20.07.2013 Enduro trophy Zawoja

W sobotę, gdy reszta teamu przetaczała krew przed maratonem w Zagnańsku, a Paweł Inglot testował nowe pastylki, które będą uznane za doping w 2035 roku, postanowiłem wybrać się w góry na endurotrophy.pl, którego trzecia tegoroczna edycja organizowana była w Zawoi.

Enduro to jednodniowe zawody, składające się z etapów zjazdowych i podjazdowych, na których liczony jest czas, oraz odcinków dojazdowych, którymi przemieszcza się z odcinka na odcinek. Czas z odcinków dojazdowych nie jest liczony do klasyfikacji, aczkolwiek trzeba zmieścić się w limicie czasowym.

Z W-wy wyjechałem w piątek wieczorem. Atmosfera w samochodzie była wspaniała, ponieważ jechałem sam, a podróż minęła szybko. Prowadziłem bardzo ciekawe rozmowy o ostatnio przeczytanych książkach, najnowszych sztukach teatralnych oraz repertuarze w operze narodowej.

W Zawoi zameldowałem się około godziny 23, szybko znalazłem ciche, ciemne miejsce, gdzie zaparkowałem swój jednodniowy hotel i udałem się do jego tylnej części celem  wypoczęcia przed nadchodzącymi zawodami.

WP_000215

Nad ranem zastanawiałem się dlaczego nikt nie niepokoił mnie przez całą noc. W końcu to noc z piątku na sobotę, istniało więc duże prawdopodobieństwo napotkania podchmielonych górali. Cóż, okazało się, że zaparkowałem pod cmentarzem. Czy miałem to odebrać jako przedsmak tego, co będzie mnie czekać na OS-ach?

No dobra, jadę do biura zawodów, pobieram numer, ubieram się, zakładam ochraniacze i w górę.

_MG_8081IMG_0250

Opis organiazatora:

Startujemy spod kolejki na Mosorny Groń, jedziemy kawałek asfaltem w kierunku Przełęczy Krowiarki i skręcamy w lewo by wspiąć się na stok narciarski z Mosornego Gronia. Następnie przejeżdżamy pod stokiem i dalej ścieżką w poprzek stoku aż do żółtego szlaku. Kawałek wyżej rozpocznie się pierwszy Odcinek Specjalny.

OS1 – PODJAZD – żółtym szlakiem na szczyt Mosornego Gronia. Podjazd raczej mało wymagający i do podjechania w całości, całkiem stroma ścianka pod koniec, będzie gdzie wyprzedzać.

Moje doznania:

Cieżki dla tych, którzy jechali zjazdówkami. Dla mnie ciężki podwójnie, ponieważ przed wyjazdem wymieniłem sobie klocki hamulcowe w tylnym kole. W Warszawie wszystko było ok, w górach coś się popsuło i jechałem z zaciśniętym hamulcem. Tętno 180 i stoję w miejscu. Na mecie ktoś pyta:

-Który jechał na hamulcu?

– Ja!

– Buhahahaha!

– (no to ładnie się przedstawiłem…)

Miejsce: 89.

img_4386p1120296

Opis organiazatora:

OS2 – ZJAZD – kultowy zjazd znany już z zeszłego sezonu rozpoczynający się traską DH, następnie przecinamy stok narciarski i dalej zasuwamy głęboko w las aż do żółtego szlaku by po chwili z niego zjechać w piękny leśny singlowy odcinek aż do szlabanu pod koniec żółtego szlaku. Następnie już do końca jedziemy żółtym szlakiem i finiszujemy przy rzece.

Moje doznania:

Jazda po odcinku DH bez wcześniejszej znajomości trasy to ciężkie przeżycie. Najtrudniejszy  OS ze wszystkich. Żyję. Najważniejsze, że hamulec się dotarł a tarcza zmieniła kolor na fioletowy.

Miejsce: 90.

IMG_7531IMG_4491

Opis organiazatora:

Teraz czeka Was mozolny powrót na Mosorny Groń – początkowo przyjemnym singlem a następnie żółtym szlakiem na szczyt gdzie będzie nas Was czekał kolejny zjazd.

OS3 – ZJAZD – w tym sezonie niestety bez objętej już programem Natura 2000 kultowej rynny z Hali Śmietanowej a tylko z Mosornego Gronia by następnie wbić się na również znany Wam z poprzedniego sezonu niesamowity niebieski szlak – znajdziecie tam zarówno Beskidzką Rąbankę jak i bardzo klimatyczne single oraz niespodziewane zwroty akcji  a w sporej ilości wystąpi to w mrocznym klimacie gęstego lasu.

Moje doznania:

Przed startem do tego odcinka trzeba było wgramolić się z powrotem na Mosorny Groń. Tragedia. To nie był odcinek dojazdowy a dochodzeniowy. Właściwie najbardziej dające w kość były odcinki dojazdowe a nie same OS-y.

