ŚLR Pylypets (Ukraina) wg Kasi B.

UKRAINA. MTB PYLYPETS

W swoim życiu( co prawda nie tak długim, ale jednak) nie miałam jeszcze okazji odwiedzić naszego sąsiada za u7wschodnią granica, a o Ukrainie słyszałam tylko z opowieści. Ekipa MyBike w składzie Ela, Krzysiek, Adrian i Ja postanowiła stawić się na starcie maratonu MTB w Pylypets. Cóż można powiedzieć … piękna miejscowość. Niestety , te zapierające dech w piersiach widoki , w większości mogliśmy podziwiać w drodze powrotnej zza szyby samochodu, gdyż w dzień maratonu Karpaty spowiła mgła. Ale po kolei…
DROGA          

Do przejechania mieliśmy dużo km( ponad 700) co oznaczało cały dzień spędzony w samochodzie. Wraz z Adrianem, wyruszyliśmy z Warszawy koło 7:30. Nasi kompani podróży ( Ela i Krzysiek) dołącu9zyli w Rzeszowie. Dłuuugo jechało się . Po stronie polskiej droga bez zarzutów. W porównaniu do Ukrainy,„dorobiliśmy się” pięknych dróg 😉 Przekraczając granice ukraińską (w tą stronę szybko i bezproblemowo) do końca nikt nie wiedział co nas czeka. Ku zadowoleniu kierowcy droga nie była najgorsza. Mniej komfortowo zrobiło się kiedy nastał wieczór i zaczął padać deszcz. Słaba widoczność oraz brak linii wyznaczających pasy drogowe spowodowały znaczny spadek tempa podróży. Za to mogliśmy „podziwiać” niebywałe umiejętności ukraińskich kierowców. Jeżeli ktoś kiedykolwiek oglądał filmiki z wyczynami kierowców ukraińskich bądź rosyjskich wie o czym mówię J Wyprzedzanie „na trzeciego” przy braku widoczności tego co przed nami.. to częsty obrazeku8. 2 sekundy później… a zderzenie czołowe osobówki z TIR-em moglibyśmy oglądać na żywo… Gość miał szczęście. Gdyby zawahał się przy wykonywaniu tego niebezpiecznego manewru jakim było wyprzedzanie na zakrętach.. wole nie myśleć. Kolejne kilometry przemierzaliśmy zawsze za kimś kto widać, że znał drogę. I tak zbliżaliśmy się do celu. Jednak ostatnie 30 km trochę nas zaskoczyło. 1,2 czasami 3 . To najczęściej używanie biegi. Droga oznaczona na mapie jako biała okazała się być wyboisto dziurawą . Z opowieści organizatorów MTBCROSSMARATON, którzy również przyjechali zmierzyć się z tutejszymi terenami , wiem, że nie jechaliśmy wcale dziurawą drogą. Jak stwierdził Mazi i tu cytuję „ nikt mi już nie powie, że full nie przydaje się na drogi asfaltowe” …Oni jechali drogą, która na mapie była zwykłą czarną kreską :D. Jeżeli chodzi o nas to parę razy podwozie spotkało się z drogą wywołując u podróżujących spontaniczne okrzyki. Nie dało się nie oglądać za siebie w poszukiwaniu części podwozia. u6Na szczęście obyło się bez urwanej miski olejowej. Nie ukrywam..kilkanaście razy pomyślałam sobie „co ja tu robię?” Ufff.. dojechaliśmy. Trochę po 23 odnaleźliśmy swoje pokoje i łóżka. Warunki ekstra. Nie było się do czego przyczepić. Czułam się jak w polskich górach ,w drewnianym domku J. Pozostało tylko oddać się chwili spokoju i zbierać siły na kolejny dzień.

