Beskidy MTB Trophy

 

Tekst: Michał Czajkowski

t1Ostatni weekend czerwca upłynął mi pod znakiem podjazdów – tych kondycyjnych zdających się nie mieć końca i sztajf, pod które trudno nawet prowadzić rower; oraz zjazdów – zarówno technicznych gdzie ciężko utrzymać kierownicę, jak i szybkich …. Przyczyną takiego stanu rzeczy była decyzja o wystartowaniu w Beskidy MTB Trophy na dystansie Classic, czyli czterodniowej etapówce zlokalizowanej w Istebnej i rozgrywanej w okolicznych górach. Do Istebnej pojechałem wraz z kolegą Bartkiem oraz moim najwierniejszym kibicem – Dominiką J Po drugim dniu zmagań dołączyła do nas także dziewczyna Bartka – Ana – więc wsparcie było naprawdę odczuwalne!

Na miejsce przyjechaliśmy wieczorem przed pierwszym dniem rywalizacji. Jeszcze przed snem postanowiliśmy z Bartkiem sprawdzić pogodę na nadchodzące dni. Jedno wydawało się być pewne… Tegoroczne Trophy miało być deszczowe, zimne i błotniste. I jakby na potwierdzenie sprawdzanej prognozy za oknem zaczęło złowrogo grzmieć, a wkrótce lunął taki deszcz, że oczami wyobraźni zobaczyłem warunki z pamiętnego maratonu w Wąchocku, tyle że na dziesięć razy trudniejszych trasach.

Czwartkowy poranek przywitał nas gęstą mgłą i lekką mżawką. W trakcie jedzenie śniadania zaczęło się jednak stopniowo rozjaśniać i rozgrzewkę przeprowadziliśmy już tylko w lekkiej mgle i bez deszczu. Po krótkim oczekiwaniu w końcówce trzeciego sektora startowego ruszyłem na trasę. Początkowo trasa prowadziła na Wielki Stożek. Wkrótce po rozpoczęciu mozolnej wspinaczki, wjechaliśmy w gęstą mgłę, która w wyższych partiach gór była obecna podczas całego etapu. Pierwszy zjazd Trophy, z Wielkiego Stożka na czeską stronę, na długo zapadnie mi w pamięć. Nie czułem się na nim do końca pewnie, gdyż stromizna, długość oraz rozmiar kamieni znacznie przewyższały to do czego przyzwyczaiły mnie świętokrzyskie maratony. Podczas etapu zahaczyliśmy jeszcze dwukrotnie o Wielką Czantorię i szczytami wróciliśmy do Istebnej. Pomimo braku pewności na zjazdach, pierwszy etap zakończyłem na 108. miejscu. Całkiem nieźle – dobry punkt wyjścia do założonego przed wyścigiem miejsca w pierwst2zej 100. generalki.

Kolejnego dnia rywalizacji rozegrał się najdłuższy (ponad 80km) i uchodzący za najbardziej wymagający kondycyjnie etap całego wyścigu. Punktem kulminacyjnym była Rysianka. Jednak wcześniej trzeba było do niej dojechać… Jeszcze zanim na dobre wyjechaliśmy z Istebnej, asfaltowa sztajfa do Koniakowa w słońcu udowodniła, że faktycznie nie będzie to prosty etap. Pogoda okazała się zresztą tego dnia największym utrudnieniem – wbrew przedwyścigowym prognozom, pełne słońce oraz dwadzieścia kilka stopni znacząco utrudniało rywalizację. Sam podjazd na Rysiankę okazał się dokładnie taki, jak jego opis w racebooku – „płaski, stromy i … bardzo stromy”. Końcówka podjazdu okazała się bardziej podejściem, jednak nagrodą miał być epicki zjazd z Rysianki. Niestety, po raz kolejny wyszedł mój brak doświadczenia i obycia z takimi górami – początkową część kamienistego zjazdu sprowadziłem ze strachu przed kamieniami i wjechaniem w dość licznych turystów. Jednak gdy trochę się wypłaszczyło i zdecydowałem się wsiąść na rower, była to najlepsza decyzja tego dnia – radocha ze zjazdu nie do opisania. Uczucie prędkości, adrenalina, flow, widoki – po to się jedzie w góry! Tego dnia udało mi się wskoczyć na 96. miejsce, co dawało mi 104. miejsce w klasyfikacji generalnej.