Najłatwiejszy OS zjazdowy. Gdyby nie to, że podjeżdżając  zablokowałem sobie amortyzatory (żeby było łatwiej) i nie odblokowałem ich już do zakończenia Os-u. Cymbał ze mnie.

Miejsce: 104.

_MG_8402img_0338

 

Opis organiazatora:

OS4 – TRAWERS – ten OS wielu z Wam da mocno w kość, będziecie mieli się gdzie  zmęczyć a wszystko to w bardzo zróżnicowanej scenerii i po każdej nawierzchni –  znajdziecie tam leśne singielki, Beskidzką Rąbankę, strumyk oraz łąki z owcami. Będzie  co robić a tempo jazdy czołówki będzie bardzo duże.

Od Mety trawersu czeka Was ok. 10 minut podjazd na start ostatniego OS’u.

Moje doznania:

Po zakończeniu OS 3 organizator zaplanował godzinną przerwę, którą wykorzystałem na reanimację roweru. Zastanawiałem się nad wycofaniem z zawodów, ale moja niespotykana inteligencja i zmysł inżynierski pozwolił na doprowadzenie roweru do jako takiej używalności.

Pedał SPD wpinał się z jednej strony, a złamana przerzutka radośnie zmieniała przełożenia. OK! Jedziemy!

Miejsce: 38.

_mg_8960

OS5 – ZJAZD – to nasza wisienka na torcie tej edycji czyli niesamowicie malowniczy zjazd  łąkami w górnej jego części oraz z fenomenalnym technicznym singlem w dolnej  części – tego zjazdu długo nie zapomnicie .

Moje doznania:

Z wpiętym jednym butem zsunąłem się na metę zawodów.

Miejsce: 103.

dsc05343

Uffff!!! To koniec. Ręce trzęsły mi się ze zmęczenia do wieczora. Dobrze, że w samochodzie mam automatyczną skrzynię bo nie byłbym w stanie zmieniać biegów. Powrót przez Kraków do Kielc. W Kielcach makaron, „stejk” i nad ranem maraton w Zagnańsku.

Dziękuję:

Rafałowi N. (plecak, pompka, baniak z wodą, pokrowiec na telefon);

Rafał W. (ochraniacze na nogi);

Adam M. (opony);

Piotr S. (kamera, filmu jeszcze nie obrobiłem :().

_mg_8385

 

 

28.07.2013 Mazovia MTB Supraśl

Prolog

Do sektora startowego wszedłem w kiepskim nastroju. Dzień wcześniej w Białymstoku poznałem rodziców mojej dziewczyny Moniki, takim wydarzeniom z reguły towarzyszy alkohol, nie inaczej było tym razem. Moje złe samopoczucie potęgował upał. Nie mniej jednak – jako że był to mój pierwszy start w barwach mybike.pl – chciałem wyprzedzić co najmniej jednego faceta z teamu jadącego dystans Mega, jestem w końcu ambitny 🙂

77456_663363333693165_96428442_o

1. Masakra

Startujemy, ustawiłem się na końcu 4. sektora (z kolegą z teamu, to chyba był Bartek). Nie lubię od razu wyprzedzać ponieważ na początku wszyscy jadą na 100%, wolę jechać swoim tempem i poczekać aż towarzystwo się zmęczy. Widzę jednak, że tuż po starcie Bartek sprytnie przebija się na początek stawki, a ja zostałem na końcu, cisnę więc na maxa starając się odrobić stratę. Nie mam łatwo na asfalcie (opony 2.2 z dość agresywnym bieżnikiem plus stosunkowo niskie ciśnienie (1.8 bar)), uffff nareszcie zjeżdżamy z asfaltu do lasu, wyprzedziłem 1/3 sektora, patrzę na pulsometr – 98%. W poczuciu, że dalej będzie już tylko łatwiej, ciągnę solidny łyk izotonika. Ale gorąco. Odprężam się, zwalniam i próbuję przypomnieć sobie objawy udaru cieplnego. Tak na wszelki wypadek.

2. Wycieczka po lesie

Postanowiłem odpocząć przed zapowiadanymi podjazdami. Jechałem dość luźno podziwiając piękno przyrody, jednak co jakiś czas musiałem kogoś wyprzedzić. Szczególnie denerwował mnie jakiś facet, który notorycznie hamował na zjazdach. W końcu ledwo go wyprzedzam (brak miejsca) i… nie zauważam zakrętu, wyhamowuję, zawracam. Chyba jednak trzeba będzie trochę przycisnąć. Jadąc w ten sposób nie dogonię nikogo z teamu. Biorę głęboki wdech, solidny łyk izotonika i przyśpieszam. Podejmuję też decyzję – więcej nie piję przed wyścigiem.

