliczać się do śmietanki tras na Świętokrzyskiej Lidze Rowerowej. Trasa, która mogłaby konkurować z prawdziwie górskimi maratonami. Już na starcie w Sandomierzu słychać było szepty o Nowinach…Gdy pojawiły się profile tras bardzo się ucieszyłem. Rzeczywiście wyglądało na to, że czeka nas świetny maraton. Trasa Master miała liczyć 74 km z 1826 metrami przewyższeń, trasa FAN to 43 km i 1140 metrów przewyższenia. Natomiast trasa Family, licząca 18 km miała mieć 324 m przewyższenia. Poniżej profile tras.

Nowiny dystants Family

Nowiny dystans Family

Nowiny dystans Fan

Nowiny dystans Fan

Nowiny dystans Master

Nowiny dystans Master

Na liście startowej znalazło się 8 zawodników z naszej drużyny. 6 na dystansie Master oraz dwójka na dystansie Fan. Tydzień przed wyścigiem był bardzo mokry, co potęgowało emocje związane z trasą. Pogoda nie dopisywała, gdy ruszałem z Warszawy. Zbliżając się do Nowin widzieliśmy przechodzące w okolicy deszcze. Kultowy maraton zapowiadał się jeszcze bardziej kultowo. Na miejscu byliśmy sporo przed czasem, więc mieliśmy czas na spokojne przygotowanie siebie oraz rowerów.

Nowiny 2014, uśmiechnięty Konrad
Rozgrzewka, siczek nerwowy i do sektorów. Wiatr był bardzo zimny, więc bluzę zdjąłem w ostatniej chwili, mając nadzieję, że nie będzie jednak potrzebna na trasie.

3,2,1… Poszli, na początku bardzo fajny podjazd.
Nowiny 2014, Michał na pierwszym podjeździe. Fot. Karol Wołczyk

Nowiny 2014, Michał na pierwszym podjeździe. Fot. Karol Wołczyk

Co prawda na krótszym dystansie poniosło ludzi bez wyobraźni. Co jak co, ale przecież wyścig w Nowinach wchodzi w skład pucharu świata, więc jest o co walczyć… Efektem ułańskiej fantazji była kałuża krwi i hospitalizowana osoba. Żałosne, że ludzie nie potrafią zrozumieć o co chodzi w amatorskim ściganiu. Wracając jednak do trasy – na początku nie było za dużo błota.
Nowiny 2014 - za rzeczką, opodal krzaczka

Nowiny 2014 – za rzeczką, opodal krzaczka. Fot. Karol Wołczyk.

Podjazdy bardzo przyjemne, zjazdy również. Dopiero później zrobiło się mniej ciekawie i pojawiło się błoto na podjazdach utrudniające bardzo jazdę. Szkoda, bo błoto na podjazdach i zjazdach niespecjalnie uatrakcyjnia jazdę, spowalniając ją jedynie. Niemniej najfajniejsze techniczne momenty nie były obłocone.
Nowiny 2014 - Z górki.. Fot. Nasportoworowerowo

Nowiny 2014 – Z górki.. Fot. Nasportoworowerowo

Wyścig nie był dla mnie najlepszy z powodu obluzowanego bloku w pedale. Skutkowało to tym, że co 10 kilometrów musiałem stanąć i wkręcić sobie blok. Straciłem na to dużo czasu. Co więcej w dwóch miejscach „uprzejmi ludzie” pozrywali oznakowanie trasy przez co błądziłem z grupką ludzi w poszukiwaniu trasy.
Nowiny 2014 - Ładowanie energii. Fot. Karol Wołczyk

Nowiny 2014 – Ładowanie energii. Fot. Karol Wołczyk

Niestety nie tylko dla mnie wyścig był pechowy. Z jazdy zrezygnował Paweł Partyka. Michał razem ze mną zgubił trasę, a Monika zaliczyła  upadek. Niemniej poza Pawłem wszyscy ukończyli swoje dystanse.
Nowiny 2014 szybka zmiana gumy