Trzeci etap był najbardziej przeze mnie wyczekiwanym. Zapowiadana charakterystyka trasy dokładnie odzwierciedlała moje preferencje – niezbyt strome podjazdy, dość długi odcinek jazdy ścieżkowej z krótkimi fragmentami góra-dół pomiędzy przełęczą Przegibek a Wielką Raczą i szybkie zjazdy. Po pokonaniu pierwszych tego dnia trudności w formie super-sztywnego podjazdu po płytach na Ochodzitą oraz błotnego zjazdu z duża ilością kamieni okazało się, że wcale nie będzie to taki prosty etap na jaki wygląda. Na profilu trasy niewinnie wyglądający drugi podjazd był w rzeczywistości znacznie bardziej wymagający przez dt3użą ilość kleistego błota, które dosłownie ciągnęło rower w dół. Pomimo niewielkiego nachylenia, jazda na najbardziej miękkim przełożeniu była dla mnie koniecznością, a i tak wyprzedzałem innych zawodników prowadzących rowery! Dalej szybki bufet i dojazd do podnóża podjazdu na przełęcz Przegibek. Noga tego dnia naprawdę podawała! Niestety, w pewnym momencie poczułem opór pod korbą… napęd w pewnym miejscu się blokował i nie chciał dalej kręcić. Przymusowy postój i próba ogarnięcia co się dzieje. Sprawdzone obie przerzutki, korba, kaseta… i nic. Dopiero zawodnik, który zdecydował się zatrzymać w odpowiedzi na moje nawoływania pomocy, pokazał mi zewnętrzne ogniwo w łańcuchu, które z jednej strony się „otworzyło”. Dalej już poszło prosto – szybkie rozkucie, założenie spinki i mogłem jechać dalej. Jednak problem z diagnozą problemu kosztował mnie dobre 15 minut i kilkadziesiąt miejsc w stawce, które ustawiały mnie w niezbyt dobrej pozycji przed kulminacyjną sekcją tego etapu. Na dość wąskim podjeździe konsekwentnie wyprzedzałem innych, jednak oczywiście nie udało mi się wrócić na wcześniej zajmowane miejsce. Efektem tego było kilkukrotne utknięcie na singlach za wolniejszymi osobami, ale cóż… Etap okazał się faktycznie świetny, a na odcinki prowadzone singlami na pewno jeszcze wrócę. Przez pech skończyłem etap na 128. pozycji, jednak w generalce nie przesunąłem się zbytnio w dół. Trudne warunki okazały się także pechowe dla innych i wiele osób etapu nie ukończyło w ogóle.

Cel na czwarty etap był jasny – dojechać w Top-100 i wskoczyć do „setki” w generalce. Po starcie etapu nie czułem się jednak zbyt dobrze. Zmęczenie po 3 dniach wyraźnie się skumulowało i nogi nie chciały kręcić na podjazdach tak jak wcześniej. Na domiar złego, etap obfitował w strome odcinki podjazdów, których nie lubię – i tak np. pod Przełęcz Salmopolską dużą część podjazdu prowadziłem. Później przez Klimczok i Błatnię dojechaliśmy do Brennej. Patrzenie jak na szutrowym podjeździe pod Klimczok współzawodnicy stopniowo mi odjeżdżają było naprawdę ciężkie, jednak tego dnia nic nie byłem w stanie z tym zrobić… Rekompensatą okazał się zjazd z Błatni, który zgodnie z zapowiedzią organizatorów pozwalał się poczuć każdemu tak, jakby przewodził stawce. Moja słabość na podjazdach tego dnia była tam zupełnie nieistotna – jedyne co się liczyło to prędkość, fun i zagrzewający do boju doping idących w przeciwnym kierunku turystów. Ból tego dnia nastąpił jeszcze dwukrotnie – podczas powtórnego podjazdu na Kotarż oraz asfaltowego podjazdu obok robiącej naprawdę niezłe wrażenie prezydenckiej rezydencji w Wiśle. Dalej było już głównie w dół i po trwającej tego dnia 5h 40min walce z samym sobą dojechałem do upragnionej mety! Dopiero po chwili, wraz z odbiorem koszulki Finishera, dotarło do mnie, że właśnie udało mi się ukończyć najtrudniejszą górską etapówkę w Polsce! W oczekiwaniu na wyniki generalki uwzględniającej IV etap, szybko sprawdziłem, że dojechałem tego dnia na 92. miejscu. Okazało się to najwyższe miejsce ze wszystkich etapów… pomimo, że jechało mi się najgorzej.