1004882_663261327036699_1218776274_n

3. Szef

Napieram. Ktoś siedzi mi na kole. Wpadam w piach, przednie koło ucieka, rower gwałtowanie zmienia tor jazdy. Klient z tyłu zawadza o mnie i upada. Nic mu chyba nie jest, bo klnie. Na wszelki wypadek nie oglądam się – nie moja wina 🙂 Pulsometr 92%, a oddycham nosem, dziwne… Zastanawiam się, jak powinienem był przygotować się do wyścigu? Czy browar odkwasza? Rozważania te przerywa szef teamu – Mimi. Dogonił mnie z 5. sektora. Nieźle, myślę. Jadę przecież dość szybko, szef szybciej – pewnie jadł dużo warzyw i wołowiny dzień przed. Nie wsiadam mu na koło, jadę swoim, szybkim jak na mnie tempem. Spotykamy się przed premią Auto Land, wyprzedzam go. Za chwilę na podjeździe on mnie. Znika. Niedługo potem podjazd o stosunkowo niewielkim nachyleniu po szerokim, ubitym szutrze. Wszyscy jadą jakoś wolno. Wyprzedzam kilkanaście osób, w tym szefa. Więcej się nie spotkamy, pojechał przez pomyłkę Giga. Szkoda.

4. Wyścig

Złe samopoczucie związane z wizytą u rodziców Moniki minęło, musiałem wypocić truciznę z organizmu. Jadę szybko bez większego zmęczenia, uważam żeby nie jechać za szybko. Po co się zakwaszać. Ciągle wyprzedzam, w tym Bartka. Jak mnie nie dogoni, to zrealizuję swój plan 🙂 Kilka fajnych podjazdów i zjazdów, kolejna osoba z mybike.pl – Piotr Mazurek. Pozdrawiam i wyprzedzam. Jednak startowanie z końca sektora to nie był dobry pomysł, wyprzedzanie tych wszystkich ludzi pochłania mi masę czasu. Nie zawsze jest miejsce. Po tym manewrze zaczyna się to co najbardziej lubię: jadę sam. Pusto, nikogo w zasięgu wzroku. Nie muszę uważać, więc katuję rower na maxa. Wtem trzask, coś zablokowało korbę.

5. Mechanik

Zjeżdżam na bok, coś wpadło w przerzutkę i skrzywiło ją tak, że łańcuch wpadł pomiędzy kasetę a szprychy. Nie mogę go wyciągnąć, próbuję z całej siły. Kręcę kołem tam i z powrotem… i nic. Czas leci. Odwracam rower do góry nogami, usiłuję zdjąć koło, w końcu się udaje. Wyminęło mnie sporo osób, szkoda. Wsiadam na rower, przerzutka nie działa zbyt dobrze. Siada mi motywacja, nie mogę się rozpędzić. Na najbliższym podjeździe okazuje się, że nie wchodzą 3 największe zębatki na kasecie. No to pod górę może być ciężko, wydaje mi się że mam przerąbane. Pozwalam sobie na duży łyk izotnika. Byle do mety.

6. Na maxa

Dziwne, ale doganiam i wyprzedzam jakichś ludzi, po postoju jedzie mi się gorzej i mam wrażenie, że wolniej. Podjazdy to masakra. Biorąc je z twardego biegu muszę zachować kadencję żeby nogi wytrzymały. Po każdym z podjazdów nie wiem jak się nazywam. Na jednym z nich biorę z lewej cały pociąg, w tym Bartka który musiał mnie minąć kiedy naprawiałem rower. Bartek krzyczy coś do mnie ale za bardzo nie kojarzę co. Zanim wyjadę z lasu na utwardzoną drogę za późno zauważam strzałkę w lewo i po ostrym hamowaniu ląduję w trawie. Nic to, za chwilę zjazd po piachu gdzie jakiś typ sprowadza rower (!) i koniec lasu. Wydaje mi się, że do mety niedaleko więc zaczynam napierać NA MAXA. Zmieniam się z jakimś kolesiem z 3. sektora, finiszujemy razem (pozdro).534896_663259800370185_406724135_n

Epilog

Na mecie źle się czułem, byłem zmęczony jakbym przejechał 2 maratony. Swój ambitny cel zrealizowałem. Wśród mężczyzn jadących Mega z 4. sektora byłem 3. na około 29 startujących:

http://www.mazoviamtb.pl/wyniki.php?kat=MMOpen&race=10&pokaz_sek=4

To wyjaśnia całe to wyprzedzanie. Myślę że oprócz naprawy roweru najwięcej czasu poszło mi na jazdę za kimś i szukanie okazji do wyprzedzania. Szkoda, że nie awansowałem do 3. sektora, jechałoby się łatwiej. Było fajnie, rozwalonego roweru mi nie szkoda, dowiózł mnie do mety 🙂

14.07.2013 Mazovia MTB Nałęczów według Mimka

Wstęp

Sześć tygodni bez ścigania – strasznie długo cóż urlop, choroba, przeciwności losu – wystarczy.

Piątek dwa dni przed Mazovia Nałęczów. Sprawdzam pogodę, patrzę na długość i profil trasy.

