Wydawać by się mogło że podczas tak ciężkiej zarówno technicznie jak i wydolnościowo trasy człowiek nie będzie miał czasu myśleć, ale ja tą relację pisałam już od sobotniego objazdu pierwszych kilometrów z Konradem G. Ale po kolei.
Wyjazd do Nowin kolidował z PB w Legionowie. Legendarne Nowiny w zderzeniu z kultową trasą w moim rodzinnym mieście – Legionowie jednak zwyciężyły w sercach i łydkach większości z nas. Mimo znacznej odległości (znacznej?! Niecałe 200 km od Warszawy żeby przeżyć przygodę swojego życia), decyzja dość szybko zapadła. Na maraton wybrałam się z Konradem, Elą i Krysią dzień wcześniej, Wojtek miał dojechać do nas w nocy. Krysia, mózg noclegowy naszej drużyny zarezerwowała nam nocleg w schronisku młodzieżowym zaraz przy starcie, gdzie z okna świetlicy mogliśmy podziwiać stadion na którym odbywał się start i meta maratonu.
Po dojechaniu na miejsce postanowiliśmy z Konradem niezwłocznie udać się na trasę. Udało nam się bezbłędnie. Niezłe zaskoczenie spotkało nas już na „dzień dobry”. W zasadzie zaraz po starcie czekał nas ponad 3 km podjazd w lesie. Później zjazd wąwozem w którym leżało pełno liści, pod którymi ukrywały się korzenie, konary i kamienie które podniosły mi niejednokrotnie ciśnienie podczas tej rekreacyjnej jazdy. Kolejna niespodzianka – BŁOCKO po piastę z gałęziami, koleinami i innymi niespodziankami. Jedynie przejazd stromą prawą stroną był możliwy. Przestraszyłam się nie na żarty. Wyobrażałam sobie tłum ludzi następnego dnia i te śliskie niespodzianki pokonywane na pełnej prędkości, ciśnienie niezmiennie podnosił mi artykuł uczestnika maratonu w Nowinach z zeszłych lat (http://mtb.pl/wydarzenia/zapowiedzi/852,1,pure-mtb-w-ten-weekend.html), który pojawił się w sieci. Po szybkim zjeździe, kolejny podjazd, tym razem niecałe 2 km. Kolejny zjazd – tym razem niezwykle szybki, troszkę zdradliwy z powodu luźnych ostrych kamieni, szutru, piachu gdzieniegdzie kolein. Po tym drugim zjeździe zanotowaliśmy z Konradem ok. 8 km, banany na twarzy, ciareczki adrenaliny, byliśmy szczęśliwi ale też głodni i pojechaliśmy na pizzę 🙂 Na kwaterze zdaliśmy relacje z objaździku. Plan był prosty – stanąć jak najbliżej pierwszej linii 2 sektora (na ŚLR są dwa sektory: ELITA i reszta – większości z nas nie jest dane startować z 1 sektora, choć wczoraj wyjątkiem był Wojtek któremu ta sztuka się udała:) i wyprzedzić jak najwięcej osób na pierwszym podjeździe żeby na wąwozie mieć swobodę i bezpieczeństwo jazdy. To był mój wylękniony plan 😛
Ostatnie smarowanie napędu i jeszcze tylko Finał Ligii Mistrzów na świetlicy, z chipsami makaronowymi jako przekąska. Pora spać.
Niedziela.
Śniadanko na luzie – do startu tak blisko. Przybranie zielonych, Mybike’owych barw. Chwila zastanowienia jak się ubrać – większość z nas wybiera krótkie zestawy, pogoda dopisuje, lekkie zachmurzenie, słońce świeci, pojawia się ukochany błękit nieba, a w oddali majaczy nasza pierwsza podjazdowa zdobycz 🙂
Jak zwykle dystans Master (72 km – 1560m przewyższeń) startuje o 10:30, pół godziny przed dystansem Fan. Na starcie stanęli mocarze: Wojtek, Krysia, Ela, Tomek. Wojtek w pierwszym sektorze(NICE:), reszta zagoniona do drugiego. Na starcie 79 zawodników. POOOOOSZLI! No może niekoniecznie, bo wyjazd ze stadionu za samochodem technicznym dla bezpieczeństwa.
