7.07.2013 czyli LOTTO Poland Bike Maraton – Góra Kalwaria

7.07.2013
czyli LOTTO Poland Bike Maraton – Góra Kalwaria według KRZYŚKA

Ściganie blisko Warszawy i ładna pogoda zapewniły frekwencje sięgającą blisko 650 uczestników. Miło i przyjemnie jak przystało na wakacyjny wyścig, dlatego nasza drużyna również stawiła się w dość solidnym składzie.

Trasa płaska jak stół, lecz miała kilka malowniczych smaczków. Przewagę mieli zwolennicy jazdy na rowerach górskich z „dużymi kołami”. Początek wyścigu poprowadzony po asfalcie co pozwoliło na rozciągniecie stawki. Na pierwszych zwężeniu w terenie zrobiło się trochę niebezpiecznie i niestety nasz zawodnik Michał Wielecki uczestniczył w małej kraksie, ale jak przystało na prawdziwego mężczyznę ukończył maraton.

 Nie brakowało kurzu, leśnych single tracków oraz długich prostych.. Techniką mogliśmy wykazać się dopiero na odcinku prowadzącym po skarpie. Kilka małych podjazdów i wąskich zjazdów po trawie. Kolejny odcinek prowadził wzdłuż wałów Wisły, gdzie oznakowanie trasy trochę kulało. Mało ciekawy fragment trasy wynagrodził nam podjazd od strony fosy i przejazd przez Zamek Książąt Mazowieckich w Czersku. Szybki asfaltowy zjazd i odcinek wzdłuż sadów doprowadził nas w okolice startu. Wisienkę na torcie stanowił brukowy podjazd tuż przed metą. Po przekroczeniu mety czekała na nas kurtyna wodna przygotowana przez strażaków.

 Do wyboru mieliśmy dwa dystanse: MINI – 34 km i nieco dłuższy lecz niewiele trudniejszy MAX – 54 km.

 MINI KOBIETY (czas zwyciężczyni: 01:26:46)

Nr

Nazwisko Imię

Czas

Kat.

M. open

M. kat.

Dystans

436

Kuchniewska Beata

02:03:37

K4

40

4

MINI

271

Galeńska Anna

02:22:15

K5

44

5

MINI

MAX KOBIETY (czas zwyciężczyni: 01:58:51)

Nr

Nazwisko Imię

Czas

Kat.

M. open

M. kat.

Dystans

18

Żyżyńska Krystyna

02:10:44

K2

3

2

MAX

 MINI MĘŻCZYŹNI (czas zwycięzcy: 01:09:32 )

Nr

Nazwisko Imię

Czas

Kat.

M. open

M. kat.

Dystans

319

Gręda Konrad

01:18:31

M3

33

10

MINI

745

Paulanis Cyprian

01:21:53

M2

63

17

MINI

383

Inglot Paweł

01:24:20

M3

86

23

MINI

50

Borowiecki Tomasz

01:39:47

M3

204

69

MINI

 

MAX MĘŻCZYŹNI (czas zwycięzcy: 01:49:24)

Nr

Nazwisko Imię

Czas

Kat.

M. open

M. kat.

Dystans

607

Galeński Wojciech

02:04:23

M3

32

11

MAX

404

Rurka Krzysztof

02:07:03

M2

40

16

MAX

422

Czapski Andrzej

02:12:16

M3

55

21

MAX

48

Wielecki Michał

02:15:20

M5

65

4

MAX

435

Kuchniewski Tomasz

02:23:51

M4

104

23

MAX

637

Zamilski Paweł

02:25:43

M3

116

47

MAX

 

MYBIKE.PL

DRUŻYNOWO: 6 miejsce

PUNKTY: 2086.1

 Do zobaczenia na kolejnym maratonie!

