Wiele demonów w Sobkowie. Epilog.

„Demony nasze historie opowiadają. Nie ma siły. Każdy robak swój byt niepojęty łagodzi, jak umie.” napisał Jerzy Pilch w swojej nowej powieści.

Mój demon mi podpowiedział,  żeby jechać po imprezie na ostatni już dla mnie w tym sezonie maraton ŚLR w Sobkowie. I zapewne z tego bardzo się w trakcie cieszył, ba.. śmiał z rozpuku.

W głowie stworzyłam swój własny autorski obraz trasy, zupełnie bagatelizując zapowiedzi z forum. To znaczy 900 m przewyższeń i 78 km, czyli moja wyobraźnia wskazywała na lekkie pagórki, które bezrefleksyjnie będę machać jeden za drugim. Demon uśmiechnął się do mnie jednak kilka razy. Chyba postanowił udowodnić, że nie jestem mistrzem dobrej miny do złej gry a moje sztuki kamuflażu łatwo rozłożyć na czynniki pierwsze:)

Uśmiech numer jeden:

Pobudka, która przyszła szybciej niż myślałam. Ostry podjazd na samym początku  i nerwowe młynkowanie. A potem single leśne, z dużą liczbą skrętów. Mój kompan na kołach 29 ciągle mi pokazuje rogi na skrętach i to przyjaźń obarczona na razie dużym ładunkiem zupełnie niepotrzebnych emocji. Za to jak już wyjdziemy na prostą, idzie nam całkiem zgrabnie. No właśnie na pięknym, długim zjeździe w lesie szło nawet zbyt dobrze, bo przy dużej prędkości nie zauważyłam (rzeczywiście sprawdziłam kilka dni później u okulisty, że wada wzroku się trochę posunęła) ogromnej szarej łachy piachu – zakończyło się to pięknym lotem przez kierownicę, w trakcie którego, z pełną świadomością zastanawiałam się, czy w Kielcach długo się czeka na ostrym dyżurze. Ale piasek miękki jest i tyle:) I mogę zostać uczciwie mianowaną Adamem Małyszem kolarstwa górskiego.

Uśmiech numer dwa:

Niewinne pagórki, okalające okolice Sobkowa – myślałam, jak zaczęłam wjeżdżać w tę część trasy. Cicha woda brzegi rwie. Ostre podmuchy wiatru i haszcze, w których lekko przedarta ścieżka wskazywała którędy jechać, nie pozwoliły mi na beztroskę i oddanie się refleksyjnemu trybowi jazdy. Z determinacją posapującego tura, rytmicznie przemierzałam kolejne wzniesienia wyczekując zacisza.

Uśmiech numer trzy:

Po serii pięknych sfingowanych uśmiechów do mijających mnie fotoreporterów dotarłam do dziury w ziemi, zwanej opuszczonym kamieniołomem. Zejście do tej czeluści otchłani, potem single wewnątrz odcisnęły piętno w mojej głowie – podążanie po krętej niekończącej się ścieżce w środku zamkniętej przestrzeni sprawiło, że czułam się jakby ktoś grał mną jak w grze komputerowej. Potem było jeszcze ciekawiej – przeszłam poziom wyżej i nastąpiła zmiana planszy. Zostałam wrzucona do krainy rodem z Tolkiena – najpierw wspinanie się pięknym zamszałym podjazdem  a potem zjazd bardzo wąskim wąwozem wsród walających się obok, starych drzew. Z bardzo szeroką kierownicą manewrowałam jak umiałam, żeby nie dodawać uśmiechów na twarzy kolegów – którzy bardzo wypytywali po maratonie jak mi poszedł zjazd wąwozikiem. Pot na czole się lał strumieniami, oczy pulsowały ale ani razu nie wypadłam z trasy.

 

Koniec końców, wydaje mi się, że mój demon przegrał ze mną. Bo nawet raźnie mi się jechało. Pozostali znajomi z MYBIKE.PL też byli na wygranych pozycjach. Więcej z relacji pozostałych członków drużyny we wpisie Konrada poniżej.

ŚLR to najlepszy cykl mtb w okolicach Warszawy. Bardzo dziękuję organizatorom za zapał i energię włożoną w przygotowania i pozdrowienia dla wszystkich wesołych kolarek i kolarzy, których miałam okazję poznać w tym sezonie!:)

 

 

Etapówka Łagów 2013, ŚLR-Mtbcross maraton. Im ciężej tym przyjemniej….;-)

Leżę w stanie nieważkości przed komputerem n-tą godzinę, a moja konsumpcja facebooka przekracza dozwoloną tygodniową normę – to jest namacalny rezultat ŚLR dzień po trasie mastera w Łagowie  i globalnie czterodniowej etapówki. Być może nie doczytałam o regeneracji kolarskiej – nadrobię zimą ten temat i przejrzę skład chemiczny BCA 🙂

Natura jest bardzo złośliwa dla kolarzy – jak nielubiana teściowa, która mieszka za blisko – naturalnie chcą oni więcej i więcej, więc poszukiwanie adrenaliny i endorfin pcha ich do coraz większych wyzwań. Tyle że powoduje to najczęściej poważne ścierwienie organizmu. Im ciężej, tym czuję, że żyję.

Stąd idea etapówki mtb, która mi zamajaczyła w głowie w tym roku. Wybór padł na Mtbcross maraton w Łagowie, 15-18 sierpnia. Bo to nie szutrowe mydlenie oczu, ale trasy mtb. I w zasięgu moich możliwości i ..przyjazne dla portfela:)

Impreza organizowana po raz pierwszy, stąd kameralna. Na linii startu pojawił się kwiat mazowieckiego kolarstwa, powiedziałabym same fiołki, 32 zawodników, w tym dwie kobiety –  ja i Ania Sawicka z Kielc. Ponieważ dokonałam dzień wcześniej analizy wyników moich ambitnych współzawodników, z góry pogodziłam się z myślą o częstym spotykaniu końca wyścigu.

IMG_5893

Postanowiłam też wdrożyć nierealną rekomendację ortopedy, żeby nie upadać na lekko kontuzjowany bark (łatwo mówić…). Hehe, nawet przezornie zaklepałam sobie termin prześwietlenia kontrolnego na po etapówce, żeby dwa razy nie chodzić:) W praniu wyszło tak, że przekombinowałam z jednym upadkiem i noszę teraz ciemne rajstopy do pracy.

Dzień pierwszy – czasówka. Nie bądź słoniem.