Pora na dystans Fan (42 km – 1200 m przewyższeń), godzina 11:00, do drugiego sektora wchodzi: Konrad, Michał i ja. Stoimy obok siebie mniej więcej w połowie sektora. Na starcie 227 zawodników i w tym 17 zawodniczek. Rozglądam się nerwowo wokół. Kto jest z przodu, kogo gonić, czy jest Karolina Kozela która w Sandomierzu była kilka minut przede mną i obiecywałyśmy sobie ostrzejszą rywalizację? Spiker mówi jeszcze o bezpieczeństwie, uciskam kilka opon dla sprawdzenia czy przypadkiem nie przesadziłam ze spuszczaniem powietrza w testowanych przeze mnie od 2 tygodni tubelessów. Ryzyk fizyk. Konrad ponad 3 atmosfery, Michał 2,5, ja zbliżyłam się prawie do 2 BAR. Jeszcze mówię o tym pierwszym zjeździe, żeby ostrożnie, że się obawiam. Jakiś chłopak (teraz wiem że to Tomasz Lipiński) z boku mówi: „Nieeee bój się!” z uśmiechem na twarzy. Trochę mnie to uspokaja. Start, tak samo honorowy jak MASTER. Przejazd pod trasą i zaczyna się podjazd. Trochę zakorkowany wjazd przez furtkę do lasu i ciśniemy pod górkę. Można wyprzedzać, nawet mi się kilku udaje, ale pierwsze kilometry to próba jak się dzisiaj czuję, więc staram się nie przesadzać. Nadchodzi pora mrożącego moją krew w żyłąch zjazdu i miła niespodzianka – poprzedni zawodnicy przetarli nam szlak, liści mniej, widać co się pod nimi kryło, koło nie tańczy jak dzień wcześniej, nic na trasie się nie dzieje, żadnych wywrotek, luz gdybym… pamiętała o jeździe prawą stroną i nie wpadła w bagienko z badylami. W tym momencie trochę tracę, wyprzedza mnie Konrad który czaił się widocznie jak przyczajony tygrys za moimi plecami 🙂 Od tej pory zaczyna się ekscytująca pogoń za jego czerwoną strzałą i camelbagiem 🙂 Cały czas powtarzam sobie że trzeba gonić, umowa była inna, na mecie to ja mam czekać na Konrada z kluczykami samochodowymi:) To nastraja mnie troszkę lepiej,bo bojowo chociaż na 2 podjeździe czuję się jak parowóz, a na pewno tak brzmię, brakuje tylko pary buchającej z uszu. Podjechane! Zaczynamy szalony zjazd. Cały czas mam kontakt wzrokowy z kolegą z teamu, chyba zawodnik z przodu go blokuje. Patrzę na licznik: ponad 40 km/h… DZIEWCZYNO! NA TRASĘ PACZ! Przecież zaraz zginiesz! (Garminy to takie fascynujące urządzenia że aż niebezpieczne). Jestem na dole, dojeżdżam Konrada, jedziemy w 3 z jakimś zawodnikiem, pomaga nam trochę ciągnąc, myślę o zmianie, ale moje nogi niekoniecznie pochwalają ten pomysł i tłumaczę się przed sobą że w końcu jadę z 2 facetami 😛 Co było potem… hmmm jakieś podjazdy, zjazdy 😛 Konrad nieustannie mi ucieka… wściekam się, ale jadę swoje. Cały czas jest w zasięgu mojego wzroku. Pierwszy bardziej stromy zjazd, znowu przybieram moją pozycję z tyłkiem na tylnym kole, brzuchem cisnę na siodło żeby zwiększyć przyczepność(ta pozycja została przeze mnie ochrzczona „na ŚLR”;) i na hamulce – tył prawie na maksa, na wszelki wypadek dokładam z obawą przód. Ślizgam się tańcząc na boki (znam już to z Daleszyc), ale konsekwentnie jadę w dół. Jakieś instynkty samozachowawcze mi się włączają i spinam się niepotrzebnie, a przede mną Konrad na swoich nabitych 26″ z gracją i lekko wypiętym tyłeczkiem zjeżdża w dół, w tym momencie wiem że to trasa dla niego: Piekło – Raj, bo przecież to diabeł nie facet 😉 Na dole mijam Elę, mijam ją po błotku, krzyczy do mnie że Konrad jest jakieś 20 sekund przede mną. Dobrze to wiem. Ela dopiero na mecie mówi mi że już nie chciała wspominać że z