Co panu dolega? Szosa…

Obrazek

czyli Maraton Podróżnika 2014 – 510 km

Dojazd do bazy
Najpierw trzeba dostać się do Siedlec. Podczas oczekiwania w kolejce do kasy na Dworcu Wschodnim uciekają mi dwa pociągi, już jest super… Następnym razem będę wiedział, że bilety na KM kupuje się w automacie, zamiast 45 trwa to 1 minutę.
Dojazd 40 km z Siedlec do Skrzeszewa w dżinsach idzie gładziutko, w samej miejscowości mam pewne problemy ze znalezieniem bazy (brak zasięgu internetu) ale pomaga mi strażak z OSP  – udostępnia komputer w remizie i poznaje dom na zdjęciu ze strony Organizatorów, ale upiera się, żebyśmy wymienili się numerami telefonów, gdybym zabłądził. Potem jeszcze do mnie dzwoni z informacją, że widział gościa na jakimś dziwnym rowerze, że nie zdążył go zatrzymać, ale pewnie tez nie może trafić, więc wracam po niego i razem wreszcie dojeżdżamy do bazy, dokładnie w momencie zapadnięcia zmroku. Na pomoc OSP Skrzeszew zdecydowanie można liczyć.

Nocleg i pobudka
Miało być ognisko – jest kominek, kiełbaska z kominka różni się tym od kiełbaski z ogniska, że podczas pieczenia nie żrą cię komary. Noc na karimacie przebiega super mimo tego, że podobno ktoś chrapał. Na śniadanie “Małysz plus”, czyli bułka, banan i kiełbasa (tym razem zimna). To nie wyścig, więc może jakoś dam radę na tym pociągnąć… 7:30 – czas się zbierać na miejsce startu i dołączyć do którejś z piętnastoosobowych grup.

przed Maratonem

tak wyglądam przed Maratonem

po Maratonie

a tak po

Jazda
Z założenia Maraton Podróżnika nie jest wyścigiem, startującym zależy w głównej mierze na zmieszczeniu się z przejechaniem 510 kilometrów  w limicie 27 godzin, co zapewnia zakwalifikowanie się do większej imprezy – Bałtyk-Bieszczady Tour 2014, czyli 1008.pl. Przy średniej 25 km/h zostaje sporo czasu na regenerację i uzupełnianie paliwa i organizatorzy starają się takie tempo utrzymać, jednak na szosie jest to bardzo trudne zadanie, sporo osób wyrywa co chwilę do przodu, w tym także ja.
Pierwszy i drugi odcinek (około 130 km) pokonuję jednak w miarę grzecznie, czas spędzam na rozmowach. Przed startem do 3. odcinka powstaje idea “grupy tempo 30”, postanawiam spróbować swoich sił. Szybko okazuje się, że grupa ta nie zwalnia raczej poniżej 35 km/h, często porusza się powyżej 40 km/h, co mi się bardzo podoba, jazda około 80 km ze średnią prędkością znacznie powyżej 30 km/h jest dla mnie czymś zupełnie nowym, staram się nie odstawać od grupy i dawać zmiany.

jedziemy :)

jedziemy 🙂

Kolejny, 4. odcinek również zamierzam pokonać z “grupą śmierci” ale zagapiam się i spóźniam minutę z wyruszeniem w trasę. Samotnie nie mam szans ich dogonić, co gorsza, okazuje się, że zaczyna mi doskwierać żołądek. W pewnym momencie jest tak źle, że zastanawiam się, czy w ogóle dojadę. Zatrzymuję się do sklepu, żeby kupić coś do zjedzenia, jest kolejka, ze środka widzę jak mija mnie kolejna grupa…