IMG_5916

30 km i 400 m przewyższeń na pierwszy dzień zapowiadało się na lekką przebieżkę, morską bryzę. Start spod szkoły w Łagowie, gdzie stał pomnik słonia przy mecie/starcie. Przez chwilę zastanawiałam się, czy to ma być ironiczne z lokalizacją startu przy tym słoniu… „Nie jedź jak słoń”, „nie trąć słoniem na trasie”, do głowy przyszło mi nawet określenie „nie słoń się na trasie”. W głowie nastawiłam się na sprint. Słoń okazał się jednak wyrocznią, bo trasa wcale nie była szybka – single leśne z wieloma skrętami z wymagającym wnikliwej uwagi podłożem, szybko ochrzczonym przez moich kolegów „kurwidołkami”, czy też podlegającymi własnej interpretacji przejazdami po niektórych górkach (free riding, nie było ścieżki), osączającymi łydkę jeżynami, trochę zbawiennego szutru. To wszystko sprawiło, że wykorzystałam nowo nabyte umiejętności techniczne z treningów, które prowadzi grupa „Na sportowo rowerowo” w W-wie. Więc na plus:) No mogłam bardziej uważać z dobrze oznaczoną trasą, bo i tak zjechałam hen hen daleko  z ostatniego asfaltowego podjazdu w dół a nie w bok, jadąc ambitnie na maxa… Kosztowało mnie to wspinanie się długim szutrem pod górę i dużą stratę czasu.

IMG_4295

I tak już było do końca, Ania pierwsza i ja starając się przyjeżdżać za nią z jak najmniejszą stratą.

IMG_5941

Organizacja idealna, wszyscy zwarci i gotowi.

A z chłopaków bezapelacyjnie liderami byli Michał Ficek i Grzegorz Piątkowski, ani razu nie dali się pozostałym. Napięcie budowała walka do ostatniego km o trzecie miejsce w generalce pomiędzy Kamilem Marczakiem a Michałem Wojciechowskim – cięli się w różnicach o długości koła;-)

1119862_541900515863842_1915157113_o

Dzień drugi – na Zamczysku nie straszy…

Około 50 km i 990 m przewyższeń – powtórka klasycznej, pięknej i wymagającej trasy z Daleszyc w odwróconej kolejności. Chyba każdy wrócił zadowolony, choć trasa mogła być o 10 km dłuższa. Zamczysko było łatwiej przejechać niż kwietniu, po zjeździe rynną stali ratownicy i słusznie:) Szybkie podjazdy i zjazdy, przyjazne podłoże (no może oprócz długiego trawiastego podjazdu, na którym się chce gryźć trawę:) Ponieważ nie opanowałam jeszcze techniki prowadzenia zaawansowanej konwersacji na maratonie (wymaga to zbyt krótkich i esencjonalnych zdań pomiędzy każdym sapnięciem) nie byłam najciekawszym towarzystwem dla jadącego ze mną kolarza, który pokonywał trasę treningowo i w przeciwieństwie do mnie kipiał dobrym humorem.

Dzień trzeci – relaks

52 km i 600 m przewyższeń, pola, lasy, asfalt, jednym słowem szansa na nadrobienie zaległości w krajoznawstwie regionu świętokrzyskiego. Piękne widoki, wiejska sielanka, żule pod sklepem (dziwne nikt mi piwa nie proponował tym razem..), babcie na ławkach. Też objazd ruin zamku Krzyżtopór, rezultatu ekscentryzmu polskiej arystokracji.

P8173407

Na tym etapie przydałby się kompan do zmian. Ponieważ jechałam sama i też na horyzoncie nie było żadnego Lucky Lucka szybko mi spadła motywacja i zamieniło się to w końcu w tempo wycieczkowe. Z letargu wyrwał mnie tylko przez chwilę szybki wjazd w wąwóz, gdzie rozłożył się na całej szerokości pan z taczkami i zbierał chyba kamienie. Bardzo lubię wszelkich kolekcjonerów, ale nie kiedy istnieje ryzyko, że rozbiję ich kolekcję w drobny mak. No ostro tam hamowałam… Przypomniała mi się od razu historia jak to ktoś w trakcie jednej z Mazovii wjechał w łosia w trakcie wyścigu i od razu stwierdziłam że wjazd w pana z taczkami to byłaby za słaba historia. Nie spotkałam jednak żadnego gryzzli, więc piszę o świętokrzyskich taczkach.

Jednak wolę trasy po lesie i bardziej mtb, bo przynajmniej się można skupić na trasie a nie na problemach egzystencjonalnych ludzkości. Z drugiej strony to była regeneracja przed perłą następnego dnia, która miała mi stanąć na koniec w gardle.

Łagów – dzikość serca

dsc_1062

Z dużym spokojem startowałam, profil trasy był nieodwracalny.

78 km i 1700 m przewyższeń. To hit tego sezonu. Maraton który pokazał, że można ułożyć trasę z długimi, typowo górsko – kamienistymi zjazdami i podjazdami, które mogą wychędożyć najwytrwalszych zawodników. Kilometry po Paśmie Jeleniowskim, pomimo zmęczonych nóg, były dla mnie pigułką ekstazy.

Proszę…

Nowy obraz2

Potem był pierwszy kryzys i walka ze sobą. Jechałam już chyba ostatnia aż do drugiego bufetu, kiedy dogoniłam przedostatniego zawodnika i postanowiłam narzucić mocniejsze tempo na znanej mi już pętli czasówki. Dało radę na kilkanaście km, bo Pan w koszulce mazovii się nie poddał i słusznie gonił. I byłoby raźne tempo do końca, gdyby nie kompletny zgon na przedostatnim podjeździe, pewnie wynikający z niejedzenia, i postój, żeby się reaktywować. Dobrnęłam do mety, ale po przyjechaniu nie powiedziałabym, że miałam logiczne wypowiedzi;-)

Ponieważ to był etap połączony ze zwykłym maratonem, pojawiły się ludki z mojej drużyny MYBIKE.PL. Każdy mocno „przeżył”  ten wyścig i inaczej patrzy na maratonowe życie.

Konrad – Czerwony Diabeł chyba ćwiczył w gorących krajach na jakimś zgrupowaniu, bo był 33 na fanie, a może to forma z gorących piekieł;-D. Brawo Kolego!

DSC_0803

Zaraz za nim Rafał, który wraca szybko do formy po zdrowotnej przerwie…

DSC_0839

i Pajacyk, gdzieś tam przybrykał w pierwszej setce

Wyzwanie mastera podjął niezłomny i wytrwały Tomek, z którym nie miałam okazji jeszcze porozmawiać, żeby porównać wrażenia. A jest co!