czołówką jedzie moje konkurentka i tracę do niej bardzo dużo, po co mnie załamywać 😛 GONIMY DALEJ! Tylko co tam dalej było 😉 Maraton pamiętam wyrywkami. Czasem marzy mi się kamera albo dyktafon, żeby zapisywać swoje odczucia/emocje, a zmieniają się one jak w kalejdoskopie. Ciekawe czy to domena kobiet (zmienna w 100% jestem z pewnością:). Czasem też tak robię że daję im upust, tak jak po jednym zjeździe, dość długim, szybkim ale też technicznym a co najciekawsze z hopami ziemnymi — dirtami (mam nadzieję że prawidłowa nazwa). Moja prędkość i technika jednak pozostawiały wiele do życzenia (pewnie 29’ i cały rower też robiły swoje ale tu już Tomo pewnie coś ma do powiedzenia) mało nie zaliczyłam OTB (over the bar), dogoniłam jakiegoś faceta i zaczęłam krzyczeć: „JUHUUUUUU” 🙂 A w krzaczkach czaili się jak dziki adepci rowerków trialowych, pewnie czekający na jakiś podniebny, niekontrolowany balet. Jedziemy dalej, ciśnienie wzrosło, ale przede mną kolejny podjazd. Taka to logika w MTB, był zjazd musi być podjazd i na odwrót: lubię tą górkową sprawiedliwość 😀 Gdzieś tam znowu Konrad. Widzę go na podjeździe, podłoże robi się koloru cegły, zabarwia opony, dziwię się że w ogóle to zauważam. Zaczynam znowu myśleć o piekle kiedy moje nogi zaczynają piec, a o Konradzie jako wcieleniu zła, na krwistym rowerze, pędzącym w dół a teraz cisnącym pod górę. Doganiam go przy tabliczkach z wykrzyknikami. Dla wytłumaczenia: na MTBCROSS Maraton jak widzimy wykrzyknik, jest on równoznaczny zazwyczaj z informacją: jak nie zwolnisz to zginiesz. Tym razem był to jeden z najtrudniejszych zjazdów, chyba przy jaskini Raj (jak dla mnie czerwony, siarczany podjazd to raczej Piekło;). Ostro w dół, z zygzaczkami, Konrad zszedł, ja stanęłam na skraju w stójce i stałam kilka sekund krzycząc: „A co ja mam zrobić”? Miejscowa publiczność krzyknęła: „Zejdź to!” Tak też zrobiłam. Niestety 2 część zjazdu była już do zjechania ale znowu okrzyki: ”Nawet nie próbuj wsiadać, to nie ma sensu.” zbiły mnie z tropu. Co ciekawe widziałam też tabliczkę oznaczającą bufet, ale to chyba był jakiś żart na zasadzie: „Żryjcie glebę!” :p Wreszcie dojechałam Konrada. Jechaliśmy znowu za jakimś facetem… Konrad zapytał który to kilometr, u mnie na liczniku ok. 20 km (u niego dystans 19 km, ale nie założył czujnika kadencji/prędkości jak doszliśmy, stąd ta różnica), dyskusja była bardzo miła, za miła, że fajnie się jedzie, jest ok, super trasa, na koniec powiedziałam tylko: „To już prawie połowa za nami” i cisnęliśmy dalej. Wtedy też poczułam jakiś przypływ energii. Uznałam że mogę jechać troszkę szybciej i po chwili tak też zrobiłam. Myślałam że faceci ruszą za mną ale po jakimś czasie już ich nie było. Szybki zjazd po podjeździe i wyjechałam na rozległą łąkę. „OOOOOO Poland Bike” prawie wyrwało mi się na głos – banan na twarzy:) Ktoś tam zamajaczył mi z przodu, ale daleko, bardzo daleko, pożałowałam że zostawiłam chłopaków za sobą, ale nie było tak źle, nie wiało, pocisnęłam sama. Potem Konrad powiedział że na zjeździe został trochę przyblokowany i stracili do mnie. Jadę dalej. Przecinka jakiejś drogi lokalnej i bufet.. widzę izotonika, dużo ludzi naokoło, obsługa, strażacy (chyba). Nie potrzebuję w zasadzie nic, mam camelbaga, żele, ale zawsze to dobrze zmienić smak i zobaczyć ludzi a nie zdyszane zombiaki na trasie i dla jaj krzyczę: „PIWAAAAA!”