Nowiny 2014 szybka zmiana gumy

Wyścig okazał się bardzo fajny i mam nadzieję, że za rok będę mógł się zmierzyć z tą trasą raz jeszcze, zakładając bardziej terenowe opony, oraz nakładając podwójną warstwę Loctite na śruby bloków ;))

Dla drużyny punktowali Monika, Radek, Przemek oraz Kuba.
FAN
M. Open   M.Kat.      Zawodnik              Czas
9             3             OKŁA JAKUB         02:15:49
125         42            GRĘDA KONRAD    03:01:10
Czas zwycięzcy na dystansie Fan 02:04:17.

MASTER
M. Open   M.Kat.      Zawodnik                           Czas
26            10           JUREK RADEK                     04:52:05
47            10           KIESIO PRZEMYSŁAW          05:12:52
52            12           ŻUREK MICHAŁ                   05:17:53
56            2             WRONA MONIKA                05:26:44
77            3             KACA ELŻBIETA                  07:06:06
Czas zwycięzcy na dystansie Master 03:58:00.
Teraz prawie miesiąc odpoczynku i ścigamy się w Łącznej. Do zobaczenia !

Pętla Beskidzka czyli jak się upokorzyć..

Podjazd pod Zameczek na start.

Podjazd pod Zameczek na start.

Jest ok 80km, podjazd … umieram, bomba, zgon albo inaczej, nieważne. Odpadłem od grupy, już wiem co mnie czeka, męka. Próbuje się zmusić, ale nogi z betonu, każde przekręcenie korbą robię już tylko siła woli, grawitacja ściągą mnie w dół. W tym wszystkim dobre jest tylko jedno, łatwiej pchać niż ciągnąć. Zjazd, umysł chce ale nogi już niekoniecznie. Jestem w zawieszeniu, tak niewiele dzieli mnie od grupy może 300-500m ale nie jestem w stanie ich dojść.

Profil trasy

Profil trasy

Myślę już tylko o tym co źle zrobiłem, gdzie popełniłem błędy, wiem że jestem na straconej pozycji. Gdzie ta taktyka którą próbowałem sobie wczoraj wieczorem zwizualizować, nie wychodzić na zmiany tylko się wieźć na kole, spokojnie, przecież wyścig jest długi , wydałem już wszystkie pieniądze. Jeszcze wczoraj jak oglądałem profil trasy pomyślałem, że jak przetrzymam 90km to potem już z górki, nic z tego.

Petla_Beskidzka_2014_Zjazd

Mozolnie ale ciągle do przodu, wiatr nie pomaga tego dnia. 120km zostały już tylko dwa podjazdy Salmopol i Stecówka, dwa podjazdy . Zrzucam z blatu, zostaje mi już tylko rondelek w korbie, łańcuch wspina się na ostatnie koronki kasety. Toczę się pod górę. Mijają mnie koledzy ale nawet nie próbuje im dotrzymać tempa. Kilometry na garminie wydają się jakby nie mijały, stoję w miejscu?, ale jednak otoczenie się porusza, chyba jadę, na usta ciśnie mi się już tylko „k.. ale ciężko” . Już blisko do mety, zostaje Stecówka, nie mam już nic w kieszonkach, bidony puste, strumień Wisły szumi. Przez myśl przechodzą mi tylko myśli aby zanurzyć się w tej wodzie, ochłonąć. Nie.. meta jednak jest trochę wyżej. Garmin pokazuje już ponad 2500m przewyższenia tylko 300m i meta, finisz.

 

Finisz Stecówka

Finisz Stecówka

 

Mętlik w głowie, upokorzyłem się, nie, nie chodzi tu o wynik, wynik nie ma znaczenia, chodzi o trasę, o to co ze mnie wyciągnęła. 157km jechałem coś koło 5h40min. Wrócę jeszcze do Beskidu trochę pocierpieć..