Nowy obraz

Wyniki Masters (czas zwycięzcy: 03:55:57)
06:53:55 Tomek Kuchniewski M4-11m, OPEN -69m
07:13:25 Ela Kaca M2-4m, OPEN-72m

Wyniki Fan (czas zwycięzcy: 02:25:10)
03:07:20 Konrad Gręda M2-16m, OPEN-33m
03:15:23 Rafał Nockowski M3-10m, OPEN-54m
03:38:58 Paweł Inglot M3-25m, OPEN-98m

Jesteśmy na 7 pozycji w generalnej klasyfikacji drużynowej!:)

Podsumowując etapówka godna polecenia.

1150653_541901975863696_67418753_o

Wracam za rok z podwójną mocą;-)

1175036_541899559197271_1868692258_n

PS. Podziękowania dla drużyny biketires.pl za przygarnięcie mnie na tej etapówce i podtrzymywanie dobrego samopoczucia!:D

W wolnej chwili pouzupełniam autorów zdjęć.

 

Zagnańsk w samo południe

Ten post nie jest pisany dla mamony, ani też z wielkich emocji wywołanych trasą. Ze zwykłej przyzwoitości, aby promować wyścigi mtb wśród osób z mazowieckich maratonów, które boją się technicznie  trudnych kawałków i z tego względu nie jeżdżą na bardziej wymagające cykle mtb. Ja do nich nie należę, ale wykon mam na razie charakteryzujący się częstymi lotami przez kierownicę z lądowaniami w coraz ciekawszych konfiguracjach… powiedzmy, że w trakcie udoskonalania 😀 Pracuję nad tym na trasach XC. W pocie czoła.

Zagnańsk to idealny maraton dla nowicjuszy mtb, którzy chcą zmierzyć się z trasą, która ma podaną (w przeciwieństwie do Mazovii) liczbę przewyższeń i to całkiem godną (dystans fan ok 800, master ok 1200). Nawet jeśli w większości są to szutry (przy czym można nabrać niecierpliwej prędkości), to pikanterii dodaje kilka urokliwych i technicznych singli leśnych wymagających wzroku węża. Dobra pogoda, miasteczko ulokowane w ruinach zamku, czy też starej huty i szeroki asortyment piwa (nie wymieniam ulubionych marek MyBike.pl, bo to zakrawa o product placement) po maratonie sprawił, że będzie to jeden z milej wspominanych maratonów. Zwłaszcza te lokalne nabytki zachomikowane z poprzedniego maratonu w Nałęczowie były smaczne.

1075679_659143980781767_501984842_n

Nowiny i Daleszyce pozostają bezapelacyjnie numer JEDEN, to było prawdziwe MTB!

Oczywiście nie chcę obrazić żadnych wycinaków, którzy przyjechali do Zagnańska – przejechanie dystansu MASTER w 2.34 h (w pierwszej chwili  pomyślałam, że to wynik z fana…) i w ogóle fakt, że większość moich  współzawodników przejechała to w ok. 3 h dał mi do myślenia nad własną kondycją i wywołał wiele egzystencjonalnych pytań, które dręczą mnie cały dzień. Dlaczego łydka nie współpracuje z mózgiem? Mózg krzyczy ciśnij a łydka na to, że się już sprała. I tak coraz gorzej im idzie wymiana zdań a relacja się ściera z każdym kolejnym podjazdem.

I to by było na tyle, gdybym nie pisała tego na blogu teamowym i powinnam była dodać coś z historii drużyny MYBIKE.PL.

Otóż ja, Krysia, Maja i Wojtek postanowiliśmy zaatakować Zagnańsk, a  właściwie Samsonów dzień wcześniej. Niestety nie chodzi o to, że  ambitnie objeżdżamy połowę trasy dzień wcześniej obserwując każdą niekonsekwencję terenu i rozmyślamy cały wieczór o oponach. To się zdarza tylko jak występuje tandem Konrad – Czerwony Diabeł i Maja – Pędząca Strzała. Po prostu trzy czwarte naszej zagnańskowej ekipy uwielbia oddać się na dłużej w ramiona Morfeusza, a pobudki rano o 5 powodują ogólne osłabienie formy, zniechęcenie do życia a tym bardziej maratonu, a ponadto w moim przypadku masakryczny spadek koncentracji. Natomiast dla kontrastu co się dzieje jak ekipa jest wypoczęta ;D

Rano nieopodal miasteczka w wyśmienitych humorach przywitaliśmy drugą część drużyny – tzn. rano serwisując rower zauważyłam, że na tej samej kwaterze, wybierające opcję bliżej natury – czyli przyczepę campingową nad jeziorem – przebywał Bartek. A nieopodal miasteczka koczował Mimi, Monika (którzy pierwszy raz startowali na ŚLR), Zamil i chyba tata Zamila.

971544_658431000853065_949629297_n

Oczywiście JAK ZWYKLE królowały profesjonalne rozmowy o sprzęcie, formie i planach na przyszłość. Po tej krótkiej pogawędce z pełną werwą ruszyliśmy na start mastersa – Wojtek jak zwykle zostawił  nas i pobiegł ochoczo do sektora półbogów, czyli sektora pierwszego. No ale ćwiczył na ten zaszczyt przez całą zimę na spinningu, zaświadczam.

I zaczął się maraton, długie proste szutry poprzeplatane singlami, które bardzo miło wspominam. Zwłaszcza jeden ostatni podjazd po kamieniach i trawie na ostatnich kilometrach mastera był okazją do zmierzenia się z własnymi umiejętnościami. Szkoda, że podjazdy mi lepiej wychodzą niż zjazdy. Moją ambicją było jak najpóźniej spotkać się z dublującymi mnie znajomymi osobami z fana… Ale niestety ci sami znajomi raźnie wymieniali uprzejmości mijając mnie po drodze, może tylko trochę później. Nóż w plecy wbił mi Jacek przed rozjazdem na mastera, który po raz pierwszy mnie zdublował (za dużo trenuje..:) i  niestety nie pogawędziliśmy sobie za długo. A wcześniej ok. 25 km na długim, trawiastym podjeździe z daleka już usłyszałam wesoło pokrzykującą Maję Busmę, która walczyła (jak okazało się z sukcesem) o pierwsze miejsce na fanie.