postój w Bychawie

postój w Bychawie

Staram się wyprzedzać maruderów, gonić kolejnych kolarzy, w końcu zostaję sam, bez nawigacji, nie widzę nikogo przed ani za sobą, więc.. zawracam, na szczęście po kilkuset metrach dojeżdża do mnie kilka osób, dołączam do nich i rezygnuję z dalszej ucieczki. Okazuje się, że problemy z żołądkiem się nasilają, co gorsza 4. odcinek jest najtrudniejszy, ma najwięcej podjazdów, w tym zarówno najdłuższy jak i najstromszy z całej trasy. Oba i jeszcze kilka innych pokonuję “z buta” – obawiam się, że jeśli przesadzę z wysiłkiem w moim stanie (żołądek, zmęczenie po szaleńczej jeździe na poprzednim odcinku i upał, na który zawsze źle reaguję), może to oznaczać koniec mojej przygody z tym Maratonem. Na pocieszenie odcinek ten kończy się w restauracji, w której zaplanowano dłuższy odpoczynek z obiadem. Obsługa restauracji uwija się jak w ukropie, po obiedzie zamawiam zestaw śniadaniowy bez jajecznicy ale za to z folią aluminiową. Jest godzina 23, po zapakowaniu kanapek ruszamy z 3 chłopakami tzw. “grupą pościgową”. Czuję się znacznie lepiej i wiem, że mam szansę ukończyć imprezę w zakładanym czasie.

Pozostałej trasy nie dzielę na odcinki, gdyż i tak nie nadążamy za główną grupą i nie możemy opóźniać za bardzo samochodu technicznego, który po prostu po drodze zostawia nam w umówionym miejscu kilka fantów, między innymi moją bluzę, gdyż robi się całkiem chłodno, a ja oczywiście zapomniałem wypakować sobie ciepłe ubrania…
Noc jest długa. Jedziemy coraz wolniej, nad ranem nasze rozmowy zamieniają się w bełkotanie, nie mogę zapanować nad zataczaniem się po całej szerokości jezdni. Zatrzymujemy się na 5 minut na przystankach autobusowych i staramy się wyciszyć choćby na chwilę. Na stacji benzynowej nie ma parówkomatu ani kibla, ratujemy się kawą lub gorąca czekoladą. Jest coraz gorzej, ale nadal jedziemy 🙂 Mimo przebrania się w komplet długich ciuchów odczuwam coraz dotkliwsze zimno, nie mogę się doczekać, aż słońce wreszcie wzejdzie na tyle wysoko, aby choć trochę zaczęło grzać.

Z każdą godziną budzącego się dnia budzę się i ja, dzięki czemu powolutku przyspieszam. Od około 100km przed końcem wiemy, że mamy spore szanse na pokonanie całej trasy w zakładanym czasie. Okoliczności nam nie sprzyjają, jesteśmy wygłodniali, marzymy o parówce na stacji benzynowej ale do samego końca nie napotykamy ani jednej.

na mecie

ostatnia grupa na mecie

Na “mecie” wita nas ktoś z aparatem fotograficznym, jest godzina 10:30 – pół godziny przed limitem. Ulga. Pozostaje spakować się, wziąć (zimny) prysznic i jeszcze tylko 40 km do pociągu, najwolniej przejechane 40 km w życiu.

Skąd tytuł relacji?
otóż stało się, zachorowałem na rower szosowy. Szczegółową relację z jazdy testowym Trekiem Domane 4.0 C E 2014 postaram się napisać na zasadzie porównania wrażeń – jutro (20.06.2014) wyruszam na 480 kilometrową trasę „Kwalifikacji do BBT 1008.pl Włocławek 2014” rowerem Trek CrossRIP Comp, również wypożyczonym od MyBike.pl.