Ślad trasy i GARMIN CONNECT

Trasa

Trasa

Autor: Jakub Okła

Co panu dolega? Szosa…

Obrazek

czyli Maraton Podróżnika 2014 – 510 km

Dojazd do bazy
Najpierw trzeba dostać się do Siedlec. Podczas oczekiwania w kolejce do kasy na Dworcu Wschodnim uciekają mi dwa pociągi, już jest super… Następnym razem będę wiedział, że bilety na KM kupuje się w automacie, zamiast 45 trwa to 1 minutę.
Dojazd 40 km z Siedlec do Skrzeszewa w dżinsach idzie gładziutko, w samej miejscowości mam pewne problemy ze znalezieniem bazy (brak zasięgu internetu) ale pomaga mi strażak z OSP  – udostępnia komputer w remizie i poznaje dom na zdjęciu ze strony Organizatorów, ale upiera się, żebyśmy wymienili się numerami telefonów, gdybym zabłądził. Potem jeszcze do mnie dzwoni z informacją, że widział gościa na jakimś dziwnym rowerze, że nie zdążył go zatrzymać, ale pewnie tez nie może trafić, więc wracam po niego i razem wreszcie dojeżdżamy do bazy, dokładnie w momencie zapadnięcia zmroku. Na pomoc OSP Skrzeszew zdecydowanie można liczyć.

Nocleg i pobudka
Miało być ognisko – jest kominek, kiełbaska z kominka różni się tym od kiełbaski z ogniska, że podczas pieczenia nie żrą cię komary. Noc na karimacie przebiega super mimo tego, że podobno ktoś chrapał. Na śniadanie “Małysz plus”, czyli bułka, banan i kiełbasa (tym razem zimna). To nie wyścig, więc może jakoś dam radę na tym pociągnąć… 7:30 – czas się zbierać na miejsce startu i dołączyć do którejś z piętnastoosobowych grup.

przed Maratonem

tak wyglądam przed Maratonem

po Maratonie

a tak po

Jazda
Z założenia Maraton Podróżnika nie jest wyścigiem, startującym zależy w głównej mierze na zmieszczeniu się z przejechaniem 510 kilometrów  w limicie 27 godzin, co zapewnia zakwalifikowanie się do większej imprezy – Bałtyk-Bieszczady Tour 2014, czyli 1008.pl. Przy średniej 25 km/h zostaje sporo czasu na regenerację i uzupełnianie paliwa i organizatorzy starają się takie tempo utrzymać, jednak na szosie jest to bardzo trudne zadanie, sporo osób wyrywa co chwilę do przodu, w tym także ja.
Pierwszy i drugi odcinek (około 130 km) pokonuję jednak w miarę grzecznie, czas spędzam na rozmowach. Przed startem do 3. odcinka powstaje idea “grupy tempo 30”, postanawiam spróbować swoich sił. Szybko okazuje się, że grupa ta nie zwalnia raczej poniżej 35 km/h, często porusza się powyżej 40 km/h, co mi się bardzo podoba, jazda około 80 km ze średnią prędkością znacznie powyżej 30 km/h jest dla mnie czymś zupełnie nowym, staram się nie odstawać od grupy i dawać zmiany.

jedziemy :)

jedziemy 🙂

Kolejny, 4. odcinek również zamierzam pokonać z “grupą śmierci” ale zagapiam się i spóźniam minutę z wyruszeniem w trasę. Samotnie nie mam szans ich dogonić, co gorsza, okazuje się, że zaczyna mi doskwierać żołądek. W pewnym momencie jest tak źle, że zastanawiam się, czy w ogóle dojadę. Zatrzymuję się do sklepu, żeby kupić coś do zjedzenia, jest kolejka, ze środka widzę jak mija mnie kolejna grupa…

