Na Tatry Tour wybrałem się z kolegami z SSC oraz rodzicami, którzy nas wspomagali na trasie. Chcę im za to podziękować.
Wiedziałem, co mnie czeka. To jest jeden z tych wyścigów, na które czekam cały rok.
Tempo od początku było bardzo mocne. W ciągu ostatnich dwóch wyścigów, w których brałem udział, cały peleton dojeżdżał aż do Liptovskiego.
Tym razem nie. Dwie „hopy”, a ja już zostaję w drugiej grupie. Niezbyt się tym martwię, bo jest zjazd, który ciśniemy niemal na maxa. Przed końcem zjazdu dojeżdżamy do peletonu i im bliżej Liptovskiego tym liczba osób w peletonie się powiększa. Atmosfera się trochę rozluźnia. Postanawiam więc dołożyć do pieca to, co sobie wcześniej zapakowałem do kieszonek.
Oszczędzam siły, bo zaraz będzie decydujący podjazd pod Huty. To tu wszystko się zaczyna, wychodzą te ciasteczka jedzone po treningu 😛 34 stopnie nie ułatwiają zadania… Proszę o wodę z ‘samochodu technicznego’. Kręcę swoje. Szybki zjazd do Zuberca. Tworzy się grupa, a współpraca nawet się układa. Mijamy dość szybko Sucha Hore, wcześniej był bufet. Przy takiej temperaturze należy pamiętać o częstym piciu, którego na szczęście mi nie brakuje. Nogi są coraz słabsze, ale nie odpuszczam.
ZĄB i oberwanie chmury. To już standard, że na tym wyścigu pada. Podjazd jadę jeszcze z grupą, ale ostatecznie zostaję. Deszcz, a w zasadzie ściana wody trochę mnie orzeźwia. Na zjazd próbuję założyć kamizelkę, ale się nie udaje. To nie zmienia faktu, że i tak jestem cały mokry.
Podjazd pod Bukowinę jadę już sam. Całe szczęście, że jest jeszcze ciepło, a woda z nieba już nie leci.
Mozolnie się wtaczam, dłuży mi się. Nie chce mi się patrzeć nawet na prędkość czy tętno. Samochód powoli znika za zakrętami.
Zjazd z Bukowiny do Łysej Polany to mój ulubiony z całego wyścigu. Są tam 3 patelnie które trzeba ściąć, modląc się, żeby zza zakrętu nie wyłonił się samochód lub co gorsze autobus. Tym razem było mokro więc i prędkość jest trochę niższa, ale frajda zawsze duża.
Przed Łysą Polaną dostaję drugą porcję deszczu, tym razem z gratisem w postaci gradu. Uderzenia powodują u mnie uśmiech na twarzy. Jedynie co przychodzi mi do głowy, to że ludzie myślą o mnie jak muszę być nieźle popier.. . żeby jechać w taką ‘apokalipsę’.
Co ciekawe dwa dni wcześniej padało i wychodziłem na treningi z taką myślą o wyścigu. Z resztą zasada Velominati mówi, że tylko nieźli skurwiele trenują w deszczu, albo w złych warunkach. Czasem zdarza mi się więc jeździć w deszczu. A co, lubię się dowartościować 😛
Reszta wyścigu to już z górki: bufet, podjazd, meta. Ale nie tak od razu. Deszcz zaczął lać po raz trzeci na ok 170 km. Tym razem nie widać było nawet drugiej strony drogi. Jezdnia powoli zamienia się w rzekę. Jedyne pocieszenie, że jest podjazd i nie marznę. Wreszcie ostatni 12 kilometrowy podjazd. Asfalt jest suchy – po tej stronie Tatr nie padało. Za każdym razem kiedy się tędy jedzie to wydaje się, że go nie będzie. Ale jest i trzyma się całkiem dobrze… W tym momencie już jadę na 110% do mety. Finisz pod Grand Hotel i koniec, koniec na ten rok.
A tak było naprawdę…
To jest wyścig, który polecam wielu osobom. Owszem łatwy nie jest, ale zupełnie inny od Pętli Beskidzkiej. Przyjemniejszy, jeżeli wyścig można uznać za coś, co jest przyjemne. Organizacja jest zawsze na bardzo wysokim poziomie. Pozytywne jest to, że jeśli utworzy się duża grupa, często pojawia się samochód organizatora albo motocykl, który prowadzi.
Pozostaje teraz tylko usiąść i powspominać co się działo na trasie, czy w samochodzie. Czas poprawiłem w stosunku do ubiegłego roku, ale nieznacznie 5h 47min 30sec.
Krótki filmik z podróży i przejażdżki następnego dnia. Dzięki Marcinowi, który nas ciągnął przez 100 km, daliśmy radę 😛
Wszystkie materiały foto/wideo zawdzięczam Michałowi Gałczyńskiemu i są jego prawną własnością.