WYŚCIG

Pobudka tuż przed 8 ( tu należało by wspomnieć o zmianie czasu. U nas 6:50 . Na Ukrainie to już 7:50). Na śniadanie kasza gryczana ( ja osobiście nie przepadam) z mini parówką 😀 Nastroje przed startem dobre. Nie czuliśmy zmęczenia. Adrenalina u5rosła z minuty na minutę. Pikanterii całej sytuacji dodawał widok za oknem. Pada. Ku mojemu zadowoleniu wszyscy mówią o błocie. Będzie ekstra 😀 To moje ulubione warunki wyścigowe. Szykujemy się do startu. Adrian, Ela i Krzysiek stawili się na starcie o godzinie 10. Do pokonanie 70km przy 2500m przewyższeń. Ja wybrałam nieco łatwiejszą opcje 😉 47km, a garmin wskazał ponad 1800m przewyższeń. Melduje się na starcie o 10:30. Uśmiech od ucha do ucha. Przede mną perspektywa spędzenia ponad 4 h w siodle. Zero presji. Jadę po to żeby dobrze się bawićJ. START! Krótki zjazd i już pierwsza góra. Trasa przebiegała w większości szerokimi drogami gdzie nie było problemu z wyprzedzaniem. Single stanowiły zdecu4ydowaną mniejszość ( koło 7 km z całej trasy) . Mimo sił, już na 3 km, nachylenie oraz błotna maź zmusiły wielu uczestników do wycieczki pieszej w górę. Myślę sobie… no ładnie. Jak tak dalej pójdzie to będzie maraton pieszy z rowerem . Jednak takich odcinków była zdecydowana mniejszość. Pamiętam jeden podjazd gdzie w połowie już człowiek nie miał siły walczyć z uślizgami. Trzeba było zejść z roweru, a szło się wcale nie lepiej.. 3, 4km\h, nachylenie w okolicach 8 %.. Buty zapchane. Plus 1 kg na buta (pedały crank spisały się, nie miałam żadnych problemów z wpinaniem i wypinaniem butów). Żałowałam, że nie wkręciłam w buty kołków. Może by to coś poprawiło. Opony też się zalepiały. XR1 od Bontragera- mam wrażenie, że na ten wyścig przydałaby się bardziej agresywna opona ale nie można narzekać.u2 Dały radę. Z gęstej mazi oczyszczały się naprawdę szybko. Wymagająco .. Ale to nic. Każdy podjazd wynagradzał zjazd. Piękne, długie zjazdy. U mnie maks. prędkość 52 km/h. Euforia i zadowolenie przepełniały moje ciało. Sama przyjemność. W pamięci jednak cały czas miałam ostatni podjazd jaki na mnie czeka. Na wykresie wyglądał imponująco . Długa zielono, żółto, czerwona kreska na wykresie, która szła w górę od mniej więcej 37km do 44km. Podjazd pod stok zaczynał się polną drogą. Ciężko.. ale po 2 km zamienił się w kamienistą drogę idącą serpentyną w górę. Pudło uciekło mi właśnie na tym podjeździe. Miałam nadzieję dogonić jeszcze ukraińską koleżankę na zjeździe bo wiem, że tam radziła sobie sporo słabiej, ale niestety . Za bardzo się oszczędzałam na podjeździe. Kolarskie powiu3edzenie mówi, że wygrywa się na podjazdach, a przegrywa na zjazdach. Sprawdziło się jak nigdyJ . Ten ostatni zjazd.. adrenalina sięgnęła szczytu. Wąska ścieżka, zakręty, kamienie, błoto, korzenie idące pod skosem na najbardziej stromych odcinkach. Dla mnie bajka 😀 Ramiona paliły, palce lewej ręki odrętwiałe. Dużo trzeba było operować klamkami hamulcowymi. To był najbardziej wymagający zjazd na jakim miałam przyjemność jechać J Poprowadził mnie do samej mety. Radość i zadowolenie. Udało się dojechać w jednym kawałku bez urazów fizycznych i psychicznych;)

I jeszcze jedno. Bufety. To był dla mnie szok. Wjeżdżam na bufet. Sięgam po banana. W tym czasie rower zabiera 2 panów. Jeden z patykiem w ręku, drugi z olejem. Czyszczą mi rower 😀 Napęd jak nowy J Ale uwaga.. to nie koniec. Sięgam po Camelbaka, odkręcam go by dopełnić zapasów. W tym czasie Pani sięga do mojej twarzy, zdejmuje mi okulary, czyści moją twarz mokrymi chusteczkami . Nie wiedziałam czy się ruszyć czy nie 😀 Grzecznie poczekałam aż skończy . Byłam w szoku. Okulary też dostałam czyste. Myślę sobie.. może za zakrętem czeka fotograf 😛

Takiej obsługi życzę każdej kobiecie ścigającej się na maratonach J

POWRÓT
Oprócz tego, że nasi kochani celnicy tak strasznie ociągają su1ię na granicy ( chyba ponad 2h spędzone na czekaniu) to droga wydawała się przyjemniejsza. Wszystkim dopisywał dobry humor. Dzień był słoneczny więc podziwialiśmy piękne widoki po stronie ukraińskiej. Okazało się też, że droga którą jechaliśmy nocą w drodze na maraton, ma jeszcze więcej dziur za dnia :p. Niestety samochód ,którym podróżowaliśmy spotkała przykra sprawa. Prawdopodobnie od uderzenia kamyka pękła szyba. Na szczęście rysa „zakręciła” a my mogliśmy wrócić do domu. Pragnę pogratulować pozostałym uczestnikom woli walki i samozaparcia. Nie był to łatwy wyścig !
Do zobaczenia na kolejnym maratonie

Kasia B.

ŚLR Pylypets (Ukraina) wg Adriana S.

Autor: Adrian Soho

Jak to jest wystartować na trasie, która „lekko” przekracza nasze możliwości? Czy 2500 m przewyższeń na odległości 68 km oznacza, że zjazdy będą strome? A co jeśli prognoza pogody się nie sprawdzi? Czy trzeba bać się Ukrainy?