postój w Bychawie

postój w Bychawie

Staram się wyprzedzać maruderów, gonić kolejnych kolarzy, w końcu zostaję sam, bez nawigacji, nie widzę nikogo przed ani za sobą, więc.. zawracam, na szczęście po kilkuset metrach dojeżdża do mnie kilka osób, dołączam do nich i rezygnuję z dalszej ucieczki. Okazuje się, że problemy z żołądkiem się nasilają, co gorsza 4. odcinek jest najtrudniejszy, ma najwięcej podjazdów, w tym zarówno najdłuższy jak i najstromszy z całej trasy. Oba i jeszcze kilka innych pokonuję “z buta” – obawiam się, że jeśli przesadzę z wysiłkiem w moim stanie (żołądek, zmęczenie po szaleńczej jeździe na poprzednim odcinku i upał, na który zawsze źle reaguję), może to oznaczać koniec mojej przygody z tym Maratonem. Na pocieszenie odcinek ten kończy się w restauracji, w której zaplanowano dłuższy odpoczynek z obiadem. Obsługa restauracji uwija się jak w ukropie, po obiedzie zamawiam zestaw śniadaniowy bez jajecznicy ale za to z folią aluminiową. Jest godzina 23, po zapakowaniu kanapek ruszamy z 3 chłopakami tzw. “grupą pościgową”. Czuję się znacznie lepiej i wiem, że mam szansę ukończyć imprezę w zakładanym czasie.

Pozostałej trasy nie dzielę na odcinki, gdyż i tak nie nadążamy za główną grupą i nie możemy opóźniać za bardzo samochodu technicznego, który po prostu po drodze zostawia nam w umówionym miejscu kilka fantów, między innymi moją bluzę, gdyż robi się całkiem chłodno, a ja oczywiście zapomniałem wypakować sobie ciepłe ubrania…
Noc jest długa. Jedziemy coraz wolniej, nad ranem nasze rozmowy zamieniają się w bełkotanie, nie mogę zapanować nad zataczaniem się po całej szerokości jezdni. Zatrzymujemy się na 5 minut na przystankach autobusowych i staramy się wyciszyć choćby na chwilę. Na stacji benzynowej nie ma parówkomatu ani kibla, ratujemy się kawą lub gorąca czekoladą. Jest coraz gorzej, ale nadal jedziemy 🙂 Mimo przebrania się w komplet długich ciuchów odczuwam coraz dotkliwsze zimno, nie mogę się doczekać, aż słońce wreszcie wzejdzie na tyle wysoko, aby choć trochę zaczęło grzać.

Z każdą godziną budzącego się dnia budzę się i ja, dzięki czemu powolutku przyspieszam. Od około 100km przed końcem wiemy, że mamy spore szanse na pokonanie całej trasy w zakładanym czasie. Okoliczności nam nie sprzyjają, jesteśmy wygłodniali, marzymy o parówce na stacji benzynowej ale do samego końca nie napotykamy ani jednej.

na mecie

ostatnia grupa na mecie

Na “mecie” wita nas ktoś z aparatem fotograficznym, jest godzina 10:30 – pół godziny przed limitem. Ulga. Pozostaje spakować się, wziąć (zimny) prysznic i jeszcze tylko 40 km do pociągu, najwolniej przejechane 40 km w życiu.

Skąd tytuł relacji?
otóż stało się, zachorowałem na rower szosowy. Szczegółową relację z jazdy testowym Trekiem Domane 4.0 C E 2014 postaram się napisać na zasadzie porównania wrażeń – jutro (20.06.2014) wyruszam na 480 kilometrową trasę „Kwalifikacji do BBT 1008.pl Włocławek 2014” rowerem Trek CrossRIP Comp, również wypożyczonym od MyBike.pl.