Będąc już w drodze do Warszawy, na stronie pojawiła się ostateczna klasyfikacja generalna. Udało mi się ukończyć Beskidy MTB Trophy 2016 na 95. miejscu na 350. sklasyfikowanych osób, realizując tym samym postawiony przed wyścigiem cel. Nieodzownym wsparciem okazał się oczywiście mój Trek Superfly 9.8. Jadąc w górach miałem wrażenie, że ten rower został stworzony dokładnie w celu jazdy po górach. Oczywiście nie zapewniał na zjazdach tyle komfortu, co full, jednak niska waga oraz zwinność pozwalała naprawdę szybko pokonywać wszystkie fragmenty beskidzkich szlaków. Duża w tym także zasługa opon Bontrager XR3 Team Issue, które mając odpowiedniej grubości ścianki zapewniają spokój na zjazdach i naprawdę pozwalają rozwinąć skrzydła. Trochę gorzej sprawują się jedynie w warunkach błotnistych, jednak w zamian nie dają tak dużych oporów toczenia na łatwiejszych fragmentach. Coś za coś…

Dla wszystkich rozważających start w Trophy, zapewniam jednak, że to nie miejsce czy czas są na tym wyścigu najważniejsze. Zdecydowanie na dłużej w pamięć zapadną pozytywne emocje, przełamywanie własnych barier i słabości, adrenalina na zjazdach i nawiązane znajomości. Po przejechaniu Trophy, uważam, że każda osoba chcąca zobaczyć do czego służy ROWER GÓRSKI powinna wystartować i przekonać się o tym na własnej skórze. Nawet jeśli nie dysponujemy dużą ilością czasu aby „zrobić bazę”, to organizator umożliwia nam poznanie się z Beskidami na krótszym dystansie Mega. Chociaż ja ze swojej strony oczywiście polecam Classic, gdyż Mega pomijał w tym roku dużo ciekawych odcinków J

Filmik z trasy

Highway to Sky

Highway to Sky to 1600m przewyższenia i 28km wspinaczki na przełęcz Sustenpass w Szwajcarskich Alpach. W tym roku zadebiutowałem w skróconej wersji tego wyścigu (tylko 24.1km i 1300m w pinonie) ze względu na zalegający jeszcze śnieg na znajdujacej się na ponado 2200mnpm przełęczy.

Wyścig rozgrywany jest jako jazda indywidualna na czas. Zapisałem się już na niego i opłaciłem (55CHF=około 210zł) dawno temu i z niecierpliwościąsz2 czekałem na podanie godziny startu. Ciekawo  stką jest to że na większość wyścig w Szwajcarii można zapisać się tylko do kilku dni przed zawodami przez Internet. Często nie ma możliwości „dopisania się” w dniu zawodów, więc trzeba dobrze planować swój kalendarz startów. Na pewno ułatwia to znacznie organizatorom organizację wyścigu, a z perspektywy zawodników usprawniania wydawanie pakietów startowych. Na ten wyścig nie było wymagane posiadanie licencji kolarskiej. W opłacie startowej organizator zapewnia transport plecaka lub torby z ciepłymi ubraniami w okolice mety, po to żeby nie przemarznąć na zjeździe po zakończeniu wyścigu.

Ponieważ przy zapisach podałem bardzo ambitny czas 1h:20 na przejchanie całej trasy aż do przełęczy zostałem ustawiony jako startujący 7 od końca dokładnie o 10:26 i 40 sek (zawodnicy są psz3uszczanie na trasę w 20 sekundowych odstępach).

Z trenerem uzgodniliśmy że przed startem zrobię ok 45min rozgrzewkę na trenażerze, dlatego planowałem przyjechać na start parę minut przed 9:00, czyli tuż przed startem pierwszego zawodnika.

Miejscowość startowa Innertkirchen nie jest duża więc nie było żadnych problemów ze znaleziem parkingu przy biurze zawodów. Mimo to służby kierowały w wyznaczone do parkowania miejsce i do tego pomagały znaleźć wolne miejsce na parkingu (do tej pory na żadnych zawodach nie miałem problemu z parkowaniem. Ilość miejsc do parkowania zawsze wydaje się odpowiednia i nikt nie musi parkować „na dziko”). Po zaparkowaniu udałem się do biura zawodów. Pakiet startowy zawiera tylko baton i żel energetyczny firmy Nutrixxon oraz numery startowe na kierownicę i na plecy. Szybkie rozpakowanie roweru i trenażera i o 9:26 rozpoczynam rozgrzewkę czyli dokładnie 1h przed startem.

Wszystko pracuje jak należy, w między czasie podchodzi do mnie znajomy Polak, który mieszka już w Szwajcarii ponad 30 lat. Krótka wymiana uwag co do trasy i rozgrzewki i kolega idzie „grzać nogę” na podjeździe. Po chwili podchodzi do mnie Szwajcar (co jest o tyle dziwne, że sterotypowo Szwajcarzy są raczej zamknięci) i mówi że wyglądam bardzo profesjonalnie na trenażerze. Odpowiadam mu, że tak naprawdę to pierwszy raz „grzeję się” w ten sposób (zapomniałem dodać, że to dopiero moja druga „czasówka” w życiu).