Pogoda nie wygląda dobrze cały dzień przelotne opady deszczu. Zastanawiam się 1016728_655636297799202_479973564_nkomu wsiąść do samochodu. Okazuje się, że wszyscy pojechali już w piątek żeby zaliczyć dwa dni wyścigu. Trzeba organizować sobie ekipę we własnym gronie. Dzwonie do Cypriana – jedzie. W głowie mętlik, który dystans wybrać? Trasa 62km jak dla mnie trochę długa. W piątek na ostatnim treningu „prąd skończył się na 50km”. Będzie dobrze przecież na wyścigach zawsze jest lepiej niż na treningu prawda?

Przed maratonem.

Odświeżam prognozę w sobotę wieczorem. W Nałęczowie deszcz w nocy i w dzień chyba będzie błoto… czy wybór semislicow był dobry…. Nie ma czasu na zmianę opcji, będzie dobrze.

Cyprian nie zaspał dotrzemy na czas.

Rano ruszamy nie pada uff… dojedzmy do Nałęczowa. Zaraz za warszawą pada i to nie przelotnie tylko leje regularny deszcz i to od wielu godzin… jak w prognozie. Dojechaliśmy na miejsce tylko nie ma gdzie zaparkować. Okazuje się, że start jest w parku w samym centrum. Po chwili poszukiwań pojawił się znak płatnego parkingu cóż może i drogo ale bez mandatu. Rezygnuje z rozgrzewki w końcu na 62km chyba zdarzę się rozgrzać.

Na start stawiamy się 5minut przed odliczaniem. Wyjątkowo skracają odliczanie miedzy sektorami do 30sek. Dobrze i nie dobrze… Ja 5 sektor Cyprian 11. Pada coraz bardziej. Spiker zapewnia, że będzie dobrze, że jest dużo asfaltu i jest git. Ja się cieszę bo semislicky sobie poradzą.

Maraton

Ruszam spokojnie w końcu nie ma co piłować jeszcze dużo kilometrów przede mną. Jakie wielkie jest moje zaskoczenie gdy po trzech minutach jazdy zaczyna się podjazd a zaraz za nim błoto. Jadę w zbitym peletonie. Jedziemy całą szerokością, od prawej do lewej. Nagle ludzie zaczynają się zatrzymywać, ślizgać i wywracać. Okazuje się, że trzeba kluczyć od prawej do lewej. I jazda zaczyna się wężykiem. ponieważ tylko jedna opcja jest dobra. Patrzę na licznik i nie wierzę, 4km/h patrzę na tętno 95% ooo… tak długo nie dam rady. Dostosowuje się do grupy… ale jedziemy za wolno a ja się ciągle ślizgam. Mimo to podejmuje próby wyprzedania. Wyprzedzam 3 osoby. Nagle uślizg i ląduje w zbożu. Nie opłacało się, wyprzedziło mnie z 5 osób zanim ponownie ruszyłem. Wywracam się jeszcze dwa razy przy czym raz z zaskoczenia gdy pokonuje jakąś kałuże. Wale kolanem w jakiś kamień…. O jak gorąco.. mi się zrobiło. Chyba nie dam rady dojechać do końca. Pokornieje i jadę swoje koło za kołem. Na trasie pojawiają się dezerterzy. A przecież to dopiero 8km. Błoto miejscami robi się tak duże ze jazda staje się nie możliwa trzeba iść.