Autorem zdjęć jest Michał Zieliński

Bądź czujny jak ważka w locie: Puławy Mazovia 2014

Bądź czujny jak ważka w locie – mówi mój kolega z drużyny Wojtek Wołoszczuk przed wyścigami.

dsc_9323ela i wojtek

Fot. Zbyszek Kowalski. Ja i Wojtek Wołoszczuk po maratonie: widać że w głowie analizujemy swoje dokonania;-)

Ja dokończę to powiedzenie tak: „Bądź czujny jak ważka w locie, nigdy nie wiesz, kiedy dopadnie Cię forma”.
Puławy to był mój dzień:)
Miałam za sobą serię nieudanych startów (głównie zawdzięczając to pewnemu niefortunnemu zjazdowi 20% na szosie w Chorwacji, co dało mi więcej wymówek niż zazwyczaj, żeby nie ćwiczyć mocniej przez miesiąc; na treningach częściej kłapałam szczęką niż łydką…;).

Bez większych oczekiwań jechałam na weekend do Puław i Nałęczowa, potrenować interwałowo przed etapówką Bike Adventure na początku lipca. Do tej pory zastanawiam się, jakie uczucie mną poniosło, że w styczniu opłaciłam udział na najdłuższym dystansie PRO, 2 km przewyższeń co dzień i tak przez 4 dni w górach. Krzyczę teraz do siebie jak spadający  (czuję już pod skórą to rozbicie) z katedry Notre Damme Quasimodo: Dlaczego? Pozytywne jest to, że w ten dystans wrobiłam dwóch kolegów, którzy w pocie czoła też ćwiczą (idzie im jednak relatywnie lepiej:) Będzie z kim wspominać i cierpieć po:)

Przez kolejne trzy tygodnie do etapówki zamierzam zgodnie z wytycznymi co lepszych zawodników prowadzić życie kolarskiego purysty: pięć razy w tygodniu trening, jedzenie buraków z kaszą na zmianę z owsianką popijane Muszynianką, decyzję o wypiciu jednego piwa będę odwlekać do optymalnego (w tym zakresie) punktu w cyklu treningu,  rzucam nawet kawę, bo wypłukuje minerały. Jeśli o czymś zapomniałam to piszcie maile, bo chcę ukończyć.

Na wyścig w Puławach pojechałam decydując się w ostatniej chwili, styrana dwa dni wcześniej trasą 150 km na szosie z ambitną ekipą. Właściwie tylko dzięki koledze Gero (najlepszy serwis w północnej części Warszawy, do polecenia), który doprowadził mój rower do użytku po maratonie w Nowinach. A po sezonie zimowym i kilku błotnych maratonach mój rower skrywał wiele w sobie od wewnątrz:D

dsc_8585Marek

Fot. Zbyszek Kowalski. Marek Sanaluta mnie goni. Motywacja duża;-)

I mogłam pojechać. Dzień wcześniej zarzekałam się znajomym, że będzie drugie miejsce, ale mam skłonność do nierealnych toastów!;) Puławy warte grzechu. Przede mną było 50 km jazdy w górę i w dół w soczystej zieleni. Długie zjazdy wąwozami, błoto zaskakujące kolarzy w najmniej spodziewanych momentach. Kiedy właśnie wychodzisz ze skrętu w wąwozie, niespodzianka natury. Nasz kolega Marek wpadł w coś takiego i mówił, że wciągało jak bagno. Brrr mi udało się ominąć ten thriller Hitchcocka…

No i mocne podjazdy, na których zdecydowanie zyskiwałam przewagę nad zawodnikami. Nawet na gołej oponie z przodu udawało mi się bez problemu podjeżdżać dobrze manewrując kierownicą. I w tym punkcie podziękowania dla Konrada Stawickiego z IBOX Gravitan/Na sportowo rowerowo za lekcje slalomu przy ostrych podjazdach!:) Wyminęłam co najmniej 10 osób:)
Bo slalom był pomiędzy ludźmi:)