. Spotyka się to z dużą aprobatą i oklaskami (Ela mówiła że w pewnym momencie na trasie Master była częstowana piwem, lubię sobie myśleć, że to dzięki mnie:). Jadę dalej. Podjazd i nagle przede mną rozpościera się niesamowity widok na trasę S7, nad nią wiadukt w budowie, a ja stoję nad przepaścią. Na dole ratownik medyczny, dziwnie uspokajający widok, ale jednocześnie niepokoi mnie po co on tam stoi. Już wiem, po prawej, na krawędzi czeka mnie stromy zjazd po nasypie, korzenie, piach, kamienie (nawet nie pamiętam). Jeszcze koło zakleszcza się dziwnie pomiędzy drzewem i chyba moim lękiem przed tym kolejnym zjazdem. Coraz bardziej jestem przekonana że nie taki ze mnie kozak jak myślałam, znowu mam pełne gacie wiadomo czego a głowę pełną obaw… Trochę zbiegłam, ale głównie zjechałam. Nawrót o 180 stopni po zjeździe i już wiem jaką rolę miał ratownik – oprócz oczywistej – zbierania nas z trasy, również wskazywana kierunku jazdy… „Ale to chyba niemożliwe że ja mam tam jechać?!?!” myślę sobie kiedy ratownik pokazuje MEGA piaszczyste przejście ponad trasą, po wiadukcie w budowie (tu odsyłam do zdjęcia z Tomaszem Kuchniewskim wędrującym jak po pustyni Gobi,
). Przejechałam, teraz wiem że udało się to nielicznym (jechałam sama), ale niskie ciśnienie i 29″ kolejny raz pokazały swoje plusy. Dla urozmaicenia podjazd… Załamuję się jakoś. Teraz sobie tłumaczę że jestem przestraszona że jedzie Master i nas dublują bo za nami słychać niesamowity ryk silników motokrosowych. Podchodzimy boczkiem grzecznie z kolegami, ja czuję się usprawiedliwiona – w końcu nie można Mastersów blokować, ale wiem że to kłamstwo, nie mam już po prostu siły i wiary że dam radę podjechać kolejną górkę po kamieniach gdzie każdy zły wybór toru jazdy kończy się uślizgiem odbierającym resztki sił i nadziei. Mija nas po chwili 5 jeźdźców (apokalipsy) namotorach, z rykiem silników, jeden na tylnym kole, rzucając nam grudy ziemi w twarz, jeden z ręką uniesioną w górę przeprasza nas czy może pozdrawia, nieważne… umierałam. Zjazd, dalej kolejny podjazd. Nie dałam rady, podchodzę z jakimiś 2 facetami, jeden mówi: „Ciężko nie?”. Jak zoombie mówię: „Noooooo” i idziemy dalej modląc się żeby nie złapały nas skurcze. Później patrzę że ten chłopak jedzie na jakiś strasznie twardych przełożeniach gniotąc pedały i jednocześnie bujając się na boki by wygenerować siłę możliwą do ruszenia roweru, dobrze że jest też z górki. Na kolejnym podjeździe gdzie on podchodzi a jak damulka na mięciutko podjeżdżam znowu sapie: „Ciężko, nieeee?” a ja że tak, już o tym „rozmawialiśmy” i dlaczego jedzie tak twardo, „Straciłem przełożenia..”. Teraz już wiem że muszę podjechać wszystko:) Chłopak mnie odsadził mimo problemów z rowerem. Nie ma zmiłuj. Na podjazdach mimo załamki i bólu w dole podkolanowym myślę sobie: „Gnieć te pedały, chwała tym co podjadą i się nie poddadzą” to już chyba zmęczeniowe haluny, ale takie głupoty często pomagają na trasie (mantry, wierszyki, piosenki – dobrze że nikt nie ma wglądu do mej czachy i myśli;). Na jednym ze zjazdów rozpędzam się mocno i na kamieniach niesie mnie na pobocze… Jest jeszcze bardziej kamieniste, krzaczaste, niebezpieczne niż trasa. Modlę się tylko by utrzymać względną kontrolę nad rowerem, nie przewrócić się i nie zderzyć żadną częścią ciała z ostrymi głazami czy drzewem. Udaje mi się, ale boję się nie na żarty – tutaj nie ma miejsca na rozkojarzenie, momenty zawahania czy brawurę… Dociera