992827_655636174465881_1790578814_n

Próbowałem wszystkich opcji. Środkiem niby ok ale na trawie też się ślizgam i trzeba się strasznie pilnować. Próbowałem wszystkiego: lewą stroną, prawą, w koleinach i po kałużach. Ślizgam się strasznie, choć w kałużach jak by trochę mniej. Znów próbuje trochę bokiem po polu…. chwilami się opłaca a za chwilę znów koła tak się zapadają, że wychodzi na to samo, czyli nie warto…. Co za droga myślę sobie nie dam rady. 62km błota… gdzie ten obiecany asfalt. Co raz więcej dezerterów. Odpuściłem trochę z tempa a tętno cały czas 95%. I nagle jest asfalt! Uzupełniam cukier. Wyprzedza mnie ze 20 osób ale nie przejmuje się tym…. Asfalt miał długość 300m… ależ rozczarowanie psycha siada. Zaczęła się łąka z błotem, w wersji: jest tylko ślisko… Jadę dalej koło za kołem, nie wyprzedzam nie fikam choć mógłbym jechać szybciej czuje to, ale odpuszczam. Wreszcie pojawiają się betonowe płyty i chwile później wypadamy na prawdziwy asfalt. Cieszę się, ale nie mam siły w nogach. Odjeżdżają mi harty a ja zostaje w 3 osobowej grupie. Nikt się nie wychyla, siadam na koło. Zdejmuję okulary zaparowały są zabłocone na maksa i nie mam co z nimi zrobić. Patrzę na licznik 32km/h, tętno spada 165hr, ja czuje ze odpoczywam. Chwilę później daje zmianę i tak zmieniamy się co minutę. Odzyskuje humor. Droga się wije czasem wpadamy na płyty a czasem na polną drogę grunt, że bez błota. Gubimy jednego kompana, zostaje z nie znajomym. Staram się go wspierać i 999680_655636191132546_640618164_nnamawiać do mocniejszego pedałowania. Wraca moc. Jest pusto szybko można jechać. Doganiamy kilka osób zaczyna się ostry podjazd po płytach. Staram się ocenić długość i stromość podjazdu. Nie wygląda to dobrze podjazd jest stromy i chyba dość długi, wiec nie ma co szarżować. Jadę wiec we własnym tempie. Ku swojemu zdziwieniu wyprzedzam kolejne osoby. Mój kompan staje na nogi pedałuje z całych sił. Ja odpuszczam. Jemu spada łańcuch ja jadę dalej. Ze sporej grupy na górę wjeżdżam jako pierwszy. Nie ma co się oglądać. Teraz z góry też po płytach. Cisnę. Na liczniku 40km ale nie wiem jak wygląda droga… odpuszczam bo nie wyhamuje…. Nie myliłem się zjazd kończy się ostrym zakrętem o 90stopni. Jak wielkie było moje zdziwienie gdy moje dotarte nowe hamulce XT nie hamowały. Szok… błoto zapchało mi klocki…. Trzeba jechać z rozwaga tym razem nie leżałem ale nie wiele brakowało.
Nagle pojawia się rozjazd, FIT prosto, Mega i Giga w lewo. Lekkie zawahanie. Jadę Mega po to tu w końcu przyjechałem. Pojawia się Buffet utwierdza mnie to w przekonaniu, że dobrze pojechałem Znowu zaczyna się trochę asfaltu. Jestem sam. Oglądam się nikogo nie ma. Trzeba kogoś dogonić. Cisnę na maksa doganiam kogoś z Wolodromu. Ja odpoczywam ale widzę, że jedzie za wolno. Chwile później ruszam znowu bo widzę kogoś na horyzoncie, może będzie to lepszy kompan. Doszedłem go ale opadam z sił, czy było warto, okaże się później. Odpoczywam sobie chwile na kole. Nagle droga ostro skręca ,złapałem zawieszkę i pojechałem prosto. Nawracam obaj panowie odjechali znowu trzeba ich gonić. Nie mam tyle sił ale jadę. Zaczyna się podjazd. Doganiam, wyprzedzam, jadę dalej. Czyżbym odnalazł w sobie górala co lubi pod górę? Podbudowuje się znowu po mokrym szutrze na dół. Nie wyprzedzam nie ma co ryzykować, szczególnie jak się nie ma hamulców. I nagle wbijam do Kazimierza a tam Konrad – kolega z teamu, który tym razem nie startuje. Jest doping jest moc. Ostra nawrotka i po brukowej kostce pod górę. Konrad biegnie za mną. Bardzo mnie wspiera szkoda tylko, że tak długo jechałem kostką, trzeba było od razu wbijać na chodnik. Tak jak jakiś zawodnik, który mnie dogonił i łyknął jak bym był leszczem. Siada mi na ambicji cisnę. Jadąc chodnikiem mijam uskakujących na bok przechodniów. Dociekam czy daleko pod górę, twierdzą, że daleko. Lekkie zwątpienie. Bo sił choć przybyło szybko się skończyły. Jadę swoje zwalniam. Góra była długa… tych co miałem wyprzedzić wyprzedziłem tych co mieli odjechać odjechali. Zaczyna się asfalt nie ma za kim jechać. Oglądam się nie również ma na kogo czekać. Cisnę więc na „lemondke” choć jej nie