Relacja ze zgrupowania Calpe 2014 – dzień 2

Kolejny piękny słoneczny dzień. Choć dzisiaj wietrzny. Rozruch pokazał kolejne zaniedbane partie mięśni. Dwadzieścia minut ćwiczeń rozciągających potem drugie dwadzieścia rozciągania dają w kość. A to dopiero początek dnia =D

Po rozgrzewce jest czas, aby zadbać o zapas energii na trening. Każdy stara się jeść pod kątem zaplanowanego wysiłku. Moją bazą są płatki owsiane i rożne bakalie. Jeśli wiem, że będzie mocniej to dodaję miodu. Dodatkowo staram się korzystać z dostępu do świeżych owoców i wkrawam sobie mango, banany i co tam się jeszcze nawinie pod rękę.
Popularne są tez jaja choć z racji tego, że jestem na nie uczulony, to ich unikam.

Porządna porcja śniadaniowa

Porządna porcja śniadaniowa

O 11 zbiórka, nadal niezła punktualność wśród ludzi. Dowiaduje się, że zorganizowane grupy jadą dziś płaskie treningi. Niedobrze, wieje naprawdę mocno, więc jak mam się siłować na płaskim to wolę pojechać w góry. Tym bardziej, że chcę sprawdzić trasę na szczyt Col de Rates, którą opisał niedawno Szymonbike. Okazuje się, że Kamil Lenard też ma chrapkę na wspinaczkę. Ruszamy więc razem z grupą i odłączamy się przed Moraria, skręcając na Benisse. Tutaj pierwszy podjazd, na którym można się rozgrzać. Na zjeździe mija nas Szymonbike z ekipą. Suniemy standardową płaską trasą przez Senię, Lliber, Xalo, Alcanali, aby dotrzeć do Parcent. Akurat godzinka na rozkręcenie się. W Parcent zaczyna się podjazd. Zasadniczy podjazd ma 10 km i jest bardzo przyjemny. Spokojny podjazd z pięknymi ściankami. Startuje się z 220 metrów, aby wjechać na przełęcz na wysokości 645 metrów. Milo jest wspinać się i podziwiać piękne widoki tym bardziej, że rok temu podjazd wydawał się trudniejszy. Zima nie była więc przespana 😉

Spokojny podjazd pod Col de Rates.

Spokojny podjazd pod Col de Rates.

Kamil atakuje w połowie podjazdu.

Kamil atakuje w połowie podjazdu.

Dojeżdżamy do miejsca, w którym zaczyna się zjazd. Ale dzięki Szymonowi wiemy, że wystarczy skręcić w prawo, przejechać kilkaset metrów szutrem, aby wskoczyć na betonową ścieżkę prowadząca na sam szczyt.

Kawałek szutru, w dali widać już beton.

Kawałek szutru, w dali widać już beton.

Widać, że nie będzie łatwo. W 2 km wspinamy się kolejne 300 metrów. Co jakiś czas trzeba stanąć w korby, czasem zrobić węża, ale widoki są tego warte. Na szczycie wita nas piękny widok sunących na nas chmur. Ciekawe czy nas zmoczy myślimy sobie, zajadając ciastka owsiane i banany. Jeszcze trochę izotoniku, siczek nerwowy i zjazd w dół. To jedyny minus wjazdu tutaj. Jak sami widzicie ścieżka jest wąska, ręce więc nie puszczają hamulców, a zjazd to raczej staczanie się niż zjeżdżanie. No trudno się mówi. Z przełęczy będzie już super zjazd do Tarbeny, a następnie Callosa d`en San Sarria. Tam sobie odbijemy 😉

Jeden z wieelu zawijasów na podjeździe do szczytu.

Jeden z wieelu zawijasów na podjeździe do szczytu.

Takie widoki cieszą oczy podczas podjazdu na szczyt.

Takie widoki cieszą oczy podczas podjazdu na szczyt.

Ostatnia ścianka, w oddali widać już budynek obserwacyjny na szczycie.

Ostatnia ścianka