Beskidy MTB Trophy

 

Tekst: Michał Czajkowski

t1Ostatni weekend czerwca upłynął mi pod znakiem podjazdów – tych kondycyjnych zdających się nie mieć końca i sztajf, pod które trudno nawet prowadzić rower; oraz zjazdów – zarówno technicznych gdzie ciężko utrzymać kierownicę, jak i szybkich …. Przyczyną takiego stanu rzeczy była decyzja o wystartowaniu w Beskidy MTB Trophy na dystansie Classic, czyli czterodniowej etapówce zlokalizowanej w Istebnej i rozgrywanej w okolicznych górach. Do Istebnej pojechałem wraz z kolegą Bartkiem oraz moim najwierniejszym kibicem – Dominiką J Po drugim dniu zmagań dołączyła do nas także dziewczyna Bartka – Ana – więc wsparcie było naprawdę odczuwalne!

Na miejsce przyjechaliśmy wieczorem przed pierwszym dniem rywalizacji. Jeszcze przed snem postanowiliśmy z Bartkiem sprawdzić pogodę na nadchodzące dni. Jedno wydawało się być pewne… Tegoroczne Trophy miało być deszczowe, zimne i błotniste. I jakby na potwierdzenie sprawdzanej prognozy za oknem zaczęło złowrogo grzmieć, a wkrótce lunął taki deszcz, że oczami wyobraźni zobaczyłem warunki z pamiętnego maratonu w Wąchocku, tyle że na dziesięć razy trudniejszych trasach.

Czwartkowy poranek przywitał nas gęstą mgłą i lekką mżawką. W trakcie jedzenie śniadania zaczęło się jednak stopniowo rozjaśniać i rozgrzewkę przeprowadziliśmy już tylko w lekkiej mgle i bez deszczu. Po krótkim oczekiwaniu w końcówce trzeciego sektora startowego ruszyłem na trasę. Początkowo trasa prowadziła na Wielki Stożek. Wkrótce po rozpoczęciu mozolnej wspinaczki, wjechaliśmy w gęstą mgłę, która w wyższych partiach gór była obecna podczas całego etapu. Pierwszy zjazd Trophy, z Wielkiego Stożka na czeską stronę, na długo zapadnie mi w pamięć. Nie czułem się na nim do końca pewnie, gdyż stromizna, długość oraz rozmiar kamieni znacznie przewyższały to do czego przyzwyczaiły mnie świętokrzyskie maratony. Podczas etapu zahaczyliśmy jeszcze dwukrotnie o Wielką Czantorię i szczytami wróciliśmy do Istebnej. Pomimo braku pewności na zjazdach, pierwszy etap zakończyłem na 108. miejscu. Całkiem nieźle – dobry punkt wyjścia do założonego przed wyścigiem miejsca w pierwst2zej 100. generalki.

Kolejnego dnia rywalizacji rozegrał się najdłuższy (ponad 80km) i uchodzący za najbardziej wymagający kondycyjnie etap całego wyścigu. Punktem kulminacyjnym była Rysianka. Jednak wcześniej trzeba było do niej dojechać… Jeszcze zanim na dobre wyjechaliśmy z Istebnej, asfaltowa sztajfa do Koniakowa w słońcu udowodniła, że faktycznie nie będzie to prosty etap. Pogoda okazała się zresztą tego dnia największym utrudnieniem – wbrew przedwyścigowym prognozom, pełne słońce oraz dwadzieścia kilka stopni znacząco utrudniało rywalizację. Sam podjazd na Rysiankę okazał się dokładnie taki, jak jego opis w racebooku – „płaski, stromy i … bardzo stromy”. Końcówka podjazdu okazała się bardziej podejściem, jednak nagrodą miał być epicki zjazd z Rysianki. Niestety, po raz kolejny wyszedł mój brak doświadczenia i obycia z takimi górami – początkową część kamienistego zjazdu sprowadziłem ze strachu przed kamieniami i wjechaniem w dość licznych turystów. Jednak gdy trochę się wypłaszczyło i zdecydowałem się wsiąść na rower, była to najlepsza decyzja tego dnia – radocha ze zjazdu nie do opisania. Uczucie prędkości, adrenalina, flow, widoki – po to się jedzie w góry! Tego dnia udało mi się wskoczyć na 96. miejsce, co dawało mi 104. miejsce w klasyfikacji generalnej.