Autorem zdjęć jest Michał Zieliński

Piotrek „Beny” Berner

Piotr Berner
Wzrost: 185
Rocznik: 1982
Waga: 87kg
Ilość km w sezonie: ~4-5 tyś
Cyklopedia: 2740
Hobby: kolarstwo, siatkówka, narciarstwo, rodzina (kolejność przypadkowa ;))
Najważniejsze osiągnięcia:
Związane z kolarstwem:
10 mce Płock – PB 2014
11 mce Legionowo – PB XC 2013
Związane z siatkówką:
m.in. 3 mce w Akademickich Mistrzostwach Europy – Tallin 2005
2 mce w Mistrzostwach Mistrzów Lig Międzyuczelnianych – Zieleniec 2004
kilkukrotny zwycięzca Międzyuczelnianej Ligi Szkół Wyższych w woj, łódzkim
Mój pierwszy, obecny i wymarzony rower: nie licząc rowerów z dzieciństwa, po „komunijnym” szosowym Romecie nastała era rowerów MTB: pierwszym był stalowy Torpado na przyzwoitym wtedy osprzęcie Shimano STX RC, na 18-stkę kupiłem Scotta Comp Racing, następnie zbudowałem nowy na ramie Orbea Lanza (osprzęt klasy XT, pojawiły się pierwsze karbonowe elementy), a po jego stracie (skradziony spod pracy) kupiłem obecnego Scotta Scale 10.
MTB na poważniej: w pierwszych maratonach wystartowałem jeszcze w czasach kiedy prawie nikt nie słyszał o takiej formie „rozrywki” podczas jednych z pierwszych Festiwali Rowerowych w Szklarskiej Porębie. Później zdarzały mi się pojedyncze starty w Mazovii, często rozpoczynały mój sezon rowerowy. Rok 2011 okazał się dla mojej rowerowej pasji przełomowy kiedy doznałem kontuzji i musiałem na jakiś czas zrezygnować z treningów siatkówki, która do tego czasu odgrywała znacznie większą rolę w moim sportowym życiu. Do tego czasu na rower miałem czas tylko w czasie wakacji kiedy sezon siatkarski miał przerwę. Od 2012 roku zacząłem poświęcać kolarstwu znacznie więcej czasu trenując również zimą
Dlaczego startuje w MTB: zainteresowałem się tą dyscypliną od dawna (byłem jednym z pierwszych prenumeratorów magazynu BikeAction). Dodatkowo poznałem wielu fajnych ludzi, którzy wkręcili mnie w kolarstwo górskie
Dlaczego jeżdżę na rowerze: rower stanowi obecnie ważny element mojego życia. Pozwala realizować sportowe ambicje (nad tym cały czas pracuję), daje możliwość zużycia nadmiaru energii. Jadąc na rowerze odrywam się od problemów. Ponadto ma pozytywny wpływ na dobre samopoczucie i zdrowy tryb życia
Dlaczego jeżdżę w teamie MyBike.pl: do teamu zaprosił mnie Piotrek vel Mimi. Przez wiele sezonów jeździłem indywidualnie, wstąpienie do zespołu daje mi dodatkową motywację do mocniejszej jazdy podczas treningów i maratonów. Cieszy mnie kiedy moje starty mają wpływ na wynik dryżynowy.

Bądź czujny jak ważka w locie: Puławy Mazovia 2014

Bądź czujny jak ważka w locie – mówi mój kolega z drużyny Wojtek Wołoszczuk przed wyścigami.

dsc_9323ela i wojtek

Fot. Zbyszek Kowalski. Ja i Wojtek Wołoszczuk po maratonie: widać że w głowie analizujemy swoje dokonania;-)

Ja dokończę to powiedzenie tak: „Bądź czujny jak ważka w locie, nigdy nie wiesz, kiedy dopadnie Cię forma”.
Puławy to był mój dzień:)
Miałam za sobą serię nieudanych startów (głównie zawdzięczając to pewnemu niefortunnemu zjazdowi 20% na szosie w Chorwacji, co dało mi więcej wymówek niż zazwyczaj, żeby nie ćwiczyć mocniej przez miesiąc; na treningach częściej kłapałam szczęką niż łydką…;).

Bez większych oczekiwań jechałam na weekend do Puław i Nałęczowa, potrenować interwałowo przed etapówką Bike Adventure na początku lipca. Do tej pory zastanawiam się, jakie uczucie mną poniosło, że w styczniu opłaciłam udział na najdłuższym dystansie PRO, 2 km przewyższeń co dzień i tak przez 4 dni w górach. Krzyczę teraz do siebie jak spadający  (czuję już pod skórą to rozbicie) z katedry Notre Damme Quasimodo: Dlaczego? Pozytywne jest to, że w ten dystans wrobiłam dwóch kolegów, którzy w pocie czoła też ćwiczą (idzie im jednak relatywnie lepiej:) Będzie z kim wspominać i cierpieć po:)

Przez kolejne trzy tygodnie do etapówki zamierzam zgodnie z wytycznymi co lepszych zawodników prowadzić życie kolarskiego purysty: pięć razy w tygodniu trening, jedzenie buraków z kaszą na zmianę z owsianką popijane Muszynianką, decyzję o wypiciu jednego piwa będę odwlekać do optymalnego (w tym zakresie) punktu w cyklu treningu,  rzucam nawet kawę, bo wypłukuje minerały. Jeśli o czymś zapomniałam to piszcie maile, bo chcę ukończyć.