Pozdrawiam,
Krzysiek

Czy warto było jechać tak daleko? – Olsztyn 29-30 czerwca 2013

ol04W pierwszy weekend wakacji drużyna Mybike.pl udała się na Warmię, do Olsztyna. Pojechaliśmy już w sobotę, niektórzy na czasówkę, inni (w tym ja) w celach wypoczynkowych i po to by uniknąć rannego wstawania, aczkolwiek trasę czasówkową objechałem również, lecz nie „na punkty”. Miała ona niecałe 7 km, ale potrafiła dać w kość. Początkowe kilometry wiodły przez trasy rowerowe w Olsztyńskim Lesie Miejskim nad rzeką Łyną. Był to bardzo techniczny kawałek prowadzony krętymi leśnymi ścieżkami  o dużych pochyleniach, na skraju rzeki Łyny. Jestem pewien, że wcześniejsze poznanie trasy znacznie polepszyłoby osiągnięty wynik. Trasa zaskakiwała, można było jechać szybko, ale skarpa z rzeką na dole dawała do myślenia. Druga połowa to już kocie łby i łagodna leśna ścieżka, gdzie bardziej liczyła się siła. W końcu trasa dobijała stromym zjazdem z powrotem do Stadionu Leśnego skąd i startowała. Nasza Krysia nie zawiodła i tym razem, gratuluję zwycięstwa!

Rozbiliśmy namioty właściwie w samym miasteczku Mazovii i postanowiliśmy wybrać się nad jezioro. Nie ukrywam, że to głównie ja chciałem tam jechać, ale nie mogłem oprzeć się pokusie wskoczenia do czystego i chłodnego jeziorka po całym ciężkim tygodniu pracy. Mieliśmy już jechać, ale jeszcze to, jeszcze tamto. Jeszcze tylko Wojtek musiał wsadzić do dwuosobowego namiotu napompowany na kamień, dwuosobowy materac (żałuję, że tego nie nagrałem- myślę że na You Tubie do filmów „Ale urwał” i „Amelinum” dołączyłby „Wojtek wkłada materac do namiotu”). W końcu, gdy zaczynało już zmierzchać, byliśmy gotowi. Pojechaliśmy w 5 osób i mieliśmy tylko jedną przednią lampkę, no bo przecież planowanie wyprawy odbywało się za dnia i nikt nie wpadł na pomysł, że wszystko co dobre szybko się kończy, światło dzienne też. Jezioro miało być blisko… Gdy wjechaliśmy do lasu dopadły nas ciemności. Trasy wiodące nad jezioro to ścieżki rowerowe takie jak na czasówce, można sobie tylko wyobrażać jak przez takie coś jedzie się w zupełnych ciemnościach. W pewnym momencie wyprawa nad jezioro zamieniła się w objazd trasy, bo na drzewach pojawiły się strzałki z maratonu. Potem zniknęły, ale szczerze mówiąc nikt nie panował nad tym jak my jedziemy. No ale udało się dostać nad jezioro! A jak cudownie było wskoczyć do niego! Czysta rozkosz… No ale przyszedł czas powrotu, obejrzeliśmy dokładnie mapę, zaplanowaliśmy trasę tak, żeby pojechać częściowo przez miasto, a w lesie tylko kawałek prostą drogą i żeby tylko znów nie trafić na strome zjazdy . Oczywiście już na samym wstępie zboczyliśmy z zaplanowanej trasy i znów zaczęły się korzenie, podjazdy, zjazdy, błoto, już nawet nie chcę mi się pisać… Do namiotów wróciliśmy trochę przed północą. Po takich atrakcjach spało się bardzo dobrze.

No i wreszcie maraton! Dzień przywitał nas deszczem i chłodem, wszyscy z niepokojem spoglądali w niebo i telefony komórkowe z prognozą pogody. Pojawiło się nawet złowrogie słowo „front”. Ale przed startem przestało padać i później wcale nie było tak źle. Nie było, typowego dla Mazovii, startu po szosie lecz trasa zaczynała się od stromego podjazdu po korzeniach i od razu wiodła do tras Olsztyńskiego Lasu Miejskiego. Niestety stałem z tyłu sektora i na początkowych kilometrach zostałem nieco przyblokowany, ale strata nie była duża. Później o dziwo las się skończył i zaczęły się szutry, które towarzyszyły przez większość trasy. Była ona szybka, lasów i typowych dla MTB singli było stosunkowo mało, teren owszem, pofałdowany, ale bez przesady. Kilka dłuższych podjazdów (ja podjechałem prawie wszystkie). Takie Kozienice, tyle że nie po płaskim, większość jechało się na blacie. Końcowe kilometry pokrywały się z trasą czasówki, były dość trudne i wymagające dużego skupienia, a po ostatnim stromym zjeździe wpadało się na stadion. I koniec. Jestem bardzo zadowolony ze swojego startu, udawało mi się utrzymywać tempo grupek w których jechałem, razem z 2 kolegami doganialiśmy coraz to nowych zawodników i dojechaliśmy w komplecie już do samego końca.