Startowałam z ósmego sektora (po giga w Supraślu pospadały sektory). Co było problemem. Ustawiłam się w czołówce, wycięłam druga na kole najmocniejszego chłopaka z grupy. Kiedy dał znak na zmianę to zmieniłam. I tylko zobaczyłam konsternację na twarzy. No cóż ja poradzę, że kobieta;-) Ale pojechaliśmy na zmiany pierwsze kilometry po prostej. Następnego dnia tłumaczył się, że spodziewał się mocnej ekipy mężczyzn do zmian (szosowiec:)). Uświadomiłam go jednak, że z naszego sektora popędziłam za nim ja, a w trzeciej kolejności nastoletni chłopak. Który był za mały na zmiany. No cóż, pech to pech;-) Niezły pociąg mu się trafił, kobieta i dziecko na pokładzie:D

dsc_9140ela kałuza

Fot. Zbyszek Kowalski. Lewa, lewa, lewa:)

Dogoniłam szósty/piąty sektor, czyli mój poziom. I potwierdziło się to, że jak mam kogo ścigać, to daję z siebie co mam. To znaczy wszystkie dziewczyny,  które miałam w zasięgu wzroku i rozpoznałam, dogoniłam. Chwilę zagadałam z Ewą Fijarczyk, której nawalił kręgosłup i ciężko się jej jechało (rzeczywiście wertepy były na polach duże i trzepało rowerem…)

Na giga nie ma dla mnie opcji ścigania, bo z 6 sektora jedzie się samemu i raczej mam tendencję do trzymania równego tempa (w Nałęczowie łącznie ze mną dwie osoby wystartowały). Poza tym, zawsze mi się wydaje, że jak przyspieszę to nie dojadę w jednym kawałku:) Dystans mega daje mega frajdę, bo jest więcej ludzi i są interakcje i emocje:) Nie szkodzi, że zjazdy zablokowane – wtedy zbiegałam wymijając schodzących:) Tym razem to ja mogłam doganiać i popędzać znajomych:).

dsc_8834_ela podjazd

Fot. Zbyszek Kowalski. Częściowy podjazd pod stok.

Widok Gosi Łęckiej zmobilizował mnie nawet na tyle, żeby podjechać część stoku narciarskiego. Skomentowała tylko, że jestem szalona. Ale to wiemy obie od dawna. Mamy szczęście mijać się na maratonach w ekstremalnych momentach, a to na śliskim zjeździe zimą, a to w strumieniu w trakcie powodziowego Wąchocka itd., itp.:) Z ubiegłego roku pamiętałam tylko jak Ania Klimczuk podbiegała cały stok po tym jak złapała gumę i goniła chyba Krysię. Ja niestety jeszcze nie potrafię z siebie tyle wycisnąć. Pewnie skończyło by to się respiratorem i spotkaniem ze świętym Piotrem, tłumacząc się mgliście czemu tak szybko trafiłam na drugą stronę:) Albo jako jakaś cząstka chaosu. Albo jako zmora strasząca chamskich kolarzy i zrzucająca im części w garażu. Kto to wie;-)
Ale za rok, zobaczymy:)

dsc_8750Krysia podjazddsc_8780_Wojtek podjazd

Fot. Zbyszek Kowalski. Krysia i Wojtek na podjeździe pod stok. Krysia podjechała cały, ale ponoć się nie opłacało patrząc na bilans energetyczny. Wojtek – kto mi nie powie, że nie jest urodzonym fotomodelem;-)

Co ciekawe dwie koleżanki przyznały, że nie widziały kiedy je wymijałam, ja też na nie zwróciłam uwagi (ale jechałam w amoku). Biodra mam wyjątkowo kobiece, więc pomyślałam, że zielone kolory Mybike.pl nieźle maskują;-) Następnym razem tylko wypada liście w kask dodać;-)
Ostatnie kilometry okazały się najtrudniejsze. Każdy nastawił się na mocny finisz, a tymczasem traweczka na wale wessała rowery i 20 km na godzinę… Meta oddalała się jak fotomorgana. Kiedy właśnie chcesz się poczuć jak Maja Włoszczowska, to nabierasz tempa żółwia.  Na szczęście mam silne nogi, takie kawałki to też zysk dla mnie, wiec dopędziłam w miarę żwawo do końca.