Na wyścig w Puławach pojechałam decydując się w ostatniej chwili, styrana dwa dni wcześniej trasą 150 km na szosie z ambitną ekipą. Właściwie tylko dzięki koledze Gero (najlepszy serwis w północnej części Warszawy, do polecenia), który doprowadził mój rower do użytku po maratonie w Nowinach. A po sezonie zimowym i kilku błotnych maratonach mój rower skrywał wiele w sobie od wewnątrz:D

dsc_8585Marek

Fot. Zbyszek Kowalski. Marek Sanaluta mnie goni. Motywacja duża;-)

I mogłam pojechać. Dzień wcześniej zarzekałam się znajomym, że będzie drugie miejsce, ale mam skłonność do nierealnych toastów!;) Puławy warte grzechu. Przede mną było 50 km jazdy w górę i w dół w soczystej zieleni. Długie zjazdy wąwozami, błoto zaskakujące kolarzy w najmniej spodziewanych momentach. Kiedy właśnie wychodzisz ze skrętu w wąwozie, niespodzianka natury. Nasz kolega Marek wpadł w coś takiego i mówił, że wciągało jak bagno. Brrr mi udało się ominąć ten thriller Hitchcocka…

No i mocne podjazdy, na których zdecydowanie zyskiwałam przewagę nad zawodnikami. Nawet na gołej oponie z przodu udawało mi się bez problemu podjeżdżać dobrze manewrując kierownicą. I w tym punkcie podziękowania dla Konrada Stawickiego z IBOX Gravitan/Na sportowo rowerowo za lekcje slalomu przy ostrych podjazdach!:) Wyminęłam co najmniej 10 osób:)
Bo slalom był pomiędzy ludźmi:)

Startowałam z ósmego sektora (po giga w Supraślu pospadały sektory). Co było problemem. Ustawiłam się w czołówce, wycięłam druga na kole najmocniejszego chłopaka z grupy. Kiedy dał znak na zmianę to zmieniłam. I tylko zobaczyłam konsternację na twarzy. No cóż ja poradzę, że kobieta;-) Ale pojechaliśmy na zmiany pierwsze kilometry po prostej. Następnego dnia tłumaczył się, że spodziewał się mocnej ekipy mężczyzn do zmian (szosowiec:)). Uświadomiłam go jednak, że z naszego sektora popędziłam za nim ja, a w trzeciej kolejności nastoletni chłopak. Który był za mały na zmiany. No cóż, pech to pech;-) Niezły pociąg mu się trafił, kobieta i dziecko na pokładzie:D

dsc_9140ela kałuza

Fot. Zbyszek Kowalski. Lewa, lewa, lewa:)

Dogoniłam szósty/piąty sektor, czyli mój poziom. I potwierdziło się to, że jak mam kogo ścigać, to daję z siebie co mam. To znaczy wszystkie dziewczyny,  które miałam w zasięgu wzroku i rozpoznałam, dogoniłam. Chwilę zagadałam z Ewą Fijarczyk, której nawalił kręgosłup i ciężko się jej jechało (rzeczywiście wertepy były na polach duże i trzepało rowerem…)

Na giga nie ma dla mnie opcji ścigania, bo z 6 sektora jedzie się samemu i raczej mam tendencję do trzymania równego tempa (w Nałęczowie łącznie ze mną dwie osoby wystartowały). Poza tym, zawsze mi się wydaje, że jak przyspieszę to nie dojadę w jednym kawałku:) Dystans mega daje mega frajdę, bo jest więcej ludzi i są interakcje i emocje:) Nie szkodzi, że zjazdy zablokowane – wtedy zbiegałam wymijając schodzących:) Tym razem to ja mogłam doganiać i popędzać znajomych:).

dsc_8834_ela podjazd

Fot. Zbyszek Kowalski. Częściowy podjazd pod stok.