Trzeci etap był najbardziej przeze mnie wyczekiwanym. Zapowiadana charakterystyka trasy dokładnie odzwierciedlała moje preferencje – niezbyt strome podjazdy, dość długi odcinek jazdy ścieżkowej z krótkimi fragmentami góra-dół pomiędzy przełęczą Przegibek a Wielką Raczą i szybkie zjazdy. Po pokonaniu pierwszych tego dnia trudności w formie super-sztywnego podjazdu po płytach na Ochodzitą oraz błotnego zjazdu z duża ilością kamieni okazało się, że wcale nie będzie to taki prosty etap na jaki wygląda. Na profilu trasy niewinnie wyglądający drugi podjazd był w rzeczywistości znacznie bardziej wymagający przez dt3użą ilość kleistego błota, które dosłownie ciągnęło rower w dół. Pomimo niewielkiego nachylenia, jazda na najbardziej miękkim przełożeniu była dla mnie koniecznością, a i tak wyprzedzałem innych zawodników prowadzących rowery! Dalej szybki bufet i dojazd do podnóża podjazdu na przełęcz Przegibek. Noga tego dnia naprawdę podawała! Niestety, w pewnym momencie poczułem opór pod korbą… napęd w pewnym miejscu się blokował i nie chciał dalej kręcić. Przymusowy postój i próba ogarnięcia co się dzieje. Sprawdzone obie przerzutki, korba, kaseta… i nic. Dopiero zawodnik, który zdecydował się zatrzymać w odpowiedzi na moje nawoływania pomocy, pokazał mi zewnętrzne ogniwo w łańcuchu, które z jednej strony się „otworzyło”. Dalej już poszło prosto – szybkie rozkucie, założenie spinki i mogłem jechać dalej. Jednak problem z diagnozą problemu kosztował mnie dobre 15 minut i kilkadziesiąt miejsc w stawce, które ustawiały mnie w niezbyt dobrej pozycji przed kulminacyjną sekcją tego etapu. Na dość wąskim podjeździe konsekwentnie wyprzedzałem innych, jednak oczywiście nie udało mi się wrócić na wcześniej zajmowane miejsce. Efektem tego było kilkukrotne utknięcie na singlach za wolniejszymi osobami, ale cóż… Etap okazał się faktycznie świetny, a na odcinki prowadzone singlami na pewno jeszcze wrócę. Przez pech skończyłem etap na 128. pozycji, jednak w generalce nie przesunąłem się zbytnio w dół. Trudne warunki okazały się także pechowe dla innych i wiele osób etapu nie ukończyło w ogóle.

Cel na czwarty etap był jasny – dojechać w Top-100 i wskoczyć do „setki” w generalce. Po starcie etapu nie czułem się jednak zbyt dobrze. Zmęczenie po 3 dniach wyraźnie się skumulowało i nogi nie chciały kręcić na podjazdach tak jak wcześniej. Na domiar złego, etap obfitował w strome odcinki podjazdów, których nie lubię – i tak np. pod Przełęcz Salmopolską dużą część podjazdu prowadziłem. Później przez Klimczok i Błatnię dojechaliśmy do Brennej. Patrzenie jak na szutrowym podjeździe pod Klimczok współzawodnicy stopniowo mi odjeżdżają było naprawdę ciężkie, jednak tego dnia nic nie byłem w stanie z tym zrobić… Rekompensatą okazał się zjazd z Błatni, który zgodnie z zapowiedzią organizatorów pozwalał się poczuć każdemu tak, jakby przewodził stawce. Moja słabość na podjazdach tego dnia była tam zupełnie nieistotna – jedyne co się liczyło to prędkość, fun i zagrzewający do boju doping idących w przeciwnym kierunku turystów. Ból tego dnia nastąpił jeszcze dwukrotnie – podczas powtórnego podjazdu na Kotarż oraz asfaltowego podjazdu obok robiącej naprawdę niezłe wrażenie prezydenckiej rezydencji w Wiśle. Dalej było już głównie w dół i po trwającej tego dnia 5h 40min walce z samym sobą dojechałem do upragnionej mety! Dopiero po chwili, wraz z odbiorem koszulki Finishera, dotarło do mnie, że właśnie udało mi się ukończyć najtrudniejszą górską etapówkę w Polsce! W oczekiwaniu na wyniki generalki uwzględniającej IV etap, szybko sprawdziłem, że dojechałem tego dnia na 92. miejscu. Okazało się to najwyższe miejsce ze wszystkich etapów… pomimo, że jechało mi się najgorzej.

Będąc już w drodze do Warszawy, na stronie pojawiła się ostateczna klasyfikacja generalna. Udało mi się ukończyć Beskidy MTB Trophy 2016 na 95. miejscu na 350. sklasyfikowanych osób, realizując tym samym postawiony przed wyścigiem cel. Nieodzownym wsparciem okazał się oczywiście mój Trek Superfly 9.8. Jadąc w górach miałem wrażenie, że ten rower został stworzony dokładnie w celu jazdy po górach. Oczywiście nie zapewniał na zjazdach tyle komfortu, co full, jednak niska waga oraz zwinność pozwalała naprawdę szybko pokonywać wszystkie fragmenty beskidzkich szlaków. Duża w tym także zasługa opon Bontrager XR3 Team Issue, które mając odpowiedniej grubości ścianki zapewniają spokój na zjazdach i naprawdę pozwalają rozwinąć skrzydła. Trochę gorzej sprawują się jedynie w warunkach błotnistych, jednak w zamian nie dają tak dużych oporów toczenia na łatwiejszych fragmentach. Coś za coś…

Dla wszystkich rozważających start w Trophy, zapewniam jednak, że to nie miejsce czy czas są na tym wyścigu najważniejsze. Zdecydowanie na dłużej w pamięć zapadną pozytywne emocje, przełamywanie własnych barier i słabości, adrenalina na zjazdach i nawiązane znajomości. Po przejechaniu Trophy, uważam, że każda osoba chcąca zobaczyć do czego służy ROWER GÓRSKI powinna wystartować i przekonać się o tym na własnej skórze. Nawet jeśli nie dysponujemy dużą ilością czasu aby „zrobić bazę”, to organizator umożliwia nam poznanie się z Beskidami na krótszym dystansie Mega. Chociaż ja ze swojej strony oczywiście polecam Classic, gdyż Mega pomijał w tym roku dużo ciekawych odcinków J

Filmik z trasy