Czy warto było jechać tak daleko? (To pytanie usłyszałem w rozmowie telefonicznej z Mimim). Okolice piękne, trasa ciekawa i zróżnicowana. Dla prawdziwych górali pewnie trochę za łatwa. Dla Warszawskich „streetfighterów” pewnie trochę trudna. Ale takich tras nie ma w okolicach Warszawy. Warto było!

Wyniki:

Giga kobiety (czas zwycięzcy: 03:20:59)
Krysia 03:53:55   3/4 open   3/4 kat.

Giga mężczyźni (czas zwycięzcy: 02:59:36)
Wojtek 03:32:53   32/64 open   15/20 kat.

Mega kobiety (czas zwycięzcy: 02:22:47)
Ela 03:18:07   17/26 open   8/11 kat.

Mega mężczyźni (czas zwycięzcy: 02:03:53)
Piotrek 02:30:22   105/329 open   22/44 kat.
Marek 02:37:35   145/329 open   26/44 kat.

Fit kobiety (czas zwycięzcy: 01:20:55)
Ania 02:25:00   59/62 open   3/3 kat.

Pozdrawiam gorąco!
Piotrek

W Suchedniowie sucho nie było … ŚLR 23.06.2013

Jak to zwykle bywa, po całym tygodniu upałów i mega słonecznej pogody, w dniu wyścigu pogoda odmieniła się o 180 stopni i rozpadało się na dobre.  Po pamiętnym maratonie w sąsiednim Wąchocku budziło to pewne obawy co do warunków na trasie i postawiło pod znakiem zapytania sens startowania. W krótkiej rozmowie telefonicznej organizator ŚLR poinformował, że w Suchedniowie tylko lekko kropi i się wypogadza. Ostateczna decyzja – STARTUJEMY !!!
Na miejsce dojechaliśmy o godzinie 9.30. W okolicach miasteczka ŚLR do startu przygotowywały się dziesiątki zawodników – wśród nich spotkałem Elę i Tomka z naszego teamu. Dzisiaj tylko nasza trójka miała pojawić się na starcie – reszta drużyna leczyła kontuzje lub odpoczywała po 12 godzinach ścigania na Mazovii (gratulacje dla Krysi i Wojtka za zwycięstwo w swoich kategoriach SOLO !!! ).
Po szybkim ogarnięciu sprzętu i przebraniu należało rozpocząć rozgrzewkę. Po krótkiej przejażdżce po okolicy wiedziałem, że warunki na trasie nie będą należały do łatwych – było sporo kałuż i błota po niedawnych opadach. Ale my w Mybike.pl z cukru nie jesteśmy …

ela
Tradycyjnie o godzinie 10.30 startowali zawodnicy na dystansie Master. Ela jak zwykle liczyła na dobrą zabawę i z lekceważeniem wypowiadała się o trasie, a Tomek wykazywał największe skupienie. Przed nimi było do przejechania ponad 80km i prawie 1900m przewyższeń !!! Chylę czoła przed Elą i Tomkiem oraz pozostałymi zawodnikami z tego dystansu …