Widok Gosi Łęckiej zmobilizował mnie nawet na tyle, żeby podjechać część stoku narciarskiego. Skomentowała tylko, że jestem szalona. Ale to wiemy obie od dawna. Mamy szczęście mijać się na maratonach w ekstremalnych momentach, a to na śliskim zjeździe zimą, a to w strumieniu w trakcie powodziowego Wąchocka itd., itp.:) Z ubiegłego roku pamiętałam tylko jak Ania Klimczuk podbiegała cały stok po tym jak złapała gumę i goniła chyba Krysię. Ja niestety jeszcze nie potrafię z siebie tyle wycisnąć. Pewnie skończyło by to się respiratorem i spotkaniem ze świętym Piotrem, tłumacząc się mgliście czemu tak szybko trafiłam na drugą stronę:) Albo jako jakaś cząstka chaosu. Albo jako zmora strasząca chamskich kolarzy i zrzucająca im części w garażu. Kto to wie;-)
Ale za rok, zobaczymy:)

dsc_8750Krysia podjazddsc_8780_Wojtek podjazd

Fot. Zbyszek Kowalski. Krysia i Wojtek na podjeździe pod stok. Krysia podjechała cały, ale ponoć się nie opłacało patrząc na bilans energetyczny. Wojtek – kto mi nie powie, że nie jest urodzonym fotomodelem;-)

Co ciekawe dwie koleżanki przyznały, że nie widziały kiedy je wymijałam, ja też na nie zwróciłam uwagi (ale jechałam w amoku). Biodra mam wyjątkowo kobiece, więc pomyślałam, że zielone kolory Mybike.pl nieźle maskują;-) Następnym razem tylko wypada liście w kask dodać;-)
Ostatnie kilometry okazały się najtrudniejsze. Każdy nastawił się na mocny finisz, a tymczasem traweczka na wale wessała rowery i 20 km na godzinę… Meta oddalała się jak fotomorgana. Kiedy właśnie chcesz się poczuć jak Maja Włoszczowska, to nabierasz tempa żółwia.  Na szczęście mam silne nogi, takie kawałki to też zysk dla mnie, wiec dopędziłam w miarę żwawo do końca.

Zadowolona. Dawno nie miałam takiej frajdy z trasy. Były podjazdy, techniczne kawałki, dobra pogoda. Jednym słowem nie wiało nudą. Zajadałam się pomarańczami i dopiero po jakimś czasie przyszło mi do głowy, żeby sprawdzić wyniki.

dsc_9270ela podiumdsc_9271ela podium

Fot. Zbyszek Kowalski. Podium.

Udało się być trzecią w open, oraz drugą w mocnej kategorii K3. Co ciekawe objechała mnie moja imienniczka Ela Kaca. Startowała z wcześniejszych sektorów, więc nie miałyśmy okazji się spotkać na trasie. Po ustaliłyśmy tylko, że mamy rodzinę w tych samych rejonach. Więc może warto przejrzeć drzewo genealogiczne: Dzięki temu jednak, że koleżanka jeździ tak dobrze, ja mogę oddawać się  czasem wycieczkom rowerowym – i tak co weekend znajomi piszą smsy z gratulacjami wyników, nie mam siły się już tłumaczyć;-D

Potem czekałam na resztę. Marek Sanaluta startował z 11 sektora. W głowie obliczyłam, że na 40 minucie jazdy Marek będzie mnie dublował i cały czas uciekałam. Marek to nasz zdolny gigowiec, ale odkąd się ożenił miga się, twierdząc że żona go za dobrze karmi i ciężko mu się jeździ;-) Po półtorej godziny zaczęłam się martwić co z Mareczkiem, może wyprzedził mnie na zjeździe i nie zauważyłam? Nie może być..nie tym razem. Okazało się jednak, że powietrze mu schodziło ze źle uszczelnionych opon i musiał stawać i podpompować i już mnie nie dogonił. Odegrał się dzień później;-)