Organizatorzy cyklu maratonów Świętokrzyska Liga Rowerowa postanowili spróbować czegoś nowego. Wierzymy, że dobrze znają tereny dookoła Kielc i nikt nie ma wątpliwości, że jeśli jest osoba będąca w stanie wyłuskać wszystkie lokalne „smaczki” terenowe, to tą osobą jest Bogdan Maziejuk. Nie chcąc popadać w rutynę państwo Maziejukowie postanowili urozmaicić swój cykl. Nawiązali kontakt z organizatorem maratonów „МТБ марафон” Nazarem Protsiv’em i maraton odbywający się w miejscowości Filipiec (Pylypets) na Ukrainie dopisali do listy edycji ŚLR. A my, jako zawsze głodni nowych wyzwań, nie mieliśmy wyjścia i na taką przynętę daliśmy się, jak można się domyślić, łatwo złapać. Wystawiliśmy cztery osoby: sprawdzona na długich dystansach Ela Kaca, której niestraszne wielogodzinne zjadanie długich kilometrów tras Masters/Giga, młoda i pełna energii Katarzyna Burek o bardzo pogodnym uśmiechu i dużym doświadczeniu w ściganiu się, a także Krzysztof Dziedzic – dotychczasowy zawodnik szosowy próbujący swoich sił w MTB oraz ja czyli Adrian Socho.

Dojazd na maraton nie był trywialny – czekała nas czterokrotnie większa odległość niż do Kielc i przekroczenie granicy kraju, a w zasadzie granicy strefy Schengen. Zarezerwowaliśmy na jazdę cały dzień, a przy rezerwacji noclegu zdaliśmy się na Nazara. Był on bardzo pomocny i informacje od niego rozwiały wiele wątpliwości i obaw. Jednakże zapas czasowy wykorzystaliśmy w całości, złożyło się na to opóźnienie wyjazdu z Warszawy, a drodze, już po zapadnięciu zmroku czekał nas deszcz – akurat na dość krętym odcinku prowadzącym przez pasmo gór. Ostatnie 30 km było typowo górskie i częściej korzystałem z „dwójki” niż z jakiegokolwiek innego biegu. Dojechaliśmy około północy i od razu zaczęliśmy się szykować do spania.

Następnego dnia idąc na śniadanie zauważamy, że wczorajszy deszcz objął również nasze okolice – w dodatku start odbywa się w mżawce. Nie można jednak marudzić, inni zawodnicy są gotowi to my też. Zaraz przekonamy się, jak to jest wystartować na trasie, która „lekko” przekracza nasze możliwości. Cieszymy się, że cały czas pada – nikt z nas przecież nie lubi się ścigać w unoszącym się z drogi pyle. Odrobina błota doda tylko do współczynnika hardkoru i uznania wśród osób, które na ten maratonie przyjechały. Ubieram się, zakładając prawie wszystko co mam – potówka, koszulka z długim rękawem, rękawki i nogawki, koszulka drużynowa. Ruszamy, testowy Trek Superfly śmiało wspina się pod górkę, a opony na 29-calowych kołach dobrze sobie radzą ze zdobiącymi podjazdy kamieniami. Trzeba pamiętać, że wiele współczesnych rowerów do XC, w szczególności tych na dużych kołach, ma kierownicę znacznie szerszą niż dominujący kilka lat temu standard 580 mm.

Bardzo to pomaga utrzymać równowagę na momentami śliskim podłożu. Zaczynają się pierwsze dłuższe podjazdy, na podłożu zaczyna dominować błoto w niezbyt lubianej odmianie zawierającej znaczną domieszkę gliny. Nie jest łatwo, podjazdy wyjadają siły, a trzeba przecież dotrwać do kolejnych podjazdów! Organizator na koniec zachował najciekawsze wyzwanie – podjazd o przewyższeniu 500 m zaczynający się 6 km przed metą. Z jednej strony trzeba zaoszczędzić sił, z drugiej – nie można zostać w tyle.

Łatwo nie jest, ale sił dodają piękne górskie widoki, czyste powietrze, a mgła i skrywające się w niej szczyty górskie wręcz proszą się o kilka choćby zdjęć komórką. Obsługa bufetów była bardzo pomocna, a panie mogły liczyć na wyczyszczenie szkieł okularów oraz …. (UWAGA!) przemycie twarzy! Dodatkowo panowie na trasie w ekspresowym wręcz tempie zajmowali się czyszczeniem łańcucha ORAZ kasety i smarowaniem łańcucha. Pełen szacunek!

Uprzejmi ludzie na bufetach oraz krzepiące ciasteczka i banany sprawiają, że jeszcze bardziej chce się kręcić do mety. Zauważam, że gdy na podjeździe nie mam siły pedałować na siedząco, to niesamowicie niska masa i pewnie też specyficzna geometria wyścigówki zaprojektowanej przy współudziale Garego Fishera sprawiają, że mogę jeszcze podjeżdżać na stojąco.

Są też zjazdy – niektóre to nachylone polne drogi, na których po dokręceniu możnaby pewnie przekroczyć 50 km/h. Inne to strome „ścianki”, które od deszczu wcale nie stały się łatwiejsze. Rower na kołach w dużym rozmiarze oraz zadziwiająco dobrze trzymające opony Bontrager XR1 pozwalają przejechać wszystkie zjazdy z jednym tylko kontaktem gleba-ciało.

Oponom należą się niezmierne słowa uznania, gdyż trzymały dość dobrze, a jednoczesnie ich zachowanie przy poślizgu było dość przewidywalne i dało się panować nad rowerem. Myślę nawet, że z górki rower prowadził się tak samo pewnie jak moja maszynka Enduro na kołach 26”.