1004649_659158210780344_891069173_n

Maja, nezwykle utalentowana rehabilitantka postanowiła zastosować wobec mnie motywujące, pobudzające zabiegi fizjoterapeutyczne i klepnęła fachowo z sześć razy w pośladki. Złote ręce, ale tym razem to nie ten mięsień miał problem :)..tylko łydeczki. Gdyby były męskie to przynajmniej ze złości miałabym kogo gonić 😀 Minutę później był Mimi. To był wewnątrzmybikowy pojedynek, bo jak później ustaliłam, chwilę wcześniej Maja wyprzedziła Mimiego. Ale Piotr uporczywie twierdził, żebym nie zwalniała mu miejsca na singlu, damy radę. Potem pojawił się Bartek i tyle pamiętam mybików 🙂

Pozostali mieli własne historie na trasie. Krysia goniąc zgubiła trasę i wracała pod górę.

1069246_659157177447114_645036687_n

Wojtek chyba wziął do serca historię, że Cezary Zamana rozmawia przez telefon w pierwszym peletonie giga i sam też uciął sobie pogawędkę z  komisariatem policji, a co!

969559_659157180780447_1211245901_n

Zamil jak zwykle zwinął żagle szybko, ale zdjęcia pokazuję ogrom samozadowolenia. Monika chwaliła zalety hamulców XT, które pozwoliły jej przeżyć na szybkich zjazdach. Mimi i Bartek chyba też nie narzekali na wyniki.

1070033_658429764186522_181010173_n1069967_658431087519723_896081376_n

A to nasze globalne wyniki poniżej. Maja pierwsza na fanie a Krysia czwarta na mastersie, Monika ósma, debiut na takiej trasie – brawo, bo przeskok z mazoviovego fita!!! chłopaki no cóż 😉 zwycięstwa moralne.

1004886_659178724111626_406446302_n

1069855_659144124115086_2048404308_n59419_659143944115104_1278950820_n

Do zobaczenia na etapówce ŚLR! hehe

1070051_659143767448455_1968994685_n

W Suchedniowie sucho nie było … ŚLR 23.06.2013

Jak to zwykle bywa, po całym tygodniu upałów i mega słonecznej pogody, w dniu wyścigu pogoda odmieniła się o 180 stopni i rozpadało się na dobre.  Po pamiętnym maratonie w sąsiednim Wąchocku budziło to pewne obawy co do warunków na trasie i postawiło pod znakiem zapytania sens startowania. W krótkiej rozmowie telefonicznej organizator ŚLR poinformował, że w Suchedniowie tylko lekko kropi i się wypogadza. Ostateczna decyzja – STARTUJEMY !!!
Na miejsce dojechaliśmy o godzinie 9.30. W okolicach miasteczka ŚLR do startu przygotowywały się dziesiątki zawodników – wśród nich spotkałem Elę i Tomka z naszego teamu. Dzisiaj tylko nasza trójka miała pojawić się na starcie – reszta drużyna leczyła kontuzje lub odpoczywała po 12 godzinach ścigania na Mazovii (gratulacje dla Krysi i Wojtka za zwycięstwo w swoich kategoriach SOLO !!! ).
Po szybkim ogarnięciu sprzętu i przebraniu należało rozpocząć rozgrzewkę. Po krótkiej przejażdżce po okolicy wiedziałem, że warunki na trasie nie będą należały do łatwych – było sporo kałuż i błota po niedawnych opadach. Ale my w Mybike.pl z cukru nie jesteśmy …

ela
Tradycyjnie o godzinie 10.30 startowali zawodnicy na dystansie Master. Ela jak zwykle liczyła na dobrą zabawę i z lekceważeniem wypowiadała się o trasie, a Tomek wykazywał największe skupienie. Przed nimi było do przejechania ponad 80km i prawie 1900m przewyższeń !!! Chylę czoła przed Elą i Tomkiem oraz pozostałymi zawodnikami z tego dystansu …

tomek
Na mnie natomiast czekał dystans Fan – 53km i prawie 1100m przewyższeń.  Biorąc pod uwagę te wartości oraz panujące warunki założyłem sobie dojechanie do mety w czasie poniżej 3,5h. Rozgrzewkę prowadziłem do ostatnich minut przed startem i niestety musiałem ustawić się w końcówce sektora.
Start był punktualny jak japońska kolej – o godzinie 11.00 kolumna prowadzona przez radiowozy i pilotów na motorach wyruszyła przez miasto w kierunku lasu. Pierwsze kilometry trasy przebiegały po dosyć szerokich szutrach usianych dziesiątkami kałuż.  Można sobie wyobrazić jak wygląda stado rowerzystów pędzących po takiej trasie z prędkością 30-40km/h – twarze mało rozpoznawalne, rowery rzężące, a ciuchy mokre …
Po 10km szybkiej jazdy w górę i w dół wjechałem na wąskie, leśne ścieżki. A tam już czekało na mnie rozjeżdżone błoto.  Tradycyjnie na kołach miałem założone Continentale Race King, które w błocie spisują się średnio. Z lekkimi uślizgami udawało mi się wyprzedzać co jakiś czas wolniejszych zawodników.  Jakie to szczęście , że dzień wcześniej nasmarowałem łańcuch finish linem na mokre warunki 🙂  Wielu zawodników stawało wzdłuż trasy i wyciągało pozaciągane łańcuchy – mnie na szczęście nic takiego nie spotkało i mogłem z względnie cichym napędem gnać przed siebie. Kolejne kilometry trasy to na przemian lżejsze technicznie odcinki szutrowe i błotno-wodne przeprawy przez las.
W końcu na trasie pojawiły się tabliczki z trzema wykrzyknikami !!! Teraz trasa miała oddzielić chłopców od mężczyzn i dziewice od kobiet 😉  Przede mną był zjazd przy Michniowskiej Skale – miejsce charakterystyczne dla suchedniowskiej trasy. Gdy dojechałem do pierwszego zjazdu kilka osób schodziło środkiem, więc krzyknąłem niczym Mojżesz żeby się rozstąpili jak Morze Czerwone 🙂 Grzecznie mnie przepuścili, a ja mogłem dzięki temu zyskać kilka pozycji.
Kolejne kilometry trasy prowadziły po trawiastych wzgórzach. Nie należę do kolarzy strachliwych, ale zjazdy 30-40km/h w wysokiej trawie, gdzie ślad był wyjeżdżony jedynie na szerokość koła roweru trochę mnie przerażały. No ale przecież walczę o punkty dla drużyny … Na tych samych wzgórzach czekały mnie najcięższe tego dnia podjazdy – na grząskiej podmokłej trawie co jakiś czas były około 1-metrowe stopnie. Większość z nich trzeba było podchodzić. Na tym fragmencie trasy spotkałem uśmiechniętą Elę – krótka wymiana pozdrowień i dalej ogień.
A teraz gwóźdź programu, czyli bufet nr.2 na ok. 30km trasy. Zwolniłem do 5km/h i w prawą ręką złapałem kubek z izotonikiem. Kątem oka zobaczyłem na stole czerwoniutkie kawałki arbuza i postanowiłem się na chwilę zatrzymać i ich skosztować. Prawa ręka trzymała izo, więc lewa zacisnęła przedni hamulec. Niestety solidnie zabłocone pedały i bloki nie dały się wypiąć i skończyło się wywrotką. Upadłem na prawą dłoń, która w ciągu kilku sekund zaczęła solidnie puchnąć i boleć. Przede mną było jeszcze 23km trasy, ale przecież nie mogłem się poddać. Czym innym mógłbym się pochwalić w opisie wyscigu na naszym teamowym blogu jak nie swoją heroiczną walką z bólem ręki przez pozostałe 1,5h jazdy 🙂 Ręką bolała coraz bardziej, a jazda po dziurach i bruku nie poprawiała komfortu. Próbowałem różnych dziwnych chwytów kierownicy i chyba pierwszy raz żałowałem, że nie mam założonej lemondki …