Ale i tak miał sporo zabawy, to jego przetarcie w tym sezonie. Zaczęli zjeżdżać gigowcy. Na mecie pojawiła się Ula Luboińska, która narzekała, że ma słaby dzień i jechała w aktywnej regeneracji  (też bym tak chciała jeździć w mój słaby dzień;-)  i parę minut za nią Krysia.
Zawiedziona, niedojechana, bo trasa giga została skrócona do 70 km (trasa mega też została skrócona) i źle rozłożyła siły. Natomiast była zadowolona z faktu, że na drugiej pętli jechała sama i mogła się rozpędzać do 50 i wyżej na zjazdach. To jest dopiero szaleństwo:)

dsc_9022_Krysia jazda

Fot. Zbyszek Kowalski. Kobieta gepard.
Wojtek Wołoszczuk pojechał pierwszy raz giga i jechało mu się rewelacyjnie. Po tym maratonie mam już pewność. Wojtek jest niekwestonowanym mistrzem ujęć na zdjęciach. Jego czujne oko wychwyci flesz aparatu zanim jeszcze pomyśli o tym fotograf. W mgnieniu oka pojawia się uśmiech Mona Lizy, na zmianę z szelmowskim pozowaniem na rowerowego Zorro. No dobrze, przemawia przeze mnie kobieca zazdrość;-)

dsc_9071wojtek kałuża

Fot. Zbyszek Kowalski. Wojtek na tle kałuży.

Pozdrowienia! Ela Kaca

Wyniki:
Giga (71km),

Krysia Żyżyńska – Galeńska 03:13:08 czas zwycięzcy 03:08:59

Wojtek Wołoszczuk 03:21:45 czas zwycięzcy  02:36:05

Mega (47 km)

Ela Kaca 02:17:47 czas zwycięzcy 02:11:12

Marek Sanaluta 02:23:03 czas zwycięzcy 01:36:33

Fit 25 km

Hubert Lis, 1:02:24, czas zwycięzcy 00:49:48

MTB o jakim myślał wujek Gary: Karpacz 2014

Nadszedł czas na najtrudniejszy maraton w naszym kraju. Niestety nie mogłem być w Złotym Stoku, aby się rozgrzać przed królewską edycją w Karpaczu. Ten rok to zniknięcie tras Giga, które różniły się od dystansu Mega. Wprowadzono dodatkową pętlę. Na forum i w kuluarach płaczu co nie miara (łącznie ze łzami autora). Organizatorzy podkreślali jednak, że wynagrodzą nam tą pętlę zamiast osobnego szlaku. Wszyscy wyczekiwali zatem na profile tras wyznaczone przez Kowala.

Poniżej one:

GigaMTBMARATHON_2014_Karpacz_GIGA

Mega
MTBMARATHON_2014_Karpacz_MEGAMini
MTBMARATHON_2014_Karpacz_Profil_FUN

Trasy miały odpowiednio: 78 km (wjazd na drugą pętlę na 48 km), 52 km oraz 16 km.
Suma przewyższeń: 2836 m, 1857 m, 601 m.

Cyferki oraz opis trasy wskazywał na soczysty maraton na trasie, którego będzie można się znowu zmierzyć ze swoimi słabościami. Wyjątkowo, maraton odbywał się w niedzielę. Zamiast więc zaraz po pracy ładować się w auto i gnać przed siebie umówiliśmy się z Michałem i Bartkiem w sobotę o 14. Krótko po tym jak ruszyliśmy uświadomiłem sobie, że zapomniałem pedałów, więc po drodze odwiedziliśmy znajomego, który pożyczył mi ten jakże kluczowy element. Pedałów zapomniałem, bo chciałem skorzystać z oferty testowej Speca i zobaczyć czy Epic rzeczywiście sam jeździ 😉 Opuszaliśmy sprażoną słońcem Warszawę, aby w połowie drogi wpaść w burzę i gęsty deszcz.  Humory jednak dopisywały, bo wiedzieliśmy, że trasa jest deszczoodporna, a w niedzielę ma być słońce. Bez większych problemów dotarliśmy do Karpacza o 22, zameldowaliśmy się w pensjonacie przy samym stadionie (na którym był start i meta). Padliśmy zmęczeni, aby nabrać sił.