Rozgrzewkę kończę 15minut przed startem. Ruszam na oddalony o 1km punkt startu. Zawodnicy w kolejności numerów wchodzą do strefy startowej. Ważne żeby być tam na 4min przed startem, aby uniknąć dyskwalifikacji. Przede mną o 20sek startuje poźniejsza zwyciężczyni kategorii kobiet Lisa Berger, której mimo starań nie udało mi się dogonić. Komentator, przedstawia kolejnego statującego z przeczytaniem nazwy zespołu nie ma problemów, ale z nazwiskiem były drobne problemy J (podpowiadam, mu że pochodzę z Polski dlatego tak „dziwnie” się nazywam). Po starcie po 100m droga od razu zakręca na przełęcz Sustenpass. Ponieważ przełęcz jest zamknięta ruch samochodowy jest na niej bardzo nie wielki.

Przed startem założyliśmy, że zacznę w rejonie 300-320W i jak będę się dobrze czuł to spróbuję wejść w rejony 340-350W. Wiem że pierwsza połowa podjazdu jest łatwiejsza: tylko 5.3% średniego nachylenia. Druga połowa trasy to już 6.5% bez żadnych wypłaszczeń.

Ponieważ startuję wsród teoretycznie najlepszych zawodników, już po około 5minutach jestem dogoniony przez zawodnika, który startował 40sek po mnie. Jest to Hubert Schwab, były zawodowiec (Hubert_Schwab), który zajmie ostatecznie drugie miejsce w klasyfikacji generalnej. Po kolejnych 5 minutach mijają mnie dwaj kolejni zawodnicy jadący razem (drafting jest tu dozwolony). Staram się do nich podczepić, ale gdy na Garminie wskazania mocy to 400-410W wiem, że długo tak nie wytrzymam a jeszcze sporo podjazdu przede mną. Zwalniam aby jechać zgodnie z założeniami przed wyścigiem. Czuję się dobrze przez co średnia moc z pierwszych 12minut to 321W. Jednakże, czy nie za mocno zacząłem? Z rytmu wybijają mnie wypłaszczenia 1-2%, gdzie trudniej utrzymać mi dobrą moc bez odczuwalnego zwiększenia bólu w nogach.

Przez kolejne minuty nikt mnie dogania. Po około 30minutach na długiej prostej wiedzę zawodniczkę, która  wystartowała przede mną. Obliczyłem, że tracę do niej około 30sek (na mecie moja strata to 1min 38sek). Trasa robi się co raz sztywniejsza, pot co raz bardziej leje się z czuła mimo, że z wysokością powinno być coraz chłodniej. Wskazania średniej mocy co raz bardziej spadają. Po 40 minutach średnia moc to już „tylko” 311W. Przed jedynym na trasie bufetem na 13km doganiam pierwszego zsz1awodnika. Bufet został zlokalizowany na ostatniej wypłaszczeniu 1-2%. Staram się usiąść rywalowi na koło chwilę odpocząć i potem przyśpieszyć, żeby nie miał szans złapać mojego koła. Przez to nie mam czasu zobaczyć co jest na bufecie J Po moim przyśpieszeniu, szwajcarski zawodnik jednak dogania mnie i dojeżdzamy razem do końca wypłaszczenia. Gdy zaczyna się stromszy odcinek 7-8% wchodzę na minutę na 330-360W co pozwala zostawić rywala z tyłu.

Od tego momentu do końca podjazdu nie ma już wypłaszczeń. Widoki coraz ładniejsze w tym przejazdy przez spektakularne tunele. Co ciekawe oprócz zawodników startujacych w wyścigu sporo osób podjeżdza ten podjazd rekreacyjnie. Za każdym razem gdy doganiam jakiegoś kolarza, mam nadzieję, żee to jakiś konkurent w rywalizacji, jednakże zazwyczaj są to turyści.

W końcu po ponad godzinie jazdy widzę schronisko. od którego wiem, że do mety zostanie jeszcze około 600m. Na poboczach leży bardzo dużo śniegu, ale pogoda wciąż dopisuje i jest 15C. Końcówka bardzo stroma i pod wiatr. Mimo bliskości mety nie mam z czego dokręcić.

W końcu ostatnia „patelnia” i finiszuję do mety z czasem 1:19.29 (Wyniki)

Na mecie czekają na mnie banany, Izo i CocaCola. Dość skromnie jak na 55CHF (podobno w schronisku poniżej podają też bulion). Po krótkiej sesji fotograficznej w specjalnie przygotowanym automatycznym stanowisku fotograficznym i po uzupełnieniu zapasów węglowodanów zjeżdzam niżej gdzie przy trasie pozostawiono plecaki uczestników z rzeczami do ubrania na zjazd. Po krotkiej chwili ruszam z kolegą 24km w dół ćwiczyć technikę zjażdzenia. J

Podsumowując, była to fajna impreza, w której na pewno będę chciał wziąć udział za roku. Mam nadzieje, że warunki śniegowe pozwolą rozegrać następną edycję aż do szczytu przełęczy.