Przeważnie jadę mając w polu widzenia jednego-dwóch innych zawodników. Licznik odlicza kilometry, a ja zerkam na miejsce na ramie, gdzie wcześniej naklejony był profil trasy. Deszcz i błoto jednak nie oszczędza nikogo ani niczego, mimo to napęd 2×10 w Treku spisuje się rewelacyjnie – zero zaciągnięć łańcucha, pewna i szybka zmiana biegów. O, jest kolejny zjazd, tuż przed nim wyprzedza mnie kolega z Kijowa w koszulce Rocky Mountain na amortyzowanym rowerze na małych kołach. Najbliższy zjazd jest po polach, przyklejam się do kolegi i nie odpuszczam. Pod koniec zjazdu jest króciutki błotnisto-kamienisty wąwóz, gdzie kolega na rowerze zatrzymuje się na ściance wąwozu, wtedy go wymijam. Mam już na liczniku ponad 40 km, ale powoli siły się kończą i wizje o mecie stają się coraz odleglejsze. Nie mogę jednak odpuścić, gdzieś tam zaraz za mną są kolejni zawodnicy i niech sobie nie myślą, że zawodnicy z Warszawy to słabeusze! Kolejny bufet i pyszne ciasteczka dodają sił. Po chwili wyjeżdżamy na asfalt, gdzie jest zero oznaczeń. Jedziemy tak 3 km zastanwiając się, czy tędy prowadzi trasa. Zero strzałek, zero taśm. A jednak jest skręt, pan z obsługi macha ręką wskazując dalszy kierunek jazdy. I w ten sposób dojechałem do ostatniego podjazdu. Początek jest stromy i urządzam sobie spacer. Zaraz jednak daje się jechać.

Wjeżdżam przecinając slalomem trasę wyciągu krzesełkowego, przez chwilę mam widok na zbocze i widzę, że chmury są nie tylko nade mną. Jest i szczyt, OSTATNI PODJAZD ZA MNĄ, pani na punkcie kontrolnym dokonuje rejestracji mojej obecności metodą analogową. I potwierdza, że odtąd będzie tylko w dół. I faktycznie jest, chociaż miejscami za stromo i ze względu na błoto i brak znajomości dalszego przebiegu trasy muszę nieco nadużywać hamulców. Nieprzesadnie mocarne tarcze 180/160 mm nie próbują jednak się przegrzewać i cały czas mam kontrolę nad rowerem. Krótki płaski odcinek i znowu zjazd – tym razem po korzeniach. A jak korzeni nie ma, to trzeba omijać pieńki i przewalone drzewa. Wszystko dobrze oznaczone, widać też, którędy przebiega optymalna trasa. Wyjeżdżam spośród drzew i już widzę metę! Dojeżdżam zmęczony i sprawdzam czas.

6 godzin na dystansie 68 km. Nigdy nie było tak wolno, nigdy nie było tyle podjazdów. Później okaże się, że w mojej kategorii startowało łącznie 17 zawodników, z czego 9 było szybszych, a 7 wolniejszych. Mam nadzieję, że dzięki temu startowi nasza drużyna podskoczy troszkę w klasyfikacji zespołowej cyklu ŚLR.

A teraz o samej organizacji maratonu. Chciałbym łatwo podać plusy i minusy, ale tych drugich za bardzo nie znalazłem. Świetna pomoc Organizatora (dziękujemy!!!!), szybka odprawa w biurze. W komplecie z numerkiem jest naklejka na ramę z profilem trasy. Oznakowanie i obstawienie trasy rewelacyjne, brak oznaczeń przy asfaltach organizator tłumaczył tym, że prawdopodobnie zostałyby one szybko zerwane przez cywili. Posiłku po wyścigu co prawda nie było, ale w pobliskiej pizzerii czekałem niecałe 10 minut na podanie mi tak potrzebnego dania z jedynego słusznego gatunku 🙂 Nawet nie zdążyłem wysłać SMSów do wszystkich zainteresowanych, a pachnąca pieczarkami pizza spoczęła na moim stoliku tuż obok kufla z piwem. Startujących było około setki, więc jeszcze tego samego dnia wyniki były na stronie. Nazar planuje kolejne edycje w okolicy Lwowa – o ponad 200 km bliżej niż Filipiec.

Trzeba też powiedzieć kilka słów o podróżowaniu po Ukrainie. Nie doświadczyliśmy żadnych z opisywanych przykrości. Nawet na próbę zatankowaliśmy nieco ukraińskiego paliwa i samochód nie wybuchł od tego. Stan dróg – jego kiepskość objawia się na dwa sposoby: a) drogi główne – starta farba wyznaczająca krawędzie jezdni i pasów, co jest uciążliwe po zmroku, a zwłaszcza po zmroku w deszczu, b) bardzo nierówna (pofałdowana) nawierzchnia drogi oznaczonej kolorem żółtym. Zwłaszcza podatne są auta o niskim zawieszeniu, takie jak mój Peugeot 407.