mam (kładę się na kierownicy trzymając ja na środku tak aby jazda 40km była jak najłatwiejsza). Po 5 minutach opadam z sił nikogo nie dogoniłem katastrofa. Szkoda asfaltu aby tak się wycieńczyć. Ale asfalt się kończy i zaczyna się jakiś wąwóz. Wąsko, ciemno, strasznie nie przyjemnie do tego pod górę. Dobrze, że nie w dół bo bałbym się rozpędzić. Glina strasznie śliska, woda płynie środkiem. Ale gdzie tam ten podjazd ciągnie się z kilometr a później znowu po płytach i w zakrętach na dół. Doganiam mały peleton. Jadę chwile ale mnie blokują wyprzedzam choć to ryzykowne i nie będzie z kim się bujać po asfalcie jak by się pojawił. Na liczniku 35km jest energia jest chęć walki. Ale do mety jeszcze co najmniej 25km. Jak by na to nie patrzeć wciąż daleko. Ale nic to, będzie przecież Buffet. Nagle znowu rozjazd Giga prosto Mega w lewo. Miałem chwile zawahania ale jeszcze nie jestem gotów na pedałowanie 4-5h bo zwykle po 3h padam na twarz. Ruszam w Lewo zgodnie z planem choć Giga było kuszące. Pod górę ale na górze widać Buffet. Tym razem się nie śpieszę. Pije swoje wspieram się żelem. Zapowiada się jeszcze co najmniej 1.30h kręcenia wiec nie ma co się zajechać. Zaczyna się polna droga niby nie śliska ale strasznie dużo kamyków. Wyprzedza mnie jakiś hart. Próbuje go dojść… nie daje rady. Odpuszczam tu i tak nie ma jak jechać na kole bo może się to skończyć wywrotką. Nagle wpadamy do jakiegoś miasteczka o kurcze wygląda znajomo to chyba tutaj skończyło się te straszne błoto. Nie myliłem się pod górę i znowu zaczyna się hardcore. Koło się ślizga tętno 175hr a na liczniku 14km na godzinę a chwilami mniej. Nagle widzę peleton i kolegę z Teamu. Nie rozpoznaje go. Pozdrawiam i pytam: ktoś Ty? A to Piotrek. Chyba bez cukru bo już wolno kreci. Wyprzedzam i cisnę na maksa, żeby go zachęcić do jazdy. Skupiam się na wyborze drogi. Tylne koło cały czas w uślizgu. Taka strata energii. Nauczka na przyszłość, żeby mieć inne opony. Zaczyna się jakiś zjazd w błocie. Wielkie rozczarowanie koła tańczą w każdym momencie można glebnąć. Nie ustające kontry na kierownicy mnie wykańczają. Nagle ktoś krzyczy daj drogę. Ale jak ja mam dać drogę jak ledwo utrzymuje się na rowerze a tor jazdy jest tak przypadkowy, że przestaje już o tym myśleć. Ale krzyki przekonały mnie ze człowiek się śpieszy. Udaje mi się zjechać w prawo. Nie czekam długo za jakieś 100m szybki bill leży w zbożu jak szczupak po katapulcie. Utwierdzam się ze trzeba się spieszyć powoli. Doganiam jaką dziewczynę znowu zjazd. Nawet nie przychodzi mi do głowy wyprzedzanie. W nie ustających uślizgach dojeżdżam na dół. Zaraz znów pod górę i już nie daje rady. To nie ma sensu wszyscy dają z buta. Ja też. Buty zasysają się w błocie idzie się strasznie ciężko na liczniku 4.5km/h ale będzie średnia. Wreszcie wsiadam na rower. Na liczniku przejechane 52km jeszcze 10km. Patrzę na licznik i liczę…. 3.30h czas dojazdu słabo nie tak miało być. Jadę ślizgam się ciągle błoto psycha siada. Nagle znowu ktoś mnie dogania krzycząc, żeby dać drogę. Ustępuję od razu bo jadę tak wolno, że to nie problem. Patrzę koleś z Eco. Chyba wie co robi. Ożywiam się i ruszam za nim. Ale komfort on wykrzykuje a ja jadę za nim. W bezpiecznej 50m odległości dam rade wyhamować na tym zjedzie widzę tyle upadków ze całym sobą skupiam się na prowadzeniu koła. Jadę środkiem, grzbietem z trawa ale to najlepsza trasa, widziałem jak leci koleś z Eco i że dobrze mu idzie. UFF dojechałem koniec błota. Jak wielkie zaskoczenie gdy słyszę głośniki i widzę Nałęczów. O rany meta jest chyba bliżej niż myślę. Cisnę na pedały. Ścieżka wąska i z kałużami ale ja już słyszę spikera i wiem ze do mety z 2km. Czas na finisz. Daje z siebie tyle co zostało a zostało nie wiele. Wpadam na metę. Przed oczami ciemność. Rozglądam się za kimś znajomym ale nikogo nie widzę. Dopiero arbuz i woda poprawia ostrość widzenia. Jeszcze szybka kąpiel w parkowym strumyku i będzie dobrze. Podczas ostatniego treningu pod Otwockiem, gdzie jeździłem w małych potokach myślałem, że było ciężko ale po pierwszych 16 km tego wyścigu wiem, że byłem w błędzie. Długo nie zapomnę ścieżek Nałęczowa…