Rano standardzik, czyli test ortostatyczny, koryto makaronu, banany i wycieczka do biura zawodów. Przy okazji odebrałem rower i zamontowałem licznik. Niestety odległość zrobiła swoje i miasteczko było skromne. Zapomniałem zabrać ze sobą dętki i okazało się, że nie mam gdzie jej kupić. Zapakowałem do plecaka bukłak, narzędzia, żele, telefon, kurtkę i ruszyłem na start. Chłopaki jechali Mega, więc mieli jeszcze godzinę. Zrobiłem kilka podjazdów w ramach rozgrzewki i ustawiłem się w sektorze. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że nie jestem jedynym mybikowcem. Odnaleźli mnie Monika i Michał, którzy jechali Mega. Potem, patrząc w listę wyników, odnalazłem jeszcze Łukasza.

Pogoda iście idealna, nieco chmurek, przyjemne słońce i nieduży wiatr. Bajeczka. Na ziemię sprowadziło mnie odliczanie. 3,2,1… Poooszli. Ok, ok, a gdzie Fragma?? =( Ruszyliśmy w niewielkim 100 osobowym stadku. Przejazd asfaltem przez Karpacz, i za świątynią Wang uciekamy w teren. Trzymałem się w drugiej połowie grupy. Nieprzespana noc z piątku na sobotę, nieznany mi rower to nie są elementy na ryzykowanie. Potrzebowałem się zapoznać chociażby z oponami. Okazało się, że są szybkie, ale nie do końca dobrze trzymają na ostrych zakrętach. Po kilku próbach wiedziałem już mniej więcej czego można się po nich spodziewać. Po chwili wypłaszczenia zaczął się też pierwszy ostry zjazd. Charakterystyczne kamienie i korzenie wymagały mocnego skupienia. Zawodnik przede mną zapragnął romansu z głazem i postanowił się doń przytulić czule. Na szczęście nic mu się nie stało. Nie było kiedy odpocząć, bo zaraz znowu zaczynał się zjazd. Pierwsza godzina wlokła się w nieskończoność. Jechało mi się bardzo źle, podejrzewam, że był to efekt zarwanej nocy i długiej podróży. Dopiero po godzinie rozkręciłem się, a w drugiej zacząłem mieć mega frajdę z jazdy.

Panowie wiedzą doskonale, że tej Pani lepiej nie wchodzić pod koła =)

Panowie wiedzą doskonale, że tej Pani lepiej nie wchodzić pod koła =) fot. Krystian Maciejczyk/BikeLife.pl

To właśnie na początku zaliczyłem dwa uślizgnięcia przedniego koła. Przyznam szczerze, że ilość wykrzykników przywodziła na myśl Mazovię, choć tutaj wiedziałem, że to nie są żarty. Kilkukrotnie trafiłem na miejsca, które bałem się pokonać na rowerze, wobec czego sprowadzałem rower. Wyprzedali mnie wtedy niestety zawodnicy za mną, ale doganiałem ich na podjazdach.

Nieco szaleńśtwa na zjazdach.  fot. Robert Urbaniak/BikeLife.pl

Nieco szaleńśtwa na zjazdach. fot. Robert Urbaniak/BikeLife.pl

Niezwykle fajnie było odwiedzić Przesiekę. Przypomniały mi się AMP-y sprzed 4 lat. Wtedy ledwo podjeżdżałem pod górę 😉 Teraz nie bardzo wiedziałem, co sprawiło mi wtedy tyle trudności. Na końcu Przesieki zlokalizowany był drugi bufet na trasie (gigowcy odwiedzali go dwa razy), był to 31 kilometr. Na dzisiejszy wyścig obrałem taktykę, aby nie napełniać bidonu na maksa, tylko uzupełniać go. Dzięki temu miałem 1,5 kg do wwiezienia na podjazdach. Obsługa wesoła i pomocna,szybko zatankowałem i ruszyłem dalej. Przede mną był główny podjazd tego etapu czyli Droga Chomontowa (3 km długości, 300 m wzniesienia). Następnie odbieramy nagrodę na pięknych singalch. Na 44 km czeka nas znowu bufet. Chwilę za nim znajduje się rozjazd Mega/Giga. O ile miałem myśli, aby zjechać z pętli Giga na Mega podczas podjazdu Drogą Chomontową, to tutaj nie mam wątpliwości, że chce tą pętlę przejechać jeszcze raz! =) Ból głowy z pierwszej godziny ustąpił, noga się rozkręciła, pogoda jest piękna. Po prostu szkoda by zjeżdżać.

