Tekst: Piotr Buczyński
Mogę tylko pozazdrościć zawodnikom, którzy przed każdym startem nie mają dylematu Mini czy Max. Ja już dwa dni wcześniej w nocy spać nie mogę zastanawiając się na tym poważnym dylematem. Niekiedy decyzja zapada już w trakcie wyścigu w zależności od aktualnej kondycji zawodnika lub warunków na trasie. Niektóre starty traktuję jednak priorytetowo i takim wyścigiem jest dla mnie na przykład Wawer, gdzie zawsze jadę Max. To w końcu moja dzielnica, mój las i moja trasa.
Na dystansie Max pojechałem pierwszy raz w Radzyminie 2015. Podobno najłatwiejszy maraton w sezonie. Marne 48 km. Awansowałem o dwa sektory. Cieszyłem się jak dziecko i wypinałem pierś po ordery. W Płocku znów pojechałem Mini i spadłem z szóstego do siódmego sektora. To tylko ugruntowało mój pogląd. Żeby awansować trzeba jeździć Max. I tak męczyłem się przez cały sezon. Jasienica 63 km, Konstancin 62 km Wawer 51 km. Wypruwałem się na długich dystansach, a szósty sektor pozostawał nadal nieosiągalny. Teraz to wiem byłem za słaby.
Zimą nudząc się niemiłosiernie przeanalizowałem wyniki maratonów i ku mojemu zdziwieniu zauważyłem, że duża część pierwszych dwóch sektorów jeździ tylko Mini. Po prostu się wyspecjalizowali. Dają całą parę na nogę. Jadą najkrótszy dystans i nie traktują tego jako ujmy na honorze. Pamiętajcie, że to według ich rezultatów kalkulowane są nasze punkty.
Hhmm pomyślałem a gdyby tak……………….poeksperymentować. Już pierwszy start wg nowej reguły przyniósł zaskakujące rezultaty. Kozienice dystans Mini. Żadnego oszczędzania sił, cała para na pedały, gonimy poprzedni sektor, wyprzedzamy, zawsze wyprzedzamy i jest……..awans o dwa sektory. Piątka odczarowana. Trochę na wyrost. Trzeba będzie powalczyć żeby się utrzymać.
Eksperymentu ciąg dalszy wypadł w Górze Kalwarii. Niedziela, piękna pogoda, blisko Warszawy. W sektorach pełno. W sumie ponad 800 osób plus blisko dwie setki dzieciaków. Pierwszy raz ludzie nie mieszczą się w sektorach. Trzeba ich wpuszczać w miarę jak się przesuwamy do przodu. Max 52 km Mini 33 km. Trasa ponoć łatwa, choć nikt jej nie widział bo sporo się zmieniło od zeszłorocznej edycji. Jadę oczywiście Mini. Trzeba być konsekwentnym.
1,2,3……………………… i pooooszli! Na początek kilka kilometrów po asfalcie, potem szuter. Staram się trzymać w czubie sektora, ale w piątce goście są mocni. Daję nawet jakąś zmianę na pierwszej pozycji, ale kosztuje mnie to dużo sił. Co za idiota ze mnie. Trzeba było się trzymać grzecznie na końcu ogona i oszczędzać siły. Niemniej tniemy do przodu jak szaleni, a czwartego sektora nie widać. Zjeżdżamy w jakieś pola. Mulda, muldę muldą pogania. Z lewej łąka z prawej nasyp kolejowy. To dopiero początek, a ja już nie nadążam za czołówką. Oj przyjdzie zaraz po debiucie w piątym znowu oddać sektor.
Wreszcie wjeżdżamy do lasu. Zaczynają się fajne ścieżki, ale trzeba uważać, wszędzie pieńki i wystające kikuty gałęzi. Można się nadziać, a kurzy się niemiłosiernie.
Nagle STOP. Korek. Kilkanaście osób z przodu staje i zsiada z rowerów. Zsiadam i ja jest chwila na złapanie oddechu po gonitwie po polach. Rozglądam się SZOK. Takiego zatoru jeszcze nie widziałem, na żadnej edycji. Co najmniej dwa sektory stoją w kolejce, żeby sforsować głęboki zarośnięty parów, a z tyłu ciągle nadjeżdżają nowi.
Zniecierpliwieni kolarze zaczynają w kilku miejscach jednocześnie forsować parów poza wyznaczonym przebiegiem trasy. Nie ma na co czekać, trzeba się pchać. Przez krzaczory prawie nic nie widać, ale dzieją się dantejskie sceny. Ktoś szarpie rower zaklinowany między krzakami, ktoś się obsunął z rowerem na stromym zboczu, jeszcze inny się wpycha z boku. Masakra. Szkoda gadać.
Jeszcze dziesięć kilometrów dalej wyprzedzają mnie wściekli zawodnicy z czwartego sektora, którzy utknęli w tym miejscu i w konsekwencji sporo stracili.
Na trasie sporo się dzieje. Leśnie ścieżki, powalone przez ostatnią burzę drzewa, piaszczyste drogi, szutrówki, i oczywiście łąki. A na łące jak na łące – mulda na muldzie i muldą pogania.