ostatnie kilometry
Kolejne kilometry to jazda w mniejszych i większych grupach – trochę szutrów i błotnistych odcinków leśnych. I wtedy pojawił się on … zawodnik z czarnymi compressami na łydkach. Doskonale pamiętałem go z wyscigu z Nowin. Wtedy uciekł mi w końcówce i ostatecznie włożył ponad 2 minuty. To się nie mogło powtórzyć !!! Trzymałem się na jego kole przez dłuższy czas, ale odszedł mi na 50m na jednym z podjazdów. Jednak los mi sprzyjał, bo był to podjazd pod Michniowską Skałę, z której po raz drugi mieliśmy pokonać stromy zjazd. Cała nasza grupa zaczęła sprowadzać rowery, tylko oczywiście ja z uszkodzoną ręką zjechałem jak wariat i uciekłem im na tym szybkim zjeździe.
Przez kilkanaście minut zawodnik w compressach był sporo za mną, ale na 2km przed metą wyprzedził mnie na szybkim szutrowym odcinku (ach te 29 cali !!!). Trzymałem się za nim w odległości około 15m do samego końca i zaatakowałem na ostatnim zakręcie kilkanaście metrów przed metą. Chyba nie spodziewał się takiego sprintu z mojej strony (ach te 26 cali !!!).

finisz
Po przejechaniu mety i złapaniu oddechu udałem się do bufetu. A tam niczym w egipskim hotelu z 5 gwiazdkami – izo, woda, arbuzy, pomarańcze, ciastka, wafelki i oczywiście makaron. Troszkę pojadłem i poszedłem umyć siebie i rower. A ręka puchła i puchła … Gdy adrenalina ze mnie zeszła to dopiero poczułem, że to coś więcej niż stłuczona dłoń. Ledwo ruszałem ręką, nie mówiąc o zmianie biegów w samochodzie. Na szczęście był kierowca zmiennik …

Podsumowując wyścig w Suchedniowie:
Ela Kaca 7:35:08  miejsce 4 w K2 (66 open Master)
Tomek Kuchniewski 6:38:21  miesce 6 w M4 (62 open Master)
Konrad Gręda 3:29:48  miejsce 26 w M2 (62 open Fan) – TUTAJ zapis z Garmina 810
Wspólnie zdobylismy 874 pkt do klasyfikacji druzynowej. Po tym wyścigu Mybike.pl jest na 7. miejscu drużynowo. A to napewno nie jest nasze ostatnie słowo …

Piekło czy Raj? czyli MTBCross Maraton Nowiny 26.05.2013

IMG_1149Wydawać by się mogło że podczas tak ciężkiej zarówno technicznie jak i wydolnościowo trasy człowiek nie będzie miał czasu myśleć, ale ja tą relację pisałam już od sobotniego objazdu pierwszych kilometrów z Konradem G. Ale po kolei.
Wyjazd do Nowin kolidował z PB w Legionowie. Legendarne Nowiny w zderzeniu z kultową trasą w moim rodzinnym mieście – Legionowie jednak zwyciężyły w sercach i łydkach większości z nas. Mimo znacznej odległości (znacznej?! Niecałe 200 km od Warszawy żeby przeżyć przygodę swojego życia), decyzja dość szybko zapadła. Na maraton wybrałam się z Konradem, Elą i Krysią dzień wcześniej, Wojtek miał dojechać do nas w nocy. Krysia, mózg noclegowy naszej drużyny zarezerwowała nam nocleg w schronisku młodzieżowym zaraz przy starcie, gdzie z okna świetlicy mogliśmy podziwiać stadion na którym odbywał się start i meta maratonu.
Po dojechaniu na miejsce postanowiliśmy z Konradem niezwłocznie udać się na trasę. Udało nam się bezbłędnie. Niezłe zaskoczenie spotkało nas już na „dzień dobry”. W zasadzie zaraz po starcie czekał nas ponad 3 km podjazd w lesie. Później zjazd wąwozem w którym leżało pełno liści, pod którymi ukrywały się korzenie, konary i kamienie które podniosły mi niejednokrotnie ciśnienie podczas tej rekreacyjnej jazdy. Kolejna niespodzianka – BŁOCKO po piastę z gałęziami, koleinami i innymi niespodziankami. Jedynie przejazd stromą prawą stroną był możliwy. Przestraszyłam się nie na żarty. Wyobrażałam sobie tłum ludzi następnego dnia i te śliskie niespodzianki pokonywane na pełnej prędkości, ciśnienie niezmiennie podnosił mi artykuł uczestnika maratonu w Nowinach z zeszłych lat (http://mtb.pl/wydarzenia/zapowiedzi/852,1,pure-mtb-w-ten-weekend.html), który pojawił się w sieci. Po szybkim zjeździe, kolejny podjazd, tym razem niecałe 2 km. Kolejny zjazd – tym razem niezwykle szybki, troszkę zdradliwy z powodu luźnych ostrych kamieni, szutru, piachu gdzieniegdzie kolein. Po tym drugim zjeździe zanotowaliśmy z Konradem ok. 8 km, banany na twarzy, ciareczki adrenaliny, byliśmy szczęśliwi ale też głodni i pojechaliśmy na pizzę 🙂 Na kwaterze zdaliśmy relacje z objaździku. Plan był prosty – stanąć jak najbliżej pierwszej linii 2 sektora (na ŚLR są dwa sektory: ELITA i reszta – większości z nas nie jest dane startować z 1 sektora, choć wczoraj wyjątkiem był Wojtek któremu ta sztuka się udała:) i wyprzedzić jak najwięcej osób na pierwszym podjeździe żeby na wąwozie mieć swobodę i bezpieczeństwo jazdy. To był mój wylękniony plan 😛

Ostatnie smarowanie napędu i jeszcze tylko Finał Ligii Mistrzów na świetlicy, z chipsami makaronowymi jako przekąska. Pora spać.