Poza tym: jedzenie dobre, ludzie przyjaźni. Mimo utrudnień związanych z przekraczaniem granicy (poniżej 30 minut w jedną stronę, ponad 3 godziny w drugą) odbieram okolice ukraińskich Karpat jako dobre miejsce na wyjazd wakacyjny na co najmniej tydzień. A cykl maratonów, w którym startowaliśmy mogę polecić każdemu, kto nie boi się spróbować „prawdziwych” gór.

CycloGdynia 2015

Czekałem na ten wyścig od września 2014- kiedy to skończyła się poprzednia edycja. Byłem zauroczony namiastką wielkiego wyścigu dostępnego dla amatorów. Wiedziałem, że tam wrócę. W życiu różnie bywa i ten rok był wyjątkowy. Wiele się w życiu zmieniło- wiosnę miałeraf6m totalnie straconą- 30 dni ciągłego antybiotyku. W maju wróciłem na rower myśląc, że mam jeszcze czas przygotować się do Cyklo Gdyni i to będzie mój główny wyścig. Tylko, że brak było odpowiedniej motywacji. Zamiast treningów wychodziły jazdy tlenowe. I tu z pomocą przyszedł We Ride, do którego należę od jakiegoś czasu ale dotychczas jeździłem z nimi okazjonalnie. W tym roku jeżdżą w każdy wtorek i czwartek wcześnie rano więc idealnie mi to pasowało. Okazało się że był to idealny motywator. Podjazdy pod Słomczyn i tempówki do GK. Podczas wyjazdu do Pucka bębniłem podobne podjazdy jak miały być na Cyklo Gdyni – w końcu wyścig był obok. W międzyczasie (w lipcu i sierpni) wystartowałem w ŻTC i okazało się, że nie jest tak źle z formraf2ą. Tydzień przed startem prognozy pogody mówiły o deszczu w weekend startowy- zaniepokojony tym faktem zacząłem mieć obawy. W trakcie przygotowań z wyjazdu rezygnują Szydło i Krzysiek z Moniką więc zostajemy sami z Kamilem- ale nic to- twardo jedziemy w okrojonym składzie.

W sobotę mieliśmy zrobić fajną przejażdżkę po trasie ale oczywiści zlało nas w połowie więc zapoznaliśmy się tylko z początkowymi i ostatnimi 10km trasy. Wieczór spędziliśmy z We Ride. Prognozy pogody były coraz gorsze. W niedzielę rano wszyscy mają nietęgie miny. 10 stopni, wieje porywiście a nad Gdynię nadciągają czarne chmury. Rozmawiamy z Kamilem i Arkiem, że jak zacznie padać przed startem do może nie wystartujemy…

W tym roku miał być start sektorowy ale wyszła z tego jednraf4a wielka kpina i w moim sektorze B

ustawiło się mnóstwo zawodników z sektora C. Nikt tego nie sprawdzał więc organizator powinien się zastanowić nad sensem wprowadzania sektorów. W momencie startu pogoda się ustabilizowała i zaczęło padać (jakby nie mogło 15 minut wcześniej- pewnie wrócilibyśmy do hostelu). Na starcie nie mogę się zapiąć w bloki i nawet Paweł Murak krzyczy mi abym się zbierał. Deszcz zbiera pierwsze żniwo na kostce na Skwerze Kościuszki- leży pierwszy a za 30 sek leży następny na pasach dla pieszych. Myślę sobie „będzie się działo”. Początek to niby start honorowy ale samochód prowadzący wolno nie jedzie i będąc kawałek z tyłu muszę się spinać aby dobić do czoła- ale jak to zrobić kiedy dookoła jest 300 zdenerwowanych i mocnraf1o niepewnych kolarzy -robi się nerwowo i niebezpiecznie. Pierwsza górka okazuje się łatwa i na niej dobijam do czoła.   To jest pierwsza weryfikacja i w tyle już zostaje sporo ludzi. Teraz będzie nerwowy pierwszy zjazd a potem przy stadionie Arki dłuższy ale lżejszy podjazd. Następne gleby- ktoś się pośliznął, ktoś przywalił w krawężnik. Generalnie horror. Na tym podjeździe przydał się powertap, jadę spokojnie w czubie patrząc tylko na moc- ma być równa od początku do końca podjazdu. Chyba to na tej górce potworzyły się grupki- jadę w pierwszej ekipie a jazda się uspokaja. Tu już nie ma przypadkowych ludzi, każdy uważa aby nie leżeć. Jadę na końcu grupy ale nie ma tragedii, jest zapas sił. W grupie jest kilku znajomych: Aleks, Łukasz i Kuba Okła, który w pewnym momencie na jakiejś interwałowej górce odpada. Słowem- zaczynają się spady a przód powoli topnieje. W ubiegłym roku odpadłem od czoła na 35km i potem była już tylko męczarnia. Teraz jest 50km i jestraf5 dobrze a średnia pokazuje 35,5km/h więc jak na te warunki jedziemy szybko. Nagle na zjeździe leży ktoś z Oski, tył hamuje i niestety zostajemy. Czub odjeżdża, a ja szybko liczę jest nas 12. Jednego znam z widzenia- to Krzysiek Kobiałka, który jeździł z nami tydzień wcześniej na treningu. On nadaje tempo naszej grupie, ja trzymam się chwilowo z tyłu nie dając zmian. Łapią mnie dreszcze i słabo mi (nie dowiem się jakby się jechało w kurtce, ale zdecydowanie za lekko się ubrałem jak na 8-9 stopni). Tempo robi się dla mnie za mocne ale przetrzymuje kryzys jakimś cudem i siły wracają. Ośkowiec z innym zawodnikiem dają mocne zmiany i widzę, że na każdej górce tempo rośnie aby rozerwać grupę więc przechodzę do przodu i sam też zaczynam jechać na zmianie. Przed 90km jest najtrudniejszy podjazd- tam uciekamy we trzech i na końcu podjazdu doganiamy następną grupę spadowiczów. Oni najwyraźniej mają już dość na dziś, jeszcze trochę się nas trzymają ale zaraz większość odpada. Teraz już z górki- 10km do mety to już Gdynia i w większości same zjazdy (co nie jest przyjemne w deszczu, chłodzie i 60km/h ale trzeba się jeszcze skupić). Do mety dojeżdżamy w 5-7osób. Na Świetojańskiej nie ma gonitwy- każdy ma tyle siły aby tylko skręcić w prawo ostrożnie na pasach. Zostaje tylko bruk do mety.