tomek
Na mnie natomiast czekał dystans Fan – 53km i prawie 1100m przewyższeń.  Biorąc pod uwagę te wartości oraz panujące warunki założyłem sobie dojechanie do mety w czasie poniżej 3,5h. Rozgrzewkę prowadziłem do ostatnich minut przed startem i niestety musiałem ustawić się w końcówce sektora.
Start był punktualny jak japońska kolej – o godzinie 11.00 kolumna prowadzona przez radiowozy i pilotów na motorach wyruszyła przez miasto w kierunku lasu. Pierwsze kilometry trasy przebiegały po dosyć szerokich szutrach usianych dziesiątkami kałuż.  Można sobie wyobrazić jak wygląda stado rowerzystów pędzących po takiej trasie z prędkością 30-40km/h – twarze mało rozpoznawalne, rowery rzężące, a ciuchy mokre …
Po 10km szybkiej jazdy w górę i w dół wjechałem na wąskie, leśne ścieżki. A tam już czekało na mnie rozjeżdżone błoto.  Tradycyjnie na kołach miałem założone Continentale Race King, które w błocie spisują się średnio. Z lekkimi uślizgami udawało mi się wyprzedzać co jakiś czas wolniejszych zawodników.  Jakie to szczęście , że dzień wcześniej nasmarowałem łańcuch finish linem na mokre warunki 🙂  Wielu zawodników stawało wzdłuż trasy i wyciągało pozaciągane łańcuchy – mnie na szczęście nic takiego nie spotkało i mogłem z względnie cichym napędem gnać przed siebie. Kolejne kilometry trasy to na przemian lżejsze technicznie odcinki szutrowe i błotno-wodne przeprawy przez las.
W końcu na trasie pojawiły się tabliczki z trzema wykrzyknikami !!! Teraz trasa miała oddzielić chłopców od mężczyzn i dziewice od kobiet 😉  Przede mną był zjazd przy Michniowskiej Skale – miejsce charakterystyczne dla suchedniowskiej trasy. Gdy dojechałem do pierwszego zjazdu kilka osób schodziło środkiem, więc krzyknąłem niczym Mojżesz żeby się rozstąpili jak Morze Czerwone 🙂 Grzecznie mnie przepuścili, a ja mogłem dzięki temu zyskać kilka pozycji.
Kolejne kilometry trasy prowadziły po trawiastych wzgórzach. Nie należę do kolarzy strachliwych, ale zjazdy 30-40km/h w wysokiej trawie, gdzie ślad był wyjeżdżony jedynie na szerokość koła roweru trochę mnie przerażały. No ale przecież walczę o punkty dla drużyny … Na tych samych wzgórzach czekały mnie najcięższe tego dnia podjazdy – na grząskiej podmokłej trawie co jakiś czas były około 1-metrowe stopnie. Większość z nich trzeba było podchodzić. Na tym fragmencie trasy spotkałem uśmiechniętą Elę – krótka wymiana pozdrowień i dalej ogień.
A teraz gwóźdź programu, czyli bufet nr.2 na ok. 30km trasy. Zwolniłem do 5km/h i w prawą ręką złapałem kubek z izotonikiem. Kątem oka zobaczyłem na stole czerwoniutkie kawałki arbuza i postanowiłem się na chwilę zatrzymać i ich skosztować. Prawa ręka trzymała izo, więc lewa zacisnęła przedni hamulec. Niestety solidnie zabłocone pedały i bloki nie dały się wypiąć i skończyło się wywrotką. Upadłem na prawą dłoń, która w ciągu kilku sekund zaczęła solidnie puchnąć i boleć. Przede mną było jeszcze 23km trasy, ale przecież nie mogłem się poddać. Czym innym mógłbym się pochwalić w opisie wyscigu na naszym teamowym blogu jak nie swoją heroiczną walką z bólem ręki przez pozostałe 1,5h jazdy 🙂 Ręką bolała coraz bardziej, a jazda po dziurach i bruku nie poprawiała komfortu. Próbowałem różnych dziwnych chwytów kierownicy i chyba pierwszy raz żałowałem, że nie mam założonej lemondki …

ostatnie kilometry
Kolejne kilometry to jazda w mniejszych i większych grupach – trochę szutrów i błotnistych odcinków leśnych. I wtedy pojawił się on … zawodnik z czarnymi compressami na łydkach. Doskonale pamiętałem go z wyscigu z Nowin. Wtedy uciekł mi w końcówce i ostatecznie włożył ponad 2 minuty. To się nie mogło powtórzyć !!! Trzymałem się na jego kole przez dłuższy czas, ale odszedł mi na 50m na jednym z podjazdów. Jednak los mi sprzyjał, bo był to podjazd pod Michniowską Skałę, z której po raz drugi mieliśmy pokonać stromy zjazd. Cała nasza grupa zaczęła sprowadzać rowery, tylko oczywiście ja z uszkodzoną ręką zjechałem jak wariat i uciekłem im na tym szybkim zjeździe.
Przez kilkanaście minut zawodnik w compressach był sporo za mną, ale na 2km przed metą wyprzedził mnie na szybkim szutrowym odcinku (ach te 29 cali !!!). Trzymałem się za nim w odległości około 15m do samego końca i zaatakowałem na ostatnim zakręcie kilkanaście metrów przed metą. Chyba nie spodziewał się takiego sprintu z mojej strony (ach te 26 cali !!!).