Zadowolona. Dawno nie miałam takiej frajdy z trasy. Były podjazdy, techniczne kawałki, dobra pogoda. Jednym słowem nie wiało nudą. Zajadałam się pomarańczami i dopiero po jakimś czasie przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić wyniki.

dsc_9270ela podiumdsc_9271ela podium

Fot. Zbyszek Kowalski. Podium.

Udało się być trzecią w open, oraz drugą w mocnej kategorii K3. Co ciekawe objechała mnie moja imienniczka Ela Kaca. Startowała z wcześniejszych sektorów, więc nie miałyśmy okazji się spotkać na trasie. Po ustaliłyśmy tylko, że mamy rodzinę w tych samych rejonach. Więc może warto przejrzeć drzewo genealogiczne: Dzięki temu jednak, że koleżanka jeździ tak dobrze, ja mogę oddawać się  czasem wycieczkom rowerowym – i tak co weekend znajomi piszą smsy z gratulacjami wyników, nie mam siły się już tłumaczyć;-D

Potem czekałam na resztę. Marek Sanaluta startował z 11 sektora. W głowie obliczyłam, że na 40 minucie jazdy Marek będzie mnie dublował i cały czas uciekałam. Marek to nasz zdolny gigowiec, ale odkąd się ożenił miga się, twierdząc że żona go za dobrze karmi i ciężko mu się jeździ;-) Po półtorej godziny zaczęłam się martwić co z Mareczkiem, może wyprzedził mnie na zjeździe i nie zauważyłam? Nie może być..nie tym razem. Okazało się jednak, że powietrze mu schodziło ze źle uszczelnionych opon i musiał stawać i podpompować i już mnie nie dogonił. Odegrał się dzień później;-)

Ale i tak miał sporo zabawy, to jego przetarcie w tym sezonie. Zaczęli zjeżdżać gigowcy. Na mecie pojawiła się Ula Luboińska, która narzekała, że ma słaby dzień i jechała w aktywnej regeneracji  (też bym tak chciała jeździć w mój słaby dzień;-)  i parę minut za nią Krysia.
Zawiedziona, niedojechana, bo trasa giga została skrócona do 70 km (trasa mega też została skrócona) i źle rozłożyła siły. Natomiast była zadowolona z faktu, że na drugiej pętli jechała sama i mogła się rozpędzać do 50 i wyżej na zjazdach. To jest dopiero szaleństwo:)

dsc_9022_Krysia jazda

Fot. Zbyszek Kowalski. Kobieta gepard.
Wojtek Wołoszczuk pojechał pierwszy raz giga i jechało mu się rewelacyjnie. Po tym maratonie mam już pewność. Wojtek jest niekwestonowanym mistrzem ujęć na zdjęciach. Jego czujne oko wychwyci flesz aparatu zanim jeszcze pomyśli o tym fotograf. W mgnieniu oka pojawia się uśmiech Mona Lizy, na zmianę z szelmowskim pozowaniem na rowerowego Zorro. No dobrze, przemawia przeze mnie kobieca zazdrość;-)

dsc_9071wojtek kałuża

Fot. Zbyszek Kowalski. Wojtek na tle kałuży.

Pozdrowienia! Ela Kaca

Wyniki:
Giga (71km),

Krysia Żyżyńska – Galeńska 03:13:08 czas zwycięzcy 03:08:59

Wojtek Wołoszczuk 03:21:45 czas zwycięzcy  02:36:05

Mega (47 km)

Ela Kaca 02:17:47 czas zwycięzcy 02:11:12

Marek Sanaluta 02:23:03 czas zwycięzcy 01:36:33

Fit 25 km

Hubert Lis, 1:02:24, czas zwycięzcy 00:49:48