Niedziela.
Śniadanko na luzie – do startu tak blisko. Przybranie zielonych, Mybike’owych barw. Chwila zastanowienia jak się ubrać – większość z nas wybiera krótkie zestawy, pogoda dopisuje, lekkie zachmurzenie, słońce świeci, pojawia się ukochany błękit nieba, a w oddali majaczy nasza pierwsza podjazdowa zdobycz 🙂
Jak zwykle dystans Master (72 km – 1560m przewyższeń) startuje o 10:30, pół godziny przed dystansem Fan. Na starcie stanęli mocarze: Wojtek, Krysia, Ela, Tomek. Wojtek w pierwszym sektorze(NICE:), reszta zagoniona do drugiego. Na starcie 79 zawodników. POOOOOSZLI! No może niekoniecznie, bo wyjazd ze stadionu za samochodem technicznym dla bezpieczeństwa.
Pora na dystans Fan (42 km – 1200 m przewyższeń), godzina 11:00, do drugiego sektora wchodzi: Konrad, Michał i ja. Stoimy obok siebie mniej więcej w połowie sektora. Na starcie 227 zawodników i w tym 17 zawodniczek. Rozglądam się nerwowo wokół. Kto jest z przodu, kogo gonić, czy jest Karolina Kozela która w Sandomierzu była kilka minut przede mną i obiecywałyśmy sobie ostrzejszą rywalizację? Spiker mówi jeszcze o bezpieczeństwie, uciskam kilka opon dla sprawdzenia czy przypadkiem nie przesadziłam ze spuszczaniem powietrza w testowanych przeze mnie od 2 tygodni tubelessów. Ryzyk fizyk. Konrad ponad 3 atmosfery, Michał 2,5, ja zbliżyłam się prawie do 2 BAR. Jeszcze mówię o tym pierwszym zjeździe, żeby ostrożnie, że się obawiam. Jakiś chłopak (teraz wiem że to Tomasz Lipiński) z boku mówi: „Nieeee bój się!” z uśmiechem na twarzy. Trochę mnie to uspokaja. Start, tak samo honorowy jak MASTER. Przejazd pod trasą i zaczyna się podjazd. Trochę zakorkowany wjazd przez furtkę do lasu i ciśniemy pod górkę. Można wyprzedzać, nawet mi się kilku udaje, ale pierwsze kilometry to próba jak się dzisiaj czuję, więc staram się nie przesadzać. Nadchodzi pora mrożącego moją krew w żyłąch zjazdu i miła niespodzianka – poprzedni zawodnicy przetarli nam szlak, liści mniej, widać co się pod nimi kryło, koło nie tańczy jak dzień wcześniej, nic na trasie się nie dzieje, żadnych wywrotek, luz gdybym… pamiętała o jeździe prawą stroną i nie wpadła w bagienko z badylami. W tym momencie trochę tracę, wyprzedza mnie Konrad który czaił się widocznie jak przyczajony tygrys za moimi plecami 🙂 Od tej pory zaczyna się ekscytująca pogoń za jego czerwoną strzałą i camelbagiem 🙂 Cały czas powtarzam sobie że trzeba gonić, umowa była inna, na mecie to ja mam czekać na Konrada z kluczykami samochodowymi:) To nastraja mnie troszkę lepiej,bo bojowo chociaż na 2 podjeździe czuję się jak parowóz, a na pewno tak brzmię, brakuje tylko pary buchającej z uszu. Podjechane! Zaczynamy szalony zjazd. Cały czas mam kontakt wzrokowy z kolegą z teamu, chyba zawodnik z przodu go blokuje. Patrzę na licznik: ponad 40 km/h… DZIEWCZYNO! NA TRASĘ PACZ! Przecież zaraz zginiesz! (Garminy to takie fascynujące urządzenia że aż niebezpieczne). Jestem na dole, dojeżdżam Konrada, jedziemy w 3 z jakimś zawodnikiem, pomaga nam trochę ciągnąc, myślę o zmianie, ale moje nogi niekoniecznie pochwalają ten pomysł i tłumaczę się przed sobą że w końcu jadę z 2 facetami 😛 Co było potem… hmmm jakieś podjazdy, zjazdy 😛 Konrad nieustannie mi ucieka… wściekam się, ale jadę swoje. Cały czas jest w zasięgu mojego wzroku. Pierwszy bardziej stromy zjazd, znowu przybieram moją pozycję z tyłkiem na tylnym kole, brzuchem cisnę na siodło żeby zwiększyć przyczepność(ta pozycja została przeze mnie ochrzczona „na ŚLR”;) i na hamulce – tył prawie na maksa, na wszelki wypadek dokładam z obawą przód. Ślizgam się tańcząc na boki (znam już to z Daleszyc), ale konsekwentnie jadę w dół. Jakieś instynkty samozachowawcze mi się włączają i spinam się niepotrzebnie, a przede mną Konrad na swoich nabitych 26″ z gracją i lekko wypiętym tyłeczkiem zjeżdża w dół, w tym momencie wiem że to trasa dla niego: Piekło – Raj, bo przecież to diabeł nie facet 😉 Na dole mijam Elę, mijam ją po błotku, krzyczy do mnie że Konrad jest jakieś 20 sekund przede mną. Dobrze to wiem. Ela dopiero na mecie mówi mi że już nie chciała wspominać że z czołówką jedzie moje konkurentka i tracę do niej bardzo dużo, po co mnie załamywać 😛 GONIMY DALEJ! Tylko co tam dalej było 😉 Maraton pamiętam wyrywkami. Czasem marzy mi się kamera albo dyktafon, żeby zapisywać swoje odczucia/emocje, a zmieniają się one jak w kalejdoskopie. Ciekawe czy to domena kobiet (zmienna w 100% jestem z pewnością:). Czasem też tak robię że daję im upust, tak jak po jednym zjeździe, dość długim, szybkim ale też technicznym a co najciekawsze z hopami ziemnymi — dirtami (mam nadzieję że prawidłowa nazwa). Moja prędkość i technika jednak pozostawiały wiele do życzenia (pewnie 29’ i cały rower też robiły swoje ale tu już Tomo pewnie coś ma do powiedzenia) mało nie zaliczyłam OTB (over the bar), dogoniłam jakiegoś faceta i zaczęłam krzyczeć: „JUHUUUUUU” 🙂 A w krzaczkach czaili się jak dziki adepci rowerków trialowych, pewnie czekający na jakiś podniebny, niekontrolowany balet. Jedziemy dalej, ciśnienie wzrosło, ale przede mną kolejny podjazd. Taka to logika w MTB, był zjazd musi być podjazd i na odwrót: lubię tą górkową sprawiedliwość 😀 Gdzieś tam znowu Konrad. Widzę go na podjeździe, podłoże robi się koloru cegły, zabarwia opony, dziwię się że w ogóle to zauważam. Zaczynam znowu myśleć o piekle kiedy moje nogi zaczynają piec, a o Konradzie jako wcieleniu zła, na krwistym rowerze, pędzącym w dół a teraz cisnącym pod górę. Doganiam go przy tabliczkach z wykrzyknikami. Dla wytłumaczenia: na MTBCROSS Maraton jak widzimy wykrzyknik, jest on równoznaczny zazwyczaj z informacją: jak nie zwolnisz to zginiesz. Tym razem był to jeden z najtrudniejszych zjazdów, chyba przy jaskini Raj (jak dla mnie czerwony, siarczany podjazd to raczej Piekło;). Ostro w dół, z zygzaczkami, Konrad zszedł, ja stanęłam na skraju w stójce i stałam kilka sekund krzycząc: „A co ja mam zrobić”? Miejscowa publiczność krzyknęła: „Zejdź to!” Tak też zrobiłam. Niestety 2 część zjazdu była już do zjechania ale znowu okrzyki: ”Nawet nie próbuj wsiadać, to nie ma sensu.” zbiły mnie z tropu. bez tytułuCo ciekawe widziałam też tabliczkę oznaczającą bufet, ale to chyba był jakiś żart na zasadzie: „Żryjcie glebę!” :p Wreszcie dojechałam Konrada. Jechaliśmy znowu za jakimś facetem… Konrad zapytał który to kilometr, u mnie na liczniku ok. 20 km (u niego dystans 19 km, ale nie założył czujnika kadencji/prędkości jak doszliśmy, stąd ta różnica), dyskusja była bardzo miła, za miła, że fajnie się jedzie, jest ok, super trasa, na koniec powiedziałam tylko: „To już prawie połowa za nami” i cisnęliśmy dalej. Wtedy też poczułam jakiś przypływ energii. Uznałam że mogę jechać troszkę szybciej i po chwili tak też zrobiłam. Myślałam że faceci ruszą za mną ale po jakimś czasie już ich nie było. Szybki zjazd po podjeździe i wyjechałam na rozległą łąkę. „OOOOOO Poland Bike” prawie wyrwało mi się na głos – banan na twarzy:) Ktoś tam zamajaczył mi z przodu, ale daleko, bardzo daleko, pożałowałam że zostawiłam chłopaków za sobą, ale nie było tak źle, nie wiało, pocisnęłam sama. Potem Konrad powiedział że na zjeździe został trochę przyblokowany i stracili do mnie. Jadę dalej. Przecinka jakiejś drogi lokalnej i bufet.. widzę izotonika, dużo ludzi naokoło, obsługa, strażacy (chyba). Nie potrzebuję w zasadzie nic, mam camelbaga, żele, ale zawsze to dobrze zmienić smak i zobaczyć ludzi a nie zdyszane zombiaki na trasie i dla jaj krzyczę: „PIWAAAAA!”. Spotyka się to z dużą aprobatą i oklaskami (Ela mówiła że w pewnym momencie na trasie Master była częstowana piwem, lubię sobie myśleć, że to dzięki mnie:). Jadę dalej. Podjazd i nagle przede mną rozpościera się niesamowity widok na trasę S7, nad nią wiadukt w budowie, a ja stoję nad przepaścią. Na dole ratownik medyczny, dziwnie uspokajający widok, ale jednocześnie niepokoi mnie po co on tam stoi. Już wiem, po prawej, na krawędzi czeka mnie stromy zjazd po nasypie, korzenie, piach, kamienie (nawet nie pamiętam). Jeszcze koło zakleszcza się dziwnie pomiędzy drzewem i chyba moim lękiem przed tym kolejnym zjazdem. Coraz bardziej jestem przekonana że nie taki ze mnie kozak jak myślałam, znowu mam pełne gacie wiadomo czego a głowę pełną obaw… Trochę zbiegłam, ale głównie zjechałam. Nawrót o 180 stopni po zjeździe i już wiem jaką rolę miał ratownik – oprócz oczywistej – zbierania nas z trasy, również wskazywana kierunku jazdy… „Ale to chyba niemożliwe że ja mam tam jechać?!?!” myślę sobie kiedy ratownik pokazuje MEGA piaszczyste przejście ponad trasą, po wiadukcie w budowie (tu odsyłam do zdjęcia z Tomaszem Kuchniewskim wędrującym jak po pustyni Gobi,