finisz
Po przejechaniu mety i złapaniu oddechu udałem się do bufetu. A tam niczym w egipskim hotelu z 5 gwiazdkami – izo, woda, arbuzy, pomarańcze, ciastka, wafelki i oczywiście makaron. Troszkę pojadłem i poszedłem umyć siebie i rower. A ręka puchła i puchła … Gdy adrenalina ze mnie zeszła to dopiero poczułem, że to coś więcej niż stłuczona dłoń. Ledwo ruszałem ręką, nie mówiąc o zmianie biegów w samochodzie. Na szczęście był kierowca zmiennik …

Podsumowując wyścig w Suchedniowie:
Ela Kaca 7:35:08  miejsce 4 w K2 (66 open Master)
Tomek Kuchniewski 6:38:21  miesce 6 w M4 (62 open Master)
Konrad Gręda 3:29:48  miejsce 26 w M2 (62 open Fan) – TUTAJ zapis z Garmina 810
Wspólnie zdobylismy 874 pkt do klasyfikacji druzynowej. Po tym wyścigu Mybike.pl jest na 7. miejscu drużynowo. A to napewno nie jest nasze ostatnie słowo …

Łomianki – 12h

IMG_8389Łomianki – moje pierwsze pudło – pozwoliłem sobie na dość osobisty tekst

Moją relację z Łomianek pragnę zacząć od podziękowań za każdą najdrobniejszą pomoc, bez której jednak wszystko mogło obrócić się w nic (w kolejności pojawiania się postaci):

– Crazy Racing Team za zorganizowanie pit-stopu w najlepszym z możliwych miejsc, sprawdzanie wyników i doping
– Agacie za pożyczenie czołówki
– MyBike.pl za pożyczenie stojaka serwisowego, pompki serwisowej i namiotu (nieserwisowego)
– Piotrkowi za pożyczenie latarki
– Konradowi za przymocowanie koszyka na bidon i doping w miasteczku
– Małgosi za napełnianie i podawanie bidonów
– Darkowi za doskonałą suplementację na ostatnie okrążenie
– Szymonowi za postawę Fair Play

Rozpisałem się z tymi podziękowaniami, jakbym wygrał Tour de France, ale powiem Wam, że tak się czułem. 🙂

No więc o 12:00 starujemy. Zaraz po starcie lekkie błotko. Po 3-4 km mam pewność, że mój tyłek będzie cierpiał, ale póki co ogień. Trasa fajna, zgodnie z zapowiedzią brak nudy –  praktycznie tylko jeden monotonny odcinek wzdłuż wału, za to przed podjazdem na wał fajny singielek z wyprofilowanymi zakrętami. Trasa składała się z bardzo różnych odcinków – odcinek asfaltowy, drogi szutrowe przeróżnej kondycji, łąki, błotniste ścieżki leśne, na których można było sobie podriftować albo nieźle fiknąć.

Do 6. okrążenia nikt mnie nie wyprzedza – być może robi to w trakcie moje wymiany bidonu lub pochłaniania przepysznego Krysiowego ciastka, ale na trasie ani razu, co daje dobrą motywację. Do tego jeszcze wydaje mi się, że na którymś słyszę jak wypoczywająca nad wodą młodzież (o której będzie pod koniec) mówi do siebie “ten to dobry jest” – ale pewnie mi się przesłyszało. W pit stopie Paweł informuje mnie, że mam 11 minut przewagi. Z początku nie rozumiem, ale po kolejnym sam podjeżdżam do komputera w miasteczku i nie wierzę oczom: prowadzę w M3 🙂 to teraz tylko utrzymać przewagę…