Wyścig kończę na 70m OPEN i 34 w kategorii 30-39 z czasem prawie identycznym co rok temu przy pięknej pogodzie. To powód do zadowolenia bo w ubiegłym roku duża grupa dogoniła nas na 90km- tym daliśmy radę więc moc była . Poprawiłem się mocno z miejscami. Za chwilę za nami dojeżdża druga duża grupa a w niej Kuba Okła i Paweł Partyka z mybike.pl. Ela kończy wyścig z czasem 4:19 i jest 6 w swojej kategorii i 8 OPEN. Kamil wycofał się na 38km.

 

Gdybym wiedział jaka nas czeka pogoda to na pewno bym nie pojechał. Nienawidzę deszczu na rowerze- a na szosie to już w ogóle „strach w oczach” i siedzę w domu. Ale dziś- na zimno- po kilku dniach uważam, że było fajnie i dużo mi to dało treningowo. Przezwyciężyłemraf8 lęk mokrego asfaltu- w końcu pewnie jeszcze nie raz złapie mnie deszcz na rowerze.

 

Za rok tu wrócę, na pewno gorszej pogody nie będzie :)………… więc może być tylko lepiej. Mam nadzieje, że w większym gronie.

raf7

SLR czyli jak było w Łącznej?

Jak było w Łącznej?

To był mój najtrudniejszy maraton w wersji „krótszy dystans”. Ta góra na 30km to będzie mi się śniła po nocach. Po piekielnej wspinacze już myślałem, że jestem na górze a tu krótki trawers… i znowu pod górę… i końca nie widać.

Na maraton stawiliśmyla3 się licznie, co dało się zauważyć po sporej ilości teamowych kolorów. Z nie małą satysfakcja trzeba powiedzieć, że Marcin J. długi dystans rozegrał na swoim podwórku po mistrzowsku, nie dając nikomu szans. Czas dla mnie niesamowity. Zdecydowanie poniżej 4h. Gdy ja nie licząc wymiany dętki dystans o 30km krótszy pokonałem…. w 3h… Jest nad czym pracować.

Na mazowieckich wyścigach często się słyszy „znowu było płasko”… Takie narzekania zawsze mnie dziwią, bo na Mazowszu po prostu nie ma gór. Za to góry Świętokrzyskie płaskie już nie są.

Sama trasa była praktycznie taka sam jak w uprzednim roku z małymi zmianami na pierwszych kilometrach. Rok temu nie jechałem. Za to słyszałem, że wtedy to był „koszmar” bo w nocy mocno padało i było strasznie dużo lepiącego błota. Teraz było sucho, niemal upalnie.

Zwykle na SLRla1 po starcie jechało się kilka km zanim ruszał ostry wyścig. Teraz po 300m po przejedzie pod wiaduktem, skręt ostro w lewo i tam się zatkało tak, że trzeba było zejść z roweru. Ja wybrałem tor wewnętrzny.. tym czasem trzeba było jechać z zewnętrznej bo tam najkrócej się stało. Wielki minus jak dla mnie za taki mało bezpieczny start. Później zresztą, nadal nie dało się wyprzedzać pod górę. Widziałem kilka osób co nerwowo wyprzedzali… sam nie wiem po co bo przecież i trasa bardzo wymagająca i jeszcze będzie okazja… mnie nikt nie popchnął. Najpierw pod górę, a później z góry szybki zjazd (ja 65km/h). Peletonu już nie było. Kto miał zostać to został, kto pojechać pojechał. Na horyzoncie zobaczyłem zielona koszulkę Przemka i próbowałem go gonić. W słońcu, pod górę na szutrowej drodze krew się zagotowała. Z szutru trasa zmieniła się w przejazd przez ścieżkę trawiastą jednym śladem.. i znowu pod górę . Tutaj gdy nie było jak wyprzedzać grupy się zbijały w „pociągi”. Gdy ktoś się wykoleił to niestety zdarzało się zejść z roweru. A ruszyć było ciężko, bo było za stromo… Nie jestem wielbicielem takich podjazdów ale techniką i mocą w nogachla2 trzeba było się wykazać. I tak trochę w dół, trochę w górę, z krótkimi miejscami do wyprzedzania. Niestety na jakimś bardzo szybkim szutrowym zjedzie strzeliła mi dętka. Okazało się że wymiana w bojowych warunkach dętki z nabojem nie poszła najlepiej. Straciłem prawie 15minut. Zresztą takich osób jak ja, spotkałem sporo… w różnych miejscach. Można więc powiedzieć że wypoczęty ruszyłem w pogoń. Akurat trasa wjechała do lasu. Od tego momentu na trasie wyprzedziły mnie może z 3 osoby. Gdy człowiek wie że już jedzie nie dla czasu tylko dla zabawy to dużo łatwiej się kręci. Wyprzedza się co chwila kogoś ale nawet gdy się jest na chwile zablokowanym to nie przeszkadza. Gdy prosiłem większość osób ustępowała.