67086023). Przejechałam, teraz wiem że udało się to nielicznym (jechałam sama), ale niskie ciśnienie i 29″ kolejny raz pokazały swoje plusy. Dla urozmaicenia podjazd… Załamuję się jakoś. Teraz sobie tłumaczę że jestem przestraszona że jedzie Master i nas dublują bo za nami słychać niesamowity ryk silników motokrosowych. Podchodzimy boczkiem grzecznie z kolegami, ja czuję się usprawiedliwiona – w końcu nie można Mastersów blokować, ale wiem że to kłamstwo, nie mam już po prostu siły i wiary że dam radę podjechać kolejną górkę po kamieniach gdzie każdy zły wybór toru jazdy kończy się uślizgiem odbierającym resztki sił i nadziei. Mija nas po chwili 5 jeźdźców (apokalipsy) namotorach, z rykiem silników, jeden na tylnym kole, rzucając nam grudy ziemi w twarz, jeden z ręką uniesioną w górę przeprasza nas czy może pozdrawia, nieważne… umierałam. Zjazd, dalej kolejny podjazd. Nie dałam rady, podchodzę z jakimiś 2 facetami, jeden mówi: „Ciężko nie?”. Jak zoombie mówię: „Noooooo” i idziemy dalej modląc się żeby nie złapały nas skurcze. Później patrzę że ten chłopak jedzie na jakiś strasznie twardych przełożeniach gniotąc pedały i jednocześnie bujając się na boki by wygenerować siłę możliwą do ruszenia roweru, dobrze że jest też z górki. Na kolejnym podjeździe gdzie on podchodzi a jak damulka na mięciutko podjeżdżam znowu sapie: „Ciężko, nieeee?” a ja że tak, już o tym „rozmawialiśmy” i dlaczego jedzie tak twardo, „Straciłem przełożenia..”. Teraz już wiem że muszę podjechać wszystko:) Chłopak mnie odsadził mimo problemów z rowerem. Nie ma zmiłuj. Na podjazdach mimo załamki i bólu w dole podkolanowym myślę sobie: „Gnieć te pedały, chwała tym co podjadą i się nie poddadzą” to już chyba zmęczeniowe haluny, ale takie głupoty często pomagają na trasie (mantry, wierszyki, piosenki – dobrze że nikt nie ma wglądu do mej czachy i myśli;). Na jednym ze zjazdów rozpędzam się mocno i na kamieniach niesie mnie na pobocze… Jest jeszcze bardziej kamieniste, krzaczaste, niebezpieczne niż trasa. Modlę się tylko by utrzymać względną kontrolę nad rowerem, nie przewrócić się i nie zderzyć żadną częścią ciała z ostrymi głazami czy drzewem. Udaje mi się, ale boję się nie na żarty – tutaj nie ma miejsca na rozkojarzenie, momenty zawahania czy brawurę… Dociera do mnie to z niesamowitą intensywnością kiedy to przed oczami przewija mi się widmo ewentualnych obrażeń przy tej prędkości i z tym podłożem.. Wyprzedza mnie trasą 2 zawodników. Znowu mam okazję podziwiać ich technikę i zastanawiać się nad moimi brakami… ale… TO NIE PORA NA UŻALANIE SIĘ NAD SOBĄ! Już niedaleko do mety, jeszcze 5 km… Ale w tych terenach może to oznaczać wszystko i nic. Lekko raczej nie będzie. Wiem tylko że końcówka nieznacznie pokrywa się ze startem… Wjeżdżam w wąwóz, znowu sama… błoto, ciemność. Przypominam sobie te opisy okrywające jakimś mistycyzmem te lasy: ”najstarsze góry”, „wiekowe lasy”, Piekło, Raj… Buki tylko brakuje 😛 A ja zmęczona, jeszcze wpadam w błoto, spada mi łańcuch, trochę się babram, ale do przodu, ręce umyje się na mecie 🙂 Nagle nawrót i pod górę, znaków nie widziałam, redukcja nie wychodzi, muszę zejść z roweru bo jeszcze łańcuch pęknie… kręcę korbą. Na poboczu stoi jakiś rowerzysta i mówi: „To już ostatni podjazd w lesie”, znowu krzyczę: „JUHU” podrywam przednie koło (skąd ja mam tą siłę? Ile to w tej głowie siedzi?) i gniotę dalej. Przede mną jakiś 2 zawodników, podjeżdżam na szczyt górki i już wiem gdzie jestem: DO METY JUŻ TYLKO W DÓŁ! PODJEŻDŻALIŚMY TO! 🙂 Wjazd na stadion boczną furtką i finisz ćwiartką stadionu. Na mecie cisza, spokój, tylko jakaś znajoma koszulka jakby z trasy. Kilka słów rozmowy, że trasa super, niesamowita, ŁAŁ, zmęczenie, dojechaliśmy, nie zamienilibyśmy tego przeżycia na nic innego dziisaj – takie tam zasapane, intelektualne rozmowy 😉 Patrzę na Garmina: 2:45 z groszami. A jednak dało się to pokonać w czasie mniejszym niż 3h, a raczej ja dałam! Satysfakcja niesamowita. Ludzie zmęczeni przy bufecie, ale uśmiechy nie schodzą z twarzy. Konrad dojeżdża 12 minut za mną, ściga się na ostatnich metrach z Januszem Borowcem (lubimy się, kiepskie wg mnie było to ściganie, może przez tą sympatię). Krzyczę tylko: „DAWAJ KONRAD BO JAK NIE BĘDZIESZ PIERWSZY TO NIE MASZ TRANSPORTU DO DOMU!!!”.