Piotrek „MIMI” Szlązak

945431_655636094465889_1731301762_n

Zagnańsk w samo południe

Ten post nie jest pisany dla mamony, ani też z wielkich emocji wywołanych trasą. Ze zwykłej przyzwoitości, aby promować wyścigi mtb wśród osób z mazowieckich maratonów, które boją się technicznie  trudnych kawałków i z tego względu nie jeżdżą na bardziej wymagające cykle mtb. Ja do nich nie należę, ale wykon mam na razie charakteryzujący się częstymi lotami przez kierownicę z lądowaniami w coraz ciekawszych konfiguracjach… powiedzmy, że w trakcie udoskonalania 😀 Pracuję nad tym na trasach XC. W pocie czoła.

Zagnańsk to idealny maraton dla nowicjuszy mtb, którzy chcą zmierzyć się z trasą, która ma podaną (w przeciwieństwie do Mazovii) liczbę przewyższeń i to całkiem godną (dystans fan ok 800, master ok 1200). Nawet jeśli w większości są to szutry (przy czym można nabrać niecierpliwej prędkości), to pikanterii dodaje kilka urokliwych i technicznych singli leśnych wymagających wzroku węża. Dobra pogoda, miasteczko ulokowane w ruinach zamku, czy też starej huty i szeroki asortyment piwa (nie wymieniam ulubionych marek MyBike.pl, bo to zakrawa o product placement) po maratonie sprawił, że będzie to jeden z milej wspominanych maratonów. Zwłaszcza te lokalne nabytki zachomikowane z poprzedniego maratonu w Nałęczowie były smaczne.

1075679_659143980781767_501984842_n

Nowiny i Daleszyce pozostają bezapelacyjnie numer JEDEN, to było prawdziwe MTB!

Oczywiście nie chcę obrazić żadnych wycinaków, którzy przyjechali do Zagnańska – przejechanie dystansu MASTER w 2.34 h (w pierwszej chwili  pomyślałam, że to wynik z fana…) i w ogóle fakt, że większość moich  współzawodników przejechała to w ok. 3 h dał mi do myślenia nad własną kondycją i wywołał wiele egzystencjonalnych pytań, które dręczą mnie cały dzień. Dlaczego łydka nie współpracuje z mózgiem? Mózg krzyczy ciśnij a łydka na to, że się już sprała. I tak coraz gorzej im idzie wymiana zdań a relacja się ściera z każdym kolejnym podjazdem.

I to by było na tyle, gdybym nie pisała tego na blogu teamowym i powinnam była dodać coś z historii drużyny MYBIKE.PL.

Otóż ja, Krysia, Maja i Wojtek postanowiliśmy zaatakować Zagnańsk, a  właściwie Samsonów dzień wcześniej. Niestety nie chodzi o to, że  ambitnie objeżdżamy połowę trasy dzień wcześniej obserwując każdą niekonsekwencję terenu i rozmyślamy cały wieczór o oponach. To się zdarza tylko jak występuje tandem Konrad – Czerwony Diabeł i Maja – Pędząca Strzała. Po prostu trzy czwarte naszej zagnańskowej ekipy uwielbia oddać się na dłużej w ramiona Morfeusza, a pobudki rano o 5 powodują ogólne osłabienie formy, zniechęcenie do życia a tym bardziej maratonu, a ponadto w moim przypadku masakryczny spadek koncentracji. Natomiast dla kontrastu co się dzieje jak ekipa jest wypoczęta ;D

Rano nieopodal miasteczka w wyśmienitych humorach przywitaliśmy drugą część drużyny – tzn. rano serwisując rower zauważyłam, że na tej samej kwaterze, wybierające opcję bliżej natury – czyli przyczepę campingową nad jeziorem – przebywał Bartek. A nieopodal miasteczka koczował Mimi, Monika (którzy pierwszy raz startowali na ŚLR), Zamil i chyba tata Zamila.

971544_658431000853065_949629297_n

Oczywiście JAK ZWYKLE królowały profesjonalne rozmowy o sprzęcie, formie i planach na przyszłość. Po tej krótkiej pogawędce z pełną werwą ruszyliśmy na start mastersa – Wojtek jak zwykle zostawił  nas i pobiegł ochoczo do sektora półbogów, czyli sektora pierwszego. No ale ćwiczył na ten zaszczyt przez całą zimę na spinningu, zaświadczam.

I zaczął się maraton, długie proste szutry poprzeplatane singlami, które bardzo miło wspominam. Zwłaszcza jeden ostatni podjazd po kamieniach i trawie na ostatnich kilometrach mastera był okazją do zmierzenia się z własnymi umiejętnościami. Szkoda, że podjazdy mi lepiej wychodzą niż zjazdy. Moją ambicją było jak najpóźniej spotkać się z dublującymi mnie znajomymi osobami z fana… Ale niestety ci sami znajomi raźnie wymieniali uprzejmości mijając mnie po drodze, może tylko trochę później. Nóż w plecy wbił mi Jacek przed rozjazdem na mastera, który po raz pierwszy mnie zdublował (za dużo trenuje..:) i  niestety nie pogawędziliśmy sobie za długo. A wcześniej ok. 25 km na długim, trawiastym podjeździe z daleka już usłyszałam wesoło pokrzykującą Maję Busmę, która walczyła (jak okazało się z sukcesem) o pierwsze miejsce na fanie.