Tour de Warsaw relacja Adrian F.

Tour de Warsaw – czyli impreza dla fanów kolarstwa, którzy chcą doświadczyć czegoś więcej niż

niedzielna przejażdżka, lub zmierzyć się z dystansem, o którym nigdy nie myśleliśmy, że

przejedziemy.

Skąd wziął się u mnie pomysł by wziąć udział w tym wyścigu? Hmm… Myślę, że śmiało mogę

zrzucić winę na naszego serwisanta MyBike.pl, który opowiedział mi o tym wyścigu i zachęcił do

wzięcia udziału.

Oczywiście jak to ja – wszystko musi być na ostatnią chwilę, więc i tym razem mój udział był

ogarnięty na ostatnią chwilę. Bardzo fajnie udało mi się znaleźć ekipę dzięki pomocy organizatora

wyścigu. Krótko mówiąc nie znałem ludzi , z którymi miałem pojechać, jak również w całej tej

sytuacji przed wyścigowej byłem zielony. Na szczęście było jeszcze trochę czasu, więc z grupą

udało się trochę pojeździć, a wszystkie kwestie organizacyjne dograć tak, aby nie martwić się tym

przed samym wyścigiem.

Z racji tego, że w tym sezonie kilometrów na liczników za wiele jeszcze nie było (~900km), to

oczywiście w głowie pojawiało się pytanie, jak zachowa się organizm podczas 6­7godzinnego

wysiłku na dystansie ~210km. Obawy były, lecz z drugiej strony zima nie była „przespana”, więc

dawało to trochę światła 🙂

Grupa do której udało mi się dołączyć nie miała aspiracji by urywać koło, jednakże cel był jasno

określony – dojechać do końca z uśmiechem na twarzy, a założona średnia ok 30km/h.

Jednakże z racji tego, że tradcją Prologu Tour de Warsaw jest zła, lub bardzo zła pogoda, tak i tym

razem nie mogło być inaczej.

Wyścig zaczynał się rano, my start mieliśmy zaplanowany na godzinę 8:20. Jak wiadomo bardzo

ważnym elementem jest żywienie… Niestety rano apetyt nie dopisywał, a dodatkowo poleganie na

budziku w telefonie okazało się niezbyt skuteczne. Szybka pobudka żony, kanapka do worka i

trzeba było ruszyć do miasteczka zawodów. Temperatura była dużo lepsza niż rok temu i wynosiła

ok 15­16C, jednakże przez ponad 150km towarzyszył nam deszcz, lub momentami ulewa.

Niektórzy zrezygnowali przed wyścigiem, gdy w perspektywie była taka właśnie jazda, a reszta z

zaciśniętymi zębami stawiali opór pogodzie. Wsparcie drużyny w takich momentach jest

najważniejsze. W pewnym momencie, gdy człowiek jest przemoczony do suchej nitki, to deszcz

przestaje być już przeszkodą, a w głowie jest tylko skupienie na drodze i walka by dać od siebie

wszystko co najlepsze, by pomóc drużynie. Obawy co do wydolności organizmu okazały się

niesłuszne. W tym dniu, na samej „kanapce”, paru żelach i ciastkach noga była jak ze stali – aż

chciało jechać się dalej i nie kończyć na założonym dystansie.

Założone cele udało się wykonać – średnia powyżej 31km/h, choć nie wszyscy ukończyli.

Niektórzy niestety nie podołali pogodzie i dystansowi, a w innych ekipach również trochę bardziej

drastyczne sytuacje pokrzyżowały zabawę.

Całość wypadła bardzo pozytywnie. Wsparcie techniczne Veloart pozwalała spokojniej myśleć o

sprzęcie, a perspektywa ciepłego posiłku po przejechaniu całości na pewno dodawała otuchy.

Również nie mniej istotnym elementem w tego typu imprezach, jak i samych dystansach jest

sprzęt i odzież. Jeżeli chodzi o same ciuszki, to podstawą podstaw są spodenki, a w zasadzie

pielucha. Jeżeli ten element jest słaby, to niestety przyjemność z jazdy szybko się kończy – jak dla

mnie jest to element, na którym nie można oszczędzać, daje nam poczucie komfortu nawet w

najtrudniejszych wyścigach i nie dodaje nam kolejnych zmartwień. Ja osobiście testowałem na tym

wyścigu secik Bontrager Ballista i wg mnie test wyszedł na 200% (może nie jest najtańszy, a

wręcz jeden z najdroższych, ale potwierdza swoją cenę w trasie).