2 Dojechał, zadowolony, dumny, czas też poniżej 3 godzin(to był jego plan, troszkę podchwycony przeze mnie choć z niedowierzaniem) 🙂 Za nim Michał Wielecki, na dzień dobry powiedział: „10-15 kg trzeba zrzucić” 🙂 Kluseczki, myjka, herbatka, prysznic i byliśmy jak nowo narodzeni 🙂 W międzyczasie dojechali nasi Mastersi. Również zadowoleni, zazdroszczę im że byli na tej trasie i doświadczyli więcej niż ja, choć czy dałabym radę?.
Stanęliśmy u bram piekieł i dojechaliśmy w jednym kawałku pokonując swoje lęki. Ten maraton pokazał mi co to jazda w górach (taaak, wiem że może być ciężej, a rok temu było jeszcze trudniej w Nowinach) ale ten maraton zapewnił mi poziom zadowolenia, samospełnienia, satysfakcji chyba na cały sezon!!! Dobrze wiecie o co mi chodzi, nie?

Trochę mylą mi się w tym momencie fakty, kolejność wydarzeń, wybaczcie mi, ale maraton był wczoraj a ja nadal nie doszłam do siebie ani fizycznie ani psychicznie 😀
Podobno po przeżyciu takim jak MTB Cross Maraton w Nowinach kolarze górscy przesiadają się na szosę. Ja na pewno tylko zaostrzyłam sobie apetyt na kolejne odsłony tej imprezy. Następny wyciskacz potu 23 CZERWCA – Suchedniów (to jeszcze bliżej niż Nowiny:) JEŚLI CHCECIE PRZEŻYĆ COŚ NAPRAWDĘ EKSTREMALNEGO A NA MECIE CIESZYĆ SIĘ JAK ZWYCIĘŻCZYNI MISS POLONIA nie wierząc we własne szczęście i fakt dokonania tego – wpadnijcie w Góry Świętokrzyskie na MTBCROSS Maraton 🙂

Wyniki NowinyIMG_1207