1004649_659158210780344_891069173_n

Maja, nezwykle utalentowana rehabilitantka postanowiła zastosować wobec mnie motywujące, pobudzające zabiegi fizjoterapeutyczne i klepnęła fachowo z sześć razy w pośladki. Złote ręce, ale tym razem to nie ten mięsień miał problem :)..tylko łydeczki. Gdyby były męskie to przynajmniej ze złości miałabym kogo gonić 😀 Minutę później był Mimi. To był wewnątrzmybikowy pojedynek, bo jak później ustaliłam, chwilę wcześniej Maja wyprzedziła Mimiego. Ale Piotr uporczywie twierdził, żebym nie zwalniała mu miejsca na singlu, damy radę. Potem pojawił się Bartek i tyle pamiętam mybików 🙂

Pozostali mieli własne historie na trasie. Krysia goniąc zgubiła trasę i wracała pod górę.

1069246_659157177447114_645036687_n

Wojtek chyba wziął do serca historię, że Cezary Zamana rozmawia przez telefon w pierwszym peletonie giga i sam też uciął sobie pogawędkę z  komisariatem policji, a co!

969559_659157180780447_1211245901_n

Zamil jak zwykle zwinął żagle szybko, ale zdjęcia pokazuję ogrom samozadowolenia. Monika chwaliła zalety hamulców XT, które pozwoliły jej przeżyć na szybkich zjazdach. Mimi i Bartek chyba też nie narzekali na wyniki.

1070033_658429764186522_181010173_n1069967_658431087519723_896081376_n

A to nasze globalne wyniki poniżej. Maja pierwsza na fanie a Krysia czwarta na mastersie, Monika ósma, debiut na takiej trasie – brawo, bo przeskok z mazoviovego fita!!! chłopaki no cóż 😉 zwycięstwa moralne.

1004886_659178724111626_406446302_n

1069855_659144124115086_2048404308_n59419_659143944115104_1278950820_n

Do zobaczenia na etapówce ŚLR! hehe

1070051_659143767448455_1968994685_n

Mazovia MTB Puławy, 13.07.2013

Na rowerowy weekend wybrałem się w piątek z Piotrkiem i jego bratem. Tego samego dnia wyjechał też Wojtek z Krysią i mamą. Pierwszym etapem naszej podróży był Kazimierz Dolny, jednak nie braliśmy udziału w odbywającej się tam jeździe indywidualnej na czas. Po dotarciu na miejsce pokibicowaliśmy trochę startującym zawodnikom, po czym zaczęliśmy się oglądać za czymś do zjedzenia. W czasówce miała startować Krysia. Robiło się już późno, startowały ostatnie grupy zawodników, a Wojtka z ekipą wciąż nie było. Udało się w ostatniej chwili. Krysia praktycznie prosto z samochodu trafiła na start. Ruszyła jako ostatnia i mimo braku rozgrzewki i innych problemów, zajęła drugie miejsce. Po wszystkim wszyscy razem udaliśmy się do Puław na nocleg i wielką porcję makaronu.

dsc06176

Pogoda w sobotę rano była niezbyt obiecująca, było zimno i trochę padało. Po dotarciu do miasteczka zlokalizowanego nad Wisłą głównym problemem było to, czy lepiej pojechać ubranym na krótko czy na długo. Zdecydowałem, że lepiej jednak na krótko i po maratonie stwierdziłem, że ten kto tak pojechał wygrał życie;) Przed startem zdążyliśmy jeszcze uświadomić Majkę, że wzięła numer startowy z Ślr zamiast z Mazovii, po czym ustawiliśmy się w sektorach. Start i ogień. Szybki początek po asfalcie i betonowych płytach, po czym wymagający skupienia wyboisty kawałek wzdłuż wału wiślanego. Trasa wiodła głównie polnymi i leśnymi drogami oraz wąwozami będącymi razem z  podjazdem pod wyciąg narciarski głównymi atrakcjami trasy. Była to, jak na razie, najbardziej atrakcyjna trasa na Mazovii w tym roku. Dość strome podjazdy, szybkie zjazdy i błoto na niektórych z nich sprawiało, że można było się wykazać zarówno brutalną siłą jak i techniką jazdy. Niedaleko za pierwszym bufetem na wybojach spadł mi łańcuch. Straciłem trochę czasu i uciekł mi szybko jadący pociąg. Dalej prawie całą trasę jechałem już sam, lub sporadycznie łapiąc się jakiejś grupy. Na kilka kilometrów przed metą popatrzyłem za siebie i zobaczyłem zbliżającą się z kimś Krysię. Wcześniej jadąc samemu trudno było mi się zmusić żeby jechać w trupa, jednak gorący oddech koleżanki z drużyny na plecach dodał mi skrzydeł. Wciągnąłem żela, zrzuciłem bieg i zacząłem mocniej kręcić. W efekcie przed samą metą udało mi się wyprzedzić jeszcze jednego zawodnika.
Był to chyba pierwszy maraton w tym roku, z którego byłem naprawdę zadowolony. Obyło się bez poważnej kraksy, czy innych problemów. Być może gdyby nie spadł mi łańcuch i nie uciekł pociąg, to wynik mógłby być wyraźnie lepszy. To jednak nie jest ważne. Ważne jest, że w końcu „zażarło”.

Następnego dnia czekał na nas Nałęczów, ale to już zupełnie inna historia.