do mnie to z niesamowitą intensywnością kiedy to przed oczami przewija mi się widmo ewentualnych obrażeń przy tej prędkości i z tym podłożem.. Wyprzedza mnie trasą 2 zawodników. Znowu mam okazję podziwiać ich technikę i zastanawiać się nad moimi brakami… ale… TO NIE PORA NA UŻALANIE SIĘ NAD SOBĄ! Już niedaleko do mety, jeszcze 5 km… Ale w tych terenach może to oznaczać wszystko i nic. Lekko raczej nie będzie. Wiem tylko że końcówka nieznacznie pokrywa się ze startem… Wjeżdżam w wąwóz, znowu sama… błoto, ciemność. Przypominam sobie te opisy okrywające jakimś mistycyzmem te lasy: ”najstarsze góry”, „wiekowe lasy”, Piekło, Raj… Buki tylko brakuje 😛 A ja zmęczona, jeszcze wpadam w błoto, spada mi łańcuch, trochę się babram, ale do przodu, ręce umyje się na mecie 🙂 Nagle nawrót i pod górę, znaków nie widziałam, redukcja nie wychodzi, muszę zejść z roweru bo jeszcze łańcuch pęknie… kręcę korbą. Na poboczu stoi jakiś rowerzysta i mówi: „To już ostatni podjazd w lesie”, znowu krzyczę: „JUHU” podrywam przednie koło (skąd ja mam tą siłę? Ile to w tej głowie siedzi?) i gniotę dalej. Przede mną jakiś 2 zawodników, podjeżdżam na szczyt górki i już wiem gdzie jestem: DO METY JUŻ TYLKO W DÓŁ! PODJEŻDŻALIŚMY TO! 🙂 Wjazd na stadion boczną furtką i finisz ćwiartką stadionu. Na mecie cisza, spokój, tylko jakaś znajoma koszulka jakby z trasy. Kilka słów rozmowy, że trasa super, niesamowita, ŁAŁ, zmęczenie, dojechaliśmy, nie zamienilibyśmy tego przeżycia na nic innego dziisaj – takie tam zasapane, intelektualne rozmowy 😉 Patrzę na Garmina: 2:45 z groszami. A jednak dało się to pokonać w czasie mniejszym niż 3h, a raczej ja dałam! Satysfakcja niesamowita. Ludzie zmęczeni przy bufecie, ale uśmiechy nie schodzą z twarzy. Konrad dojeżdża 12 minut za mną, ściga się na ostatnich metrach z Januszem Borowcem (lubimy się, kiepskie wg mnie było to ściganie, może przez tą sympatię). Krzyczę tylko: „DAWAJ KONRAD BO JAK NIE BĘDZIESZ PIERWSZY TO NIE MASZ TRANSPORTU DO DOMU!!!”.
Dojechał, zadowolony, dumny, czas też poniżej 3 godzin(to był jego plan, troszkę podchwycony przeze mnie choć z niedowierzaniem) 🙂 Za nim Michał Wielecki, na dzień dobry powiedział: „10-15 kg trzeba zrzucić” 🙂 Kluseczki, myjka, herbatka, prysznic i byliśmy jak nowo narodzeni 🙂 W międzyczasie dojechali nasi Mastersi. Również zadowoleni, zazdroszczę im że byli na tej trasie i doświadczyli więcej niż ja, choć czy dałabym radę?.
Stanęliśmy u bram piekieł i dojechaliśmy w jednym kawałku pokonując swoje lęki. Ten maraton pokazał mi co to jazda w górach (taaak, wiem że może być ciężej, a rok temu było jeszcze trudniej w Nowinach) ale ten maraton zapewnił mi poziom zadowolenia, samospełnienia, satysfakcji chyba na cały sezon!!! Dobrze wiecie o co mi chodzi, nie?
Trochę mylą mi się w tym momencie fakty, kolejność wydarzeń, wybaczcie mi, ale maraton był wczoraj a ja nadal nie doszłam do siebie ani fizycznie ani psychicznie 😀
Podobno po przeżyciu takim jak MTB Cross Maraton w Nowinach kolarze górscy przesiadają się na szosę. Ja na pewno tylko zaostrzyłam sobie apetyt na kolejne odsłony tej imprezy. Następny wyciskacz potu 23 CZERWCA – Suchedniów (to jeszcze bliżej niż Nowiny:) JEŚLI CHCECIE PRZEŻYĆ COŚ NAPRAWDĘ EKSTREMALNEGO A NA MECIE CIESZYĆ SIĘ JAK ZWYCIĘŻCZYNI MISS POLONIA nie wierząc we własne szczęście i fakt dokonania tego – wpadnijcie w Góry Świętokrzyskie na MTBCROSS Maraton 🙂