Lesie było pięknie. Zielono, wilgotno, pachniało lasem. Słońce przebijało się przez drzewa. Ścieżka była wilgotna z nie wielka ilością luźnych kamieni. Mknąc w dół jechało się raz prawa, raz lewą strona. Było wspaniale. Chętnie wrócę na ten odcinek kiedyś.

Uff, nareszcie bufet. Teraz była mała pętla po prawdziwych górach gdzie była masa luźnych kamieni każdej wielkości. I znowu pod góre.. a później z góry. To chyba jeden z bardziej wymagających odcinków technicznie. Później mała dojazdówka do ścieżki.. i trawersem na dół a później pod górę.

Tu akurat prawie każdy podjazd brało się siła rozpędu więc nie było to bardzo męczące. Taką przyjemną jazdę przerwał najdłuższy podjazd na tym wyścigu. Chyba ze 4km cały czas stromo i bardzo stromo.

Wiele osób chwilami wprowadzało rower. Ja niestety zaliczam się do tej grupy. Po prostu się zajchałem… Na szczycie spotkałem Ele wyglądała na równie zmęczona jak ja. Tego dnia Ela dla mnie była bohaterka bo nie zeszła z trasy. Ja nie dałbym rady pojechać drugiej pętli. Ela dała radę.

Na zjedzie skończyła mi się woda i banany.. do bufetu niby kilka km. Ale nie było to takie proste bo trasa interwałowa. Góra, dół. Teraz mieszają mi się wspomnienia bo naprawdę myślałem tylko o bufecie…

Na Buffecie wyrwałem półtoralitrowa butelkę. Połowę wypiłem, połowę wylałem na siebie. Pomysł wypicia takiej d20150830_170641użej ilości wody na raz nie był najlepszy. Bo strasznie mnie zemdliło. Trasa snuła się po szerokich szutrach ale płasko nie było. Temperatura na Garminie przekroczyła 30stopni.. i rosła. Wtedy usłyszałem pociąg wiec wiedziałem że do mety już naprawdę nie daleko. Pojawiły się zarośla takie same jak na początku trasy. Wiec już bardzo blisko. Wtedy po szybkim zjedzie trasa wpadała do kanału ściekowego. Było absolutnie ciemno wąsko i nierówno… Gdyby ten tunel był dłuższy o 50m… to bym na pewno spadł z roweru bo tak mi się zakręciło w głowie. Naprawdę nie przyjemne uczucie. Do mety pozostał prawie 1km.. asfaltem pod górę. To był mój najkrótszy finisz bo wynosił całe 15m. Na więcej nie było siły. Dla nasze drużyny bardzo udany start. Choć dwie osoby zeszły z trasy Przemek i Ewa.

Ela Kaca 2 miejsce w M3 i 3 Open 7:00:26
Marcin Jabłoński 1 miejsce M4 i i 1 Open 3:51:58
Paweł Partyka 4 miejsce M3 i 10 Open 4:14:27
Michał Czajkowski 2 miejsce M1 i 22 Open 4:45:23
Jakub Okła 3 miejsce M1 i 38 Open 5:05:07
Krzysztof Dziedzic 19 miejsce w M3 i 40 Open 5:34:10

Fan:
Katarzyna Burek 5 miescje M2 i 6 Open 3:24:23
Adrian Soho (zgubił się pomiar)..przyjechał jako pierwszy z naszej drużyny.
Mikołaj Witkowski 28 miejsce M2 i 118 Open 3:08:17
Piotr Szlązak 32 miejsce M4 i 134 Open 3:20:04

 

 

Memoriał Królaka – Święto kolarstwa w Warszawie.

W tym roku pog11903588_10201169951969094_159447658_noda była perfekcyjna. Takiej bym sobie życzył na każdych zawodach. Ciepło koło 25C chwilami za chmurzenie. Jako wystawcy zdecydowaliśmy się w ostatniej chwili wiec pracy było sporo. Ale chyba było warto bo frekwencja na zawodach wysoka. A stoisko przy wsparciu Garmina i POC prezentowało się atrakcyjnie. Można było się sprawdzić ile ma się mocy w nogach na rowerze który przygotowaliśmy. Było dużo spacerowiczów i przypadkowych ludzi ale wiele osób dowiedziało się o naszym istnieniu.