Po 4h jazdy nie mogę już normalnie usiąść na siodle – muszę się za każdym razem delikatnie i dokładnie wpasowywać. Do tego fatalny błąd żywieniowy – makaron z jogurtem… Kolejne okrążenie robię w mękach i lekko wysiada psychika, do tego ten upał… Podczas kolejnego zatrzymuję się nad wodą i mimo braku wygodnego zejścia udaje mi się jakoś ochlapać głowę i ręce. Ulga jest natychmiastowa, moc wraca i kolejne kółka jakoś idą 🙂

Po 6h nie mogę już wcale siedzieć. Moje myśli: “dałeś radę 28 kilometrów ze złamana sztycą – przejedziesz i te pozostałe 6h bez siodełka”. I tak też się stało 🙂 Pomógł mi też w tym inny zawodnik, który stwierdził, że na stojąco zaraz padnę. Nie padłem 🙂

Po 9h próbuję usiąść, choć na chwilkę… Niestety – okazuje się, że już wiem co to jest „jesień średniowiecza”. Na szczęście, o dziwo, w nogach czuję nadal siłę, nic nie dokucza oprócz oczywistych skurczów przy wykonywaniu jakiegokolwiek nietypowego ruchu. Najgorzej ręce – brak amortyzatora nie pomaga w mojej sytuacji.

Zaczyna się ściemniać, chłodna woda z jeziorka przestaje być potrzebna, w zamian za to uzupełniając płyny na chwilowym postoju na wale (od 9. okrążenia i tak podchodzę, szkoda kolan) ryzykuję utratę cennej hemoglobiny wraz z resztkami krwi…

Młodzież, o której pisałem wcześniej odjeżdża bez pożegnania, za to zostawia po sobie miłą pamiątkę – stosy butelek i opakowań po czipsach 🙁

Przedostatnie okrążenie zajmuje mi prawie 50 minut a na zegarze jakieś 45 minut do końca, nie mam czasu sprawdzać jak radzi sobie rywal. Pochłaniam żel, od Darka znanego szerzej jako Elninjo dostaję jakąś tajemną fiolkę z instrukcją kiedy ją odpieczętować i ruszam. Po chwili doganiam zawodnika, który walczy o 3. miejsce w M4, chwilę analizujemy szanse na dokończenie tego okrążenia. Po 2 kilometrach nadjeżdża ktoś z tyłu i pyta:
– które kółko robisz?
– osiemnaste….yyy… Szymon?
– tak
– a Ty które?
– też osiemnaste.
– o skubany, no to ja w takim razie … uciekam (chyba inaczej się wyraziłem)

W nogach nadal czuję moc, jednak staram się jechać ostrożnie na trudniejszych odcinkach, żeby wszystkiego nie zmarnować jednym głupim błędem, ale na każdej prostej wrzucam twarde przełożenie i dzida. Ostatnie okrążenie udaje mi się pokonać prawie 10 minut przed końcem czasu. Ukończenie 18 dwunastokilometrowych okrążeń 28 sekund szybciej od rywala daje mi I miejsce w kategorii M3 🙂
IMG_8385

Oprócz mnie z naszej drużyny dwunastogodzinne wyzwanie podjęła także Krysia, zwyciężając w kategorii Open ze sporym zapasem po pokonaniu 15 okrążeń – gratuluję!

zdjęcia: CRT

POLAND BIKE MARATHON – Legionowo, 2013-05-26

574613_471153406293718_1280711636_n

Tym razem już zacząłem na poważnie rozważać pomysł wyjazdu na maraton z cyklu MTBCross w ramach ŚLR, który miał się odbyć w Nowinach, jednak po kolejnej wizycie na wadze wybór padł jednak na niedzielny maraton z cyklu Poland Bike Marathon w Legionowie. Z informacji uzyskanych na forum wynikało, że wszyscy z teamu MYBIKE poza kontuzjowanymi wybierają się do Nowin, więc tylko ja i mama Wojtka – Ania mieliśmy reprezentować zielone barwy teamu. Dwa dni przed zawodami bezustannie padał deszcz, co zaczęło budzić moje obawy o stan trasy oraz o samą pogodę w czasie wyścigu. Jednak moje obawy były bezpodstawne i niedziela przywitała nas pięknym słońcem, dlatego postanowiliśmy w Legionowie stawić się całą rodziną.