Jeżeli ktokolwiek ma obawy, czy powinien wziąć udział w takiej imprezie, to moja odpowiedź

brzmi: zdecydowanie tak!

Kolejny cel: Tour de Warsaw 300!

Mazovia Józefów.

W weekend 16-17 kwietnia wiele się działo w rowerowo – maratonowym świecie naszego teamu. Dwa ważne cykle miały w ten właśnie w/e swoją inaugurację. W sobotę w Miękini wystartował Bikemaraton, a w niedzielę w Daleszycach zmagania rozpoczęła Świętokrzyska Liga Rowerowa.

Niestety z przyczyn rodzinnych niedane mi było wziąć udziału w żadnej z tych imprez. Nie ma, co gadać nawet jak bym się wybrał pewnie bym zdychał na którymś z kolejnych podjazdów ;). Nie znam cyklu Bikemaraton, ale opowieści o trudnej trasie w Daleszycach zapowiadały taki właśnie scenariusz.

Pogoda zapowiadała się wspaniale. Nie chcąc wiec marnować tak pięknego w/e postanowiłem wziąć udział w imprezie o bardziej lokalnym charakterze. W niedzielę 17 kwietnia odbywał się maraton cyklu Mazovia w Józefowie.

Taka lokalizacja, miała wiele zalet i niemal żadnych wad. Start i meta na terenie hotelu Holiday Inn w Józefowie tuż nad brzegiem Świdra. Na miejscu wszystkie atrakcje, jakie tylko znudzone dzieci czekające na ojca mogą sobie wymarzyć. Plac zabaw, boisko, mini golf, park linowy, a do tego lody, frytki, kiełbaski z grilla i dużo miejsca do biegania. To pozwalało oczekiwać, że rodzina nie będzie się nudzić, a zawodnik będzie miał spokojną głowę, przed, w trakcie i po wyścigu. Tak też właśnie było. Dla zawodników z rodzinami miejsce idealne.

Nic dziwnego, że na starcie pojawiły się tłumy, a dokładnie 1284 zawodników. Trzy dystanse FIT 28, MEGA 56 i GIGA 84 sprawiały, że bez kłopotu każdy mógł wybrać coś dla siebie. Cała trasa nie licząc około 3 km asfaltowej dojazdówki to ścieżki MPK. Zapowiadało się pięknie.

Warto wspomnieć, że Mimi opisując zeszłoroczną trasę Mazovii wyrażał się o niej w bardzo pozytywnie, że była „bajkowa” i że zaliczyliśmy „każdy pagórek w tym lesie”. Uprzedzając fakty wspomnę tylko, że w tym roku było lepiej………………duuuużo lepiej.

W cyklu Mazovii startowałem tylko raz. Niesprawiedliwy los i niezbyt uprzejma pani z biura zawodów, rzuciły mnie, więc aż do 9 sektora. Ustawiłem się grzecznie i czekałem na swoją kolej.

1,2,3……………………pooooszliii.

Jakież było moje zdziwienie, gdy tuż po starcie nikt, ale to dosłownie nikt nie ruszył w pogoń za poprzednim sektorem. Pojechałem, więc sam i mówiąc szczerze bez trudu doszedłem ogon 8 sektora. Asfalt szybko się skończył i wjechaliśmy do lasu.

Mieszkam na linii otwockiej już 15 lat. Tyle też lat zwiedzam na rowerze ścieżki MPK, ale tego, co zaplanował organizator naprawdę się nie spodziewałem. Oczywiście były na trasie miejsca doskonale mi znane, takie jak Góra Lotników, singiel Góraszka, podjazd pod bunkry przy kolonii Emów czy wreszcie finałowy singiel nad Świdrem. Pomiędzy tymi atrakcjami organizator wyczarował REWELACYJNĄ trasę, która była prawdziwą orgią interwałowych singli i wąskich zakręconych jak włoskie spagetti ścieżek. Piach, leśne drogi i poprzeczne nierówności dawkowane był w rozsądnych ilościach. Jedyne, czego było zdecydowanie w nadmiarze to korzenie. Strasznie mnie wytrząsło. Ale cóż z Matką Naturą się nie wygra.

Na dystansie, który wybrałem tj. 56 km organizator zapowiedział dwie pętle. Kiedy na rozjeździe dystansów gdzieś około 20 km, Fit pojechał do mety, a Mega i Giga zawróciły w stronę lasu, poczułem lekkie rozczarowanie. Jeszcze ponad 30 kilometrów, a wszystkie atrakcje już za nami……szkoda. Co teraz będzie…….pewnie nuda.