Na szesnastym kilometrze bufet. Woda ma wzięcie większe niż zwykle. Na siedemnastym kilometrze zawracamy na wiadukcie kolejowym w kierunku Góry Kalwarii. I teraz dopiero zaczynają się schody.
Niby nic wielkiego, ale odmiennie niż zwykle najcięższe dopiero przed nami. Gdzieś na dwudziestym kilometrze wypadamy na asfalt. Dłuższy płaski odcinek pozwala się nieco zregenerować. Za chwilę będziemy zaliczać podjazd pod wiadukt na drodze krajowej nr 79 z Piaseczna, potem kilkukrotnie pokonywać skarpę wiślaną w górę i w dół a na deser znany dobrze prawie wszystkim kilkusetmetrowy brukowany podjazd na rynek w Górze Kalwarii ul. Świętego Antoniego.
Na początek wiadukt, najpierw, asfalt potem trylinka, płyty, kocie łby, zakrzaczona ścieżka i spacer pod górę w kolejce oczekujących.
Teraz około kilometra, po świeżo wysypanym drobnym grysie. Rower prawie nie jedzie, tracę resztkę sił. Wreszcie koniec męki. Przecinamy drogę 724 z Konstancina i na łeb na szyję zjeżdżamy skarpą wiślaną.
Ten zjazd jeszcze długo będzie mi się śnił po nocach. Wg opisu trasy był utwardzony gruzem budowlanym „…..całkowicie zespolonym z podłożem….” Akurat. Po przejechaniu kilkuset zawodników wszystko zryte. Niewielkie luźne kamienie, gdzieniegdzie wystaje coś większego. To tylko kilkaset metrów, ale jest bardzo niebezpiecznie, na dużej prędkości każde dotkniecie hamulca lub zbyt gwałtowny ruch kierownicą to gwarantowane lądowanie w rowie.
Jesteśmy nad Wisłą. Jakaś grobla, muldy i znowu zsiadamy, stromy wąski podjazd z wysokimi burtami. Kilkadziesiąt metrów z buta. Chwila oddechu przed ostatnimi dwoma podjazdami. Pomiędzy nimi zaplanowana jest sekcja XC. Co to ma być? Nie mam pojęcia.
Pierwszy podjazd zaczyna się szutrem, potem jest gruz, kocie łby, a na końcu płyty. Ledwo, żywy docieram na szczyt. Chciałem odpocząć na zjeździe, ale nic z tego. Sekcja XC jest naprawdę wymagająca. Zjazd zakosami po skarpie wiślanej w terenie rzekłbym „dziewiczym”. Ot wykoszona trawa i tyle. Kilka naprawdę stromych i ostrych zakrętów kończy się kilkoma słabo widocznymi „hopkami”. Duża prędkość, chwila nieuwagi i lądowanie w krzakach gwarantowane. Uffff jestem na dole. Jeszcze tyko spotkanie ze Św. Antonim i meta.
Na zakończenie organizator zafundował nam jeszcze około kilometra atrakcji w postaci głębokich, wypełnionych nie do końca ładnie pachnącym błotem kolein, szybki odcinek „płytowy”, muldowy odcinek łąkowy i niemiłosiernie dziurawy odcinek szutrowy. A na zakończenie kilkaset metrów stromego podjazdu po bruku. Meta. Nareszcie. Garmin pokazał 29,7 km i 165 m przewyższenia.
Podsumowując edycję Polandbike w Górze Kalwarii, o samej trasie nie można napisać nic złego. Była urozmaicona i wcale nie taka łatwa technicznie. Niby płasko, ale parę górek się znalazło. Zwłaszcza na finał. Niby szybko, ale ostatnie suche tygodnie zrobiły swoje. Piach i suche igliwie zasysały opony niemiłosiernie. Były też miejsca niebezpieczne, jak wspomniany już zjazd z wiślanej skarpy, odcinek XC, liczne na strasie wyrwy zamaskowane w trawie na poboczu.
Eksperyment się……………….udał. Piąty sektor obroniony. W Płocku też pojadę Mini. Do trzech razy sztuka. Ale czy o to właśnie chodzi? Czy chęć awansu sektorowego nie przysłania mi czasem przyjemności z rywalizacji na dłuższym dystansie? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Docelowo chcę się pozbyć tego dylematu. I jeździć tylko Max, bez względu na aktualną kondycję, pogodę czy warunki na trasie. Czego i Wam wszystkim życzę.
W sumie w drużynie Mybike wystartowało nas 21 osób. Niezły wynik! Stanęliśmy też na drugim miejscu podium w klasyfikacji teamów. Gratulacje dla wszystkich
Jak ulał pasuje tu stary dowcip z taaaaką brodą.
W nieznanym sobie mieście turysta chcąc zwiedzić wymieniony w przewodniku obiekt zagaduje przypadkowo spotkanego staruszka „ Czy nie wie Pan jak trafić do filharmonii. Ależ oczywiście, że wiem trzeba ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć”
Powodzenia
Piotr „Buczek” Buczyński
[table id=6 /]