Z opisu trasy wynikało że wcale tak łatwo nie będzie, ponieważ zapowiadana suma przewyższeń miał wynosić 300 m. co jak na mazowieckie warunki to bardzo dobry wynik. Moje obawy budziła też moja forma, ponieważ w tygodniu poprzedzającym start przejechałem sporo kilometrów i miałem obawy czy oby nie przesadziłem i czy zdołam się zregenerować siły do niedzieli.
Postanowiliśmy wcześniej wyjechać, aby mieć możliwość zapisania starszej córki Weroniki na jej pierwszy w życiu maraton na dystansie mini cross. Po dojechaniu na miejsce sprawny wyładunek bagażu – 2 małe osóbki, jedna do wózka, druga na rowerek (kask już kazała sobie założyć w domu więc była przygotowana:)), szybkie załatwienie zgłoszenia mojego i Werki, powrót do samochodu szybka zmiana garderoby na „zieloną”, korekta ciśnienia w oponach na 2,1 i krótka ale intensywna rozgrzewka na drodze wzdłuż torów.

Start z sektora 4 (czyli ten w którym spotyka się sporo osób z brzuszkami), sporo znajomych twarzy, zwłaszcza z ostatniej gonitwy po „górach” Piaseczna i nawet propozycja od jednego z kolegów z grupy BDC wspólnej jazdy, z którym wspólnie przejechaliśmy na Mazovii ostatnie 20 km z znakomitym skutkiem. Atmosfera w miasteczku jak również organizacja startu sektorów jak zwykle bardzo dobra, nawet w celu utrzymania kolejności startu poszczególnych sektorów zamiast tradycyjnych taśm wykorzystano łańcuch co dosyć skutecznie powstrzymywało zawodników przed przedwczesnym przemieszczaniem się. Jednak zaraz po starcie na pierwszych 2-3 km rozjazdówki po asfaltowych ulicach tracimy kontakt ze sobą i juz tak pozostaje do mety. Pierwsze kilometry jadę bardzo spokojnie, ponieważ jednak odczuwam skutki treningów, a do tego pomimo słońca jest dosyć chłodno mięśnie potrzebują więcej czasu aby się rozgrzać, co w moim przypadku jest bardzo ważne.
Po zjechaniu z asfaltu wjeżdżamy w las i kierujemy się w kierunki Choszczówki, szeroka droga, ale ze spora ilością kałuż które bez problemu można omijać. Na 7 kilometrze pierwsza wspinaczka, czyli przejazd wiaduktem nad torami następnie wskakujemy do lasu, seria singli przebiegających przez pagórkowaty teren, który zmusza do wysiłku interwałowego, tętno dochodzące do 170 i oczywiście pospieszne rozsuwanie zamka w koszulce kolarskiej w celu poprawienia wentylacji i obniżenia temperatury „silnika”. Dla mnie to bardzo trudny technicznie odcinek ze względu na moje gabaryty, duże koła w rowerze i rozmiar ramy, co ogranicza moje możliwości manewrowe, pogarsza hamowanie a do tego wszystkiego ze względu na szerokość kierownicy nie mieszczę się w dwóch bramkach utworzonych przez rosnące blisko siebie drzewa. Jednak pomimo tych ograniczeń dosyć sprawnie pokonują ten odcinek i nie odpadam od grupy, ale przerzutki i manetki są rozgrzane do czerwoności. Na 16 kilometrze rozjazd dystansów min i max i ku mojemu zdziwieniu większość osób z grupy, z którą jechałem skręca w lewo, czyli na mini. Krótki asfaltowy odcinek, czas na żela i sporą dawkę isotonica i dalej powtórka z rozrywki czyli single na przemian z piaszczystymi drogami, która są jednak zagęszczone przez opady deszczu i nie ma problemu z ich pokonaniem. Na trasie jest spora ilość kibiców ponieważ trasa przebiega przez dosyć gęsto zamieszkane tereny. Niestety w tej części trasy zabrakło znaków ostrzegawczych w niebezpiecznych miejscach. W mojej ocenie każde miejsce z korzeniem, dołem bądź inną „atrakcją” powinno być oznakowane sprayem lub tabliczką z !!! a dzisiaj z kilkoma zawodnikami przelecieliśmy kilka cm od głębokiego dołu schowanego w trawie… jeżeli ktoś tam wpadł to współczuję. Po kilku kilometrach ostry zakręt w prawo i długi odcinek drogi wzdłuż torów w kierunku Nieporętu, następnie zawrotka o 180 stopni pod wiaduktem kolejowym prawie przy samym jeziorze Zegrzyńskim (aż się chciało odwiedzić znajomych w porcie
) i ponowna podróż wzdłuż torów, ale już w kierunku Legionowa. Po przejechaniu ok. 40 km dochodzę do wniosku, że może nie będzie tak źle z moją formą i mocniej naciskam na pedały mijając kolejnych przeciwników, którzy mają chęć usiąść mi na kole jednak bardzo szybko odpadają. Jeszcze kilku kilometrowa sekcja singli przez dosyć gęsto zarośnięty las i dopadam do drogi asfaltowej wiodącej, gdzie po prawej stronie znajdowało się przejście podziemne po kolejnymi torami tego dnia, szybki bieg w dół i górę schodów, zostawiam tory po prawej stronie wjeżdżając w las, gdzie po pewnym czasie widzę tabliczkę 5 km do mety, od tego momentu daję już wszystko z siebie, nie oszczędzając się, droga jest dosyć szeroka, jednak sporą trudność sprawiają sekcje kałuż, których ominięcie „suchą stopą” jest raczej niemożliwe. Ostatnie 2 km to znowu single, po drodze mijam stado dzików, co podświadomie zmusza mnie do jeszcze mocniejszego naciśnięcia na pedały. Ku mojemu zdziwieniu mam jeszcze siły na ostry finisz, czyli jednak miałem jeszcze rezerwę i mogłem przycisnąć już ok. 35 kilometra.