Nic podobnego to było najbardziej pozytywne zaskoczenie tego wyścigu. Oczywiście część trasy się powtórzyła w tym podjazd pod Górę Lotników czy singiel Góraszka, ale pomiędzy nimi trasa wiodła w zupełnie inną stronę. Nic nie tracąc, ze swojej atrakcyjności. Żadnego sztucznego wydłużania dystansów, żadnych szutrów, asfaltu, czy kopnego piachu. Znam ten las, a mógłbym przysiąc, że w wielu miejscach byłem po raz pierwszy.

Jedyny zgrzyt to bufet zaplanowany na podjeździe……..tak na podjeździe i to wcale nie twardym ani przesadnie równym. Za pierwszym razem skutecznie go ominąłem. Na drugim kółku chciałem skorzystać, ale się nie dopchałem. Dokładnie tak. Była po prostu kolejka. Spragnieni zawodnicy celem konsumpcji zsiadali z rowerów. Chwyciłem Izo na drugim stanowisku, ale nie zdążyłem się nawet napić. Musiałem chwytać kierownicę, bo zaczynał się singiel. Dosłownie usiany, butelkami, kubkami i skórkami od bananów. Istny slalom. Jedyna rzecz do poprawy dla organizatora – lokalizacja bufetu.

Garminek pokazał niecałe 53 km i dokładnie 352 metry przewyższeń. Niewiele, ale jak na Mazowsze wynik godny naśladowania.

Moim zdaniem najlepsza trasa na Mazowszu. Ekipa Polandbike musi się jeszcze wiele nauczyć. Ich trasy z Wawra i Otwocka są dobre, ale Mazovia Józefów bije je na głowę.

Jeżeli, ktoś nigdy tu nie startował, to radzę się pośpieszyć. Niebawem planowana południowa obwodnica Warszawy przetnie Mazowiecki Park Krajobrazowy dokładnie na pół. Prawdopodobnie przez dwa lata nie da się przejechać przez teren budowy. A po jej zakończeniu……… cóż nie ma, co się łudzić MPK nigdy już nie będzie taki sam.

Ku mojemu zaskoczeniu okazało się też, że nie byłem jedynym reprezentantem teamu Mybike na tej imprezie. W sumie wystartowało nas trzech:

Fit        Krzysztof Mrożewski   01,13,00 śr. 23 km/h 372,88 pkt

Maciej Demiańczuk   01,31,15 śr. 18,4 km/h 283,84 pkt

Mega  Piotr Buczyński           03,10,17 śr. 17,7 km/h 340,63 pkt

 

Piotr „Buczek” Buczyński

Poland Bike Radzymin – Przyciągająca Rywalizacja

….Trasa mimo że krótka 46 km na maxie to przez piach, nierówne łąki i wiatr dała mi nieźle w kość. Zmordowałem się bardziej niż w Legionowie na 65 km ale warto było….

Mikołaj Witkowski, drużyna Mybike.pl

…Co mogę powiedzieć o tej trasie? Hmmm. Momentami czułem się, jak w drodze na plażę gdzieś w Jastarni. Piasek, prawie wydmy, potem piasek, trochę piasku przemieszanego ze ściółką i jeszcze trochę piasku. To tego trochę ubitych dróg, szczypta asfaltu i malownicze widoczki w dorzeczu Bugu i w okolicach Zalewu Zegrzyńskiego…

Maciej Demiańczuk, drużyna Mybike.pl

(blog biketata.pl)

 

Tekst: Justyna Dzięcioł

Co jest w tych wyścigach takiego, że startuje w nich aż tyle osób? W sektorach startowych, zaczynając od najszybszego sektora pierwszego po ostatni sektor dziesiąty spotkać można zarówno tych którzy pieczołowicie przygotowują się do sezonu startowego planując treningi dużo wcześniej i nawijają tysiące kilometrów w celu osiągnięcia formy, przez takich, co wsiadają na rower sporadycznie, do tych co są na wyścigu pierwszy raz. Walka o każdą sekundę i o każdą pozycję jest widoczna wśród zawodników na każdym poziomie kondycyjnym i na każdym kilometrze trasy. Chęć przeskoczenia chociaż o jedno miejsce w peletonie jest czymś, czego doświadczył każdy zawodnik i zawodniczka.

Nie inaczej jest w naszej drużynie. Nasze grono obejmuje zarówno stałych bywalców podiów, zawodników którzy zawsze zdobywają punkty dla drużyny, oraz osoby o bardziej spokojnym podejściu. Wszystkich nas połączyły zmagania z nietrywialną trasą w Radzyminie. Okazało się, że ta płaska, krótka (45 km dystansu MAX) i pozornie łatwa trasa ma w zanadrzu pewien ostry pazur – wyjątkowe nagromadzenie krótszych i dłuższych piaskowych odcinków, które bezlitośnie wysysały siły i redukowały prędkość rozpędzonych zawodników. Gdzieś w środku dystansu trafił się dłuższy odcinek na otwartym terenie, który został wykorzystany przez władców wiatru w okrutny sposób – najbardziej cierpieli ci zawodnicy, którzy zaprzepaścili szansę schowania się za plecami innych. Pod koniec tego męczącego fragmentu była jednak nagroda – przejazd wąskim mostkiem przez mały kanałek, czy ktokolwiek widział, żeby ktoś tam przenosił rower?