Z rozmów z klientami.

Starszy pan pyta się mnie:

-Wie pan ile jeżdżę na rowerze?

-Ja nie wiem…

– A wie pan ile mam lat?

-Ja nie wiem…

-Pan 60 lat jeżdżę na rowerze a mam 88 lat.

-ja to późno pan zaczął

Nasze stois11920552_10201169952089097_1023831626_nko licznie odwiedzili nasi Teamowcy J Ci co nie startowali dokumentowali swoja obecność zdjęciami. Nasza frekwencja w wyścigu była niska. W sumie nie wiem czemu bo osobiście uważam ze to naprawdę fajnie ścigać się w sercu Warszawy. A ulica Bednaraska wcale nie jest tak straszna jak się wydaje za pierwszym razem…. Gorzej z Karowa która całkowicie zasługuje na miano tej która sprawdzi jak Twoja rama pochłania drgania… lub nie…

3km pętla (wg garmina nieco krótsza) była naprawdę szybka. Rok temu gdy Krysia z naszego teamu pojechała w deszczu oba wyścigi MTB i Szose byłem pewien podziwu. Teraz sam postanowiłem sprawdzić jak to jest… Tak sam zrobił nasz kolega Paweł.

Na MTB dałem z siebie wszystko. Mogłem sprawdzić czy lepiej mieć na płaskich wyścigach buty szosowe. Wg mnie tak J. Choć na Bednarskiej walczyłem jak lew a na szczycie HR był równy 100% to okazało się ze 11921644_10205941679853055_5665519383433697159_ntrzeba było taktycznie jechać „ściekiem” wzdłuż krawężnika. Najlepiej po prawej stronie. Ta taktykę wypróbowałem dopiero na ostatniej pętli. Żałuje bo na szosie już tylko prawa wyprzedzałem a przecież podjazdy to moja słabsza strona. Teraz po tych kilkunastu pętlach wiem też jak zjeżdżać Karowa bo jechałem za wieloma osobami i widziałem wiele wariantów i wiem który jest najszybszy…

Na MTB dostałem dubla na ostatnim okrążeniu sam dając w tym samy czasie dubla Karolowi. Za co go przepraszam i obiecuje że to ostatni raz. Wyścig skonczyłem na 13/71 miejscu z czego jestem bardzo zadowolony.

Na wyścig na szosie poszedłem bez napinki stanąłem ostatni w sektorze. Zdecydowałem się w ostatniej chwili bo m7nie wiedziałem czy 1h to wystarczający czas na wypoczynek i mogę śmiało powiedzieć, że nie bo Paweł tez pojechał chyba poniżej swoich oczekiwań. Ale Madone 9.2 nie można odmówić jest okazja trzeba korzystać. A swoja droga po prostu powinny być punkty za duatlon J MTB/Szosa. Na koniec chciałbym pogratulować naszej koleżance Kasi, która pomimo lekkiej nie dyspozycji zdecydowała się na start na szosie i to był jej tegoroczny debiut 11937425_718044558300435_4124850981266069464_nna szosie. Dała się ubrać przez POC i była najlepiej wyglądającą zawodniczka z daleka było widać ze nadjeżdża. Choć na pewno oczekiwała od siebie lepszego wyniku to uważam że powinna być zadowolona.

Pzdr też Pawła którem użyczyliśmy koła Alous5 które tak mu przypasowały że ich nie oddał po wyścigu.m3

Gdy porównacie czasy czołówki MTB vs Szosa to się okaże, że jednak słaby zjazd oznacz słaby czas na okrążeniu a pod górę MTB i Szosa równo dawała radę.

Pozdrawiam wszystkich uczestników. Do zobaczenia za rok. Dziękuje też kibicom szczególnie tym z Bednarskie pod wezwaniem „Cykliści z Warszawy”

MTB NR Rocznki I II III IV V VI VII VIII
Partyka Paweł 7 1053 1981 04:56 04:55 05:08 05:09 05:11 05:11 05:22
00:35:55
Szlązak Piotr 13 2912 1973 05:27 05:16 05:41 05:51 05:40 05:37 05:31 00:39:07
Czapski Andrzej 61 441 1975 06:17 05:56 06:17 06:31 06:29 06:34 06:41 00:44:48
Sawicki Karol 65 691 1976 06:10 06:19 06:34 06:43 06:47 06:47 06:43 00:46:05
Borowiecki Tomasz 69 50 1975 06:29 06:26 06:52 07:04 07:10 07:09 07:22 00:48:35

 

Szosa
Burek Katarzyna 9 408 1993 05:44 06:16 06:26 06:37 06:32 00:31:37
Partyka Paweł 24 241 1981 04:54 04:46 04:47 04:48 05:01 05:02 05:01 04:51 00:39:13
Szlązak Piotr 21 308 1973 05:48 05:28 05:29 05:34 05:38 05:38 05:36 05:46 00:45:02 D

 

 

m2  m1