Nie ma taryfy ulgowej! =) for. BikeLife

Nie ma taryfy ulgowej! =) for. BikeLife

W takich warunkach czuć różnicę między full a HT... fot. BikeLife

W takich warunkach czuć różnicę między full a HT…
fot. BikeLife

Przy jednym ze strumieni widzę, że komuś wypadała dętka. Niestety nie zatrzymałem się po nią, co zemściło się później. Zaraz za 4 bufetem (tym w Przesiece) łapie laczka na tyle. Muszę niestety poczekać aż ktoś podrzuci mi pomoc. Na szczęście w końcu mam dętkę. Raz, dwa zmieniam oponę, bo na czekanie straciłem 10 minut. Pompka Lezyne okazuje się rewelacyjna. Mam ją prawie rok, a dopiero teraz przyszło mi jej użyć. Mija mnie masa osób, które potem wyprzedzam na słynnym podjeździe. Czuje się już nieco zmęczony, widzę też, że nie uda mi się zmieścić w 6 godzinach. Średnia spadła mi z 12,5 do 11,5 km/h.

I kolejny łyknięty zawodnik. for. BikeLife

I kolejny łyknięty zawodnik.
for. BikeLife

Dla takich zjazdów warto przejechać pół Polski. fot. BikeLife

Dla takich zjazdów warto przejechać pół Polski. fot. BikeLife

Zjeżdżam z pętli w kierunku mety, do mety pozostaje 10 km. Czeka na mnie jednak jeszcze wiele atrakcji. Aby móc zjechać kultowymi agrafakmi najpierw trzeba się znowu wspiąć 😉 Po agrafkach droga do mety to łatwizna. Wjeżdżając na stadion staję w korbach. Nikt mnie nie goni, nikogo nie dogonię, ale chcę sobie pokazać, że nadal jeszcze mam siłę na kończący akcent. Wpadam na metę. Jechałem 6:49:29, wyszło mi 78 km. Suma przewyższeń to 2829 m. Pięknie =) Niestety nie spotkałem już nikogo z naszej drużyny.

Koooooonieecccccc =))))) fot. bikelife

Koooooonieecccccc =)))))
fot. bikelife

Chłopaki jechali Mega, więc czekali na mnie prawie 2 godziny. Po szybkim obiedzie ruszamy w kierunku domu. Jest godzina 18, czyli do domu dojedziemy po północy. Jest to jedyny minus tego rewelacyjnego maratonu. Należałoby by tu przyjechać na 3-4 dni, aby tak długa podróż miała więcej sensu.

W drodze powrotnej sprawdzam wyniki reszty drużyny. Łukasz zjechał z Giga na Mega i przez jakiś błąd został sklasyfikowany jakby ukończył Giga co dało mu 3 miejsce 😉 Później to sprostowano. Monika i Michał ukończyli dystans Mega z bardzo dobrymi czasami. Monika, tak jak ja, zaliczyła laczka. Najważniejsze jednak,  że cali i zdrowi wracamy do domu. Za tydzień Nowiny!

Link do podsumowań oraz śladu: ->>> GARMIN CONNECT

Wyniki:
MEGA
Nazwisko      Imię                          Czas                  M. Kat          M. Op.

WRONA         MONIKA                04:36:11,96       5                176
ŻUREK           MICHAŁ                 04:18:34,72       58              143

GIGA
Nazwisko      Imię                          Czas                  M. Kat          M. Op.

KIESIO          PRZEMYSŁAW         06:49:36,11        19              71