Kończę rywalizację w dobrym humorze, jestem z siebie zadowolony, zwłaszcza porównując mój wynik z niedawnym maratonem w Otwocku, który miał podobna skalę trudności, spadek masy oraz poprawa wydolności i mocy jest znaczna. Krótki rozjazd po wyścigu, powrót do miasteczka gdzie atmosfera jest znakomita a imprezę prowadził niezawodny Pan Bogdan. Niestety humor popsuła mi długa kolejka do myjek, ponieważ aż 3 z 4 padły i było czynne tylko jedno stanowisko, jednak czas w kolejce umilają nam przedstawiciele firm promujących nowe preparaty do mycia rowerów stosując ja na naszych maszynach, co praktycznie załatwiło sprawę odtłuszczenia ich z wszelkich zanieczyszczeń i pozostało tylko dobrze opłukać rower. W kolejce sporo osób narzekało na kiepskie oznakowanie trasy, jednak ja na szczęście tym razem nie miałem z tym problemów, co mi się niestety niejednokrotnie zdarzało na poprzednich zawodach. Szybkie pakowanie sprzętu, rower na dach i błyskawiczny powrót do domu, gdzie zgodnie z zaleceniami profesjonalistów z naszego teamu przyjmują zimne piwo.

Porównując oba mazowieckie cykle maratonów, dochodzę do wniosku że cykl Poland Bike Marathon stawia na przemyślany dobór tras, które są bardzo urozmaicone, przez co dają namiastkę typowych maratonów MTB ponieważ są trudne technicznie i maja sporo przewyższeń. Biorąc to pod uwagę skłaniam się do częstszego startowania w tym cyklu kosztem Mazovii, tym bardziej że następne zawody już za 2 tygodnie w Wąchocku który jest położony na północy Gór Świętokrzyskich, czyli zapowiada się naprawdę ciekawy wyścig z dużą ilością przewyższeń i jak znam organizatorów z bardzo malowniczą i trudną technicznie trasą. Myślą że to będzie dla mnie pierwszy poważny test w tym sezonie , do którego będę starał się dobrze przygotować.

 ANDRZEJ CZAPSKI

Wynik:

422 Czapski Andrzej

1975

M3

68

31

MAX

MYBIKE.PL 479.11
271 Galeńska Anna

1946

K5

48

3

MINI

MYBIKE.PL 267.26