Łatwo w Radzyminie nie było, mimo niskiej sumy przewyższeń trasa odsłoniła ewentualne niedobory formy. Wielu zawodników z innych drużyn nagle spostrzegło, że wielkim wyczynem będzie w ogóle dojechanie do mety bez znacznego spadku w sektorze startowym. U nas zatriumfowała Krysia Żyżyńska-Galeńska – co prawda przyzwyczailiśmy się do jej dobrych lokat a ze zgromadzonych pucharków mogłaby pewnie postawić całą ściankę działową w mieszkaniu, ale tutaj chyba przeszła samą siebie i przejechała metę jako pierwsza z pań dystansu MAX.

 

Radzymin 2016

1662 Żyżyńska-Galeńska Krystyna 1983 K3 1 1 MAX MYBIKE.PL 600.00
916 Korajczyk Daniel 1994 M2 36 8 MAX MYBIKE.PL 543.89
990 Zduniak Karol 1984 M3 78 39 MAX MYBIKE.PL 511.90
1367 Błażewski Bartosz 1968 M4 103 21 MAX MYBIKE.PL 497.79

 

Wiele starań i wysiłku dla drużyny włożyli także inni zawodnicy. Zdobyliśmy mniej punktów, ale cośmy naprodukowali endorfin to nasze 🙂

 

Radzymin 2016

73 Socho Adrian 1980 M3 109 52 MAX MYBIKE.PL 495.81
1337 Kloka Małgorzata 1985 K3 20 10 MAX MYBIKE.PL 476.11
778 Czapski Andrzej 1975 M4 151 43 MAX MYBIKE.PL 470.19
337 Kuchniewski Tomasz 1966 M4 178 51 MAX MYBIKE.PL 458.67
247 Witkowski Mikołaj 1983 M3 182 77 MAX MYBIKE.PL 455.89
691 Sawicki Karol 1976 M3 213 91 MAX MYBIKE.PL 435.34
2169 Czerniakowska Grażyna 1967 K4 23 5 MAX MYBIKE.PL 430.96
211 Buczyński Piotr 1973 M4 231 71 MAX MYBIKE.PL 416.99
1807 Demiańczuk Maciej 1979 M3 235 101 MAX MYBIKE.PL 414.27
338 Kuchniewska Beata 1966 K4 25 7 MAX MYBIKE.PL 402.16
1145 Siemiaszko Dariusz 1976 M3 12 7 MINI MYBIKE.PL 394.49
525 Dzięcioł Justyna 1979 K3 19 14 MINI MYBIKE.PL 358.72
2650 Dziedziejko Jeremi 2000 MJ 155 6 MINI MYBIKE.PL 318.79
2680 Pasiuk Krzysztof 1975 M4 175 39 MINI MYBIKE.PL 313.72
1959 Lemieszek Sławomir 1959 M5 210 19 MINI MYBIKE.PL 308.09
176 Rola-Janicki Robert 1961 M5 308 24 MINI MYBIKE.PL 276.89
50 Borowiecki Tomasz 1975 M4 310 67 MINI MYBIKE.PL 276.57
1298 Okniński Jakub 2001 MJ 318 10 MINI MYBIKE.PL 271.02
2750 Oktaba Szymon 2000 MJ 355 12 MINI MYBIKE.PL 231.80
1167 Wołoszczuk Bogdan 1950 M6 361 22 MINI MYBIKE.PL 207.31
227 Lewiński Tomasz 2002 C4 27 11 FAN MYBIKE.PL 164.68
212 Buczyńska Alicja 2006 D2 30 10 FAN MYBIKE.PL 115.72
189 Buczyński Adam 2011 CC2 11 CROS MYBIKE.PL

Jeśli chodzi o trasę to zróżnicowana na tyle ile pozwala organizatorowi Mazowsze. Było trochę radzymińskiego asfaltu, leśne ścieżki, czasem korzenie i szutrówki. Zresztą nie do końca ważne gdzie się ścigamy, ale ważne że zgodnie zasadami fair – play i imię dobrego imienia Mybike. Już za dwa tygodnie kolejne zmagania w ramach Poland Bike Maraton, gdzie odwiedzimy podwarszawski Nadarzyn.

Justyna Dzięcioł