Tour de Warsaw TDW300

 

Amatorski Tour de Warsaw oczami kolarza z grupy 7

18 października, 6 rano, 300 km, 15 godzin, 10 grup, 62 osoby

 

tdw1Fot. Artur Majewski

Październikowa sobota. Godzina piąta rano. Sklep rowerowy Mybike. Cisza, spokój, ulice puste, jeden kolarz na miejscu. Chwila skupienia, czas na ostateczne przemyślenie trasy, zweryfikowanie swoich możliwości. W kieszeniach pełno – batony, dwie dętki, łyżki, pompka, telefon, pieniądze w foliowej torebce.

Niepostrzeżenie mija godzina. W miejscu startu pod sklepem Mybike już ponad 70 osób. Nie wszyscy jadą. Jedni tworzą biuro zawodów, inni przyjechali zrobić zdjęcia. Rejestracja trwa. To pierwsza tak duża impreza organizowana przez Michała – Cyklistę w Warszawie. Zaczerpnął wzory z najlepszych, sprawdzonych źródeł. Efekt? Profesjonalne numery startowe, rejestracja zawodników, jazda w kilkuosobowych grupach, wyposażenie w rejestratory GPS mające na celu lokalizowanie poszczególnych grup na trasie.

Nadchodzi godzina 6. Sześćdziesiąt dwie osoby gotowe do startu. Zespoły ruszają kolejno w odstępach czasowych. Jedni jadą na wschód, inni na zachód, po to aby pokonać taki sam dystans w pętli dookoła Warszawy.

Trasa wyznaczona przez Cyklistę początkowo palcem na mapie, z czasem sprawdzona i przejechana była bardzo trudna do zapamiętania. Zespoły nie posiadające nawigacji rowerowej zmuszone zostały do dodatkowej walki, nie tylko z dystansem, ale i z przebiegiem samej trasy. Niekiedy trudne i niespodziewane zakręty potrafiły spłatać figla nawet tym dobrze zorientowanym i zaopatrzonym zawodnikom.

Pierwszy postój zaplanowany na setnym kilometrze trwał najdłużej. Wypita cola, zjedzony baton. W sumie piętnaście minut na rozprostowanie kości sprawiło, że dalsza jazda przychodziła coraz łatwiej. Następne trzy postoje były spontaniczne i zależały już tylko od ilości wody w bidonach.

Fot. Andrzej Wierustdw2

W połowie trasy zaczęło się mijanie z grupami jadącymi w przeciwnym kierunku. Pierwsza, grupa Pana Tadzia z Olsh. To oni byli największą konkurencją dla mnie, dla mojego zespołu numer 7. Prowadziliśmy z nimi największą, ale i nieoficjalną, niepisaną walkę o pierwsze miejsce. Na metę przyjechali zaledwie kilkanaście minut przed nami – wygrali w tym niespełna jedenastogodzinnym wyścigu. Kolejne mijane grupy, to same znajome twarze. Dzięki nim przypominałem sobie, że są jeszcze inni, którzy jak ja zmagają się z tym dystansem. Szybkie podniesienie ręki w trakcie jazdy, skinienie głową. Takie pozdrowienie dawało więcej siły do jazdy niż niejeden baton czy napój energetyczny.

Cyklista wprowadził także elementy mniej praktyczne. Zatrzymywanie peletonu przy znakach drogowych w celu zrobienia zdjęcia, podczas gdy walczysz z samym sobą na 250. kilometrze wydawało się wtedy jednym z najgorszych pomysłów. Jednak teraz, siedząc przed komputerem, kilka dni po, gdy emocje zaczęły opadać, bezcenne jest zobaczenie tego, jak pozostali radzili sobie na drodze. Warto wspomnieć także o oznaczeniu samej trasy. Kilka mało widocznych, wymalowanych znaków na asfalcie, które można było zauważyć jedynie w większych miejscowościach, gdzie droga wydawała się być prosta i dobrze znana stanowiły słaby punkt. Wszystko to rekompensuje fakt, że udział w imprezie był całkowicie darmowy, wolny od opłaty wpisowej.

Jednak największe znaczenie miały szczegóły. Wafelek w biurze zawodów, gorąca herbata, krzesełko w ciepłym pomieszczeniu sklepu Mybike, swobodny dostęp do toalety, konieczność intensywnej rozgrzewki po każdym postoju, aż w końcu niesamowity klimat panujący po wyścigu w klubokawiarni Resort i możliwość cieszenia się z innymi własnym sukcesem, podczas gdy w powietrzu unosił się wątpliwy zapach zmęczonych kolarzy, aromat piwa i poczucie wygranej.

tdw3

Fot. Ewelina Fordubińska

 

Pokonanie dystansu trzystu kilometrów nie wymaga ode mnie i według mnie długich przygotowań. Wystarczy rower, spodenki z dobrą pieluchą i stosunkowo regularne jeżdżenie, resztę zrobi głowa i odpowiednie myślenie. Mimo drobnych niedociągnięć, które przecież zdarzają się zawsze, oraz niskiego budżetu przeznaczonego na organizację z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że Tour de Warsaw zasługuje na miano najlepszej, amatorskiej imprezy organizowanej na Mazowszu.

 

Poland Bike XC na Kopie Cwila

Z wielkim entuzjazmem przyjęłam informację, że Grzegorz Wajs organizuje zawody XC i to w samej Warszawie. Od jakiegoś czasu chciałam sprawdzić się w zawodach w tej formule. Po cichu liczyłam, że znajdzie się tam kilka trudniejszych technicznie elementów. Monika_podjazd

Dzień przed zawodami postanowiłam przejechać trasę na podstawie mapki umieszczonej na stronie organizatora. Trochę rozczarowałam się, ponieważ według niej jedynym trudnym momentem był przejazd przez strumyk i podjechanie niewielkiego nasypu. Nie zniechęciło mnie to jednak do startu.

wojtek_w!

Wiedziałam, że największą trudnością będzie tu wysokie tempo i być może tłok na trasie. Na wszelki wypadek dopompowałam koła, żeby nie uszkodzić obręczy na którymś z krawężników lub w trakcie przejazdu przez kanałek. Jak się później okazało, był to bardzo dobry krok. Wiele osób nie ukończyło wyścigu z powodu pzebitej dętki.

Bartek_Wojtek!

Bojąc się tłoku na pierwszym podjeździe, doszłam do wniosku, że ważne będzie wypracowanie jak najwyższej pozycji na samym początku, tak aby uniknąć zablokowania przez wolniejszych kolegów na trudnych odcinkach. Ustawiłam się mniej więcej w 1/3 sektora i przycisnęłam na początku tak mocno, jak tylko byłam w stanie. Pozwoliło mi to na wypracowanie po pierwszym okrążeniu 41-sekundowej przewagi nad Krysią, która jechała na drugiej pozycji.

Krysia_zjazd

Kolejne okrążenie pojechałam już spokojniej, ale wciąż mając ponad 30-sekundową przewagę. Na trzecim okrążeniu Krysia niestety złapała snake’a, o czym dowiedziałam się jadąc 5. okrążenie. Wiedziałam już, że jadę niezagrożona na pierwsze miejsce. Chociaż przed startem bałam się, że zmęczony błotnistym sezonem napęd może w każdej chwili zawieść, szczęśliwie dowiozłam do mety zwycięstwo wśród kobiet. Szkoda, że Krysia nie miała tyle szczęścia, bo na ostatnich rundach mogłaby nawiązać się między nami mocna rywalizacja. 🙂

Podsumowując, formuła amatorskiego wyścigu XC bardzo mi sie podobała. Mimo, iż trasa była krótka i praktycznie nie miała technicznych utrudnień, można było się na niej porządnie zmęczyć. Ściganie się na rundach było ciekawym doświadczeniem.

Poniżej wyniki dziewczyn:

xc_wyniki_k

i naszych chłopaków:

xc_wyniki_m

 

Test Emonda SL 6

Lubię wspinaczki, dlatego rower Trek Emonda SL6 wydawał się być dla mnie stworzony. Myślą przewodnią przy tworzeniu rowerów serii Emonda było stworzyć jak najlżejszy rower produkowany seryjnie a hasło reklamowe brzmi: „Dla kolarzy poszukujących przewagi wynikającej z bardzo niskiej masy”. Rzeczywiście testowy rower o rozmiarze ramy 58 warzył 7.8 kg (bez pedałów). Wynik bardzo dobry.

blog1

 

Rama

Rama z serii SL wykonana została z włókna OCLV serii 500. Przy moim wzroście 192cm rozmiar 58 był w porządku, ale nakładka z jarzmem siodła musiała być wysunięta prawie maksymalnie. Sztyca podsiodłowa RideTuned jest z integrowana z ramą (rodzaj masztu), a na nią nasuwa się wykonaną z włókna węglowego wspomnianą już nasadkę Bontragner Ride Tuned. Ten autorski system znany jest również z innych rowerów tej marki.

Osprzęt

Pełny osprzęt Shimano Ultegra działał bez zarzutu. Rower posiada wewnętrznie poprowadzone linki oraz osłonę 3S przeciw spadaniu łańcucha. Kompaktowa korba 50×34 wraz z 11 rzędową kasetą 11×28 jest wyśmienita do górskich eskapad. Ciekawostką jest zintegrowany nadajnik DuoTrap S, który umożliwia przesyłanie za pomocą Bluetooth® lub ANT+ danych o prędkości, dystansie i kadencji do komputerka rowerowego lub smartphone’a.

2Koła

Koła to chyba pierwsza, rzecz, którą wymieniłbym w tym rowerze. Bontrager Race to podstawowe model tej marki. Dla kolarzy lubiących przyjeżdżać w czołówce wyścigów niestety niewystarczające.

Miałem wcześniej okazję jeździć na kołach Bontrager Race Lite i zdecydowanie czuć różnicę w tym jak rower przyspiesza. Do opon Bontrager R1 Hard Case Lite 700x23c nie mam zastrzeżeń.

3Wrażenia z jazdy

Podczas pierwszych chwil spędzonych na rowerze, czułem się jakbym wsiadł na rower torowy.
Pozycja mniej komfortowa niż na rowerach serii Domaine – to można odczuć już na pierwszych kilometrach. Po godzinie, dwóch przyzwyczaiłem się do nowej pozycji, choć muszę przyznać, że dłonie na chwytach nie czuły się zbyt komfortowo. W chwycie na klamkomanetkach po prostu nie było wygodnie. Pewnie trzeba by porozmawiać ze specjalistą od bike fittingu, aby to poprawić. W chwycie dolnym jeździło mi się najwygodniej. Nie jestem zwolennikiem białych owijek na chwytach, już po kilku godzinach jazdy były brudne.

Na płaskim rower przyspiesza bardzo dobrze, a utrzymywanie wysokich prędkości jest mało kłopotliwe. Na rowerze osiągnąłem wyższą maksymalną prędkość niż na Trek Domaine 5.9, który ma lżejsze koła i osprzęt Dura-Ace (test na tym samym odcinku w zbliżonych warunkach pogodowych).

Ponieważ rower przeznaczony jest do górskich wspinaczek, postanowiłem sprawdzić jak będzie pokonywało się „słynny” podjazd pod Słomyczyn (k. Konstancina-Jeziorna). Rzeczywiście wykonywanie ataków a’la Phillipe Gilbert to na tym jednośladzie sama przyjemność. Ten rower bez zbędnego grama znakomicie przyspiesza również na stromiznach. Czuje się, że każdy uzyskany siłą mięśni Wat przekłada się na km/h. Na pochwałę zasługuje przede wszystkim znakomita sztywność ramy zwłaszcza, jeśli chodzi o obszar suportu.

Na Emondzie wystartowałem w Memoriale Królaka gdzie mogłem przetestować rower podczas wspinaczki, bo brukowanej ulicy Bednarskiej. O ile podczas pokonywania ciasnych zakrętów i na zjazdach zyskiwałem nad rywalami (może to być spowodowane małym rozstawem osi), to na odcinku brukowanego podjazdu nie miałem już przewagi. Tu lepiej spisałby się wspomniamy już Trek Domane

4
Podsumowanie

W tej cenie ciężko znaleźć rower o mniejszej masie. Daje to przewagę zwłaszcza na podjazdach, bo Emonda to góral z prawdziwego zdarzenia. Rower uzyskuje również dobre osiągi na płaskich odcinkach. Do minusów zaliczyłbym nie wygodne chwyty.

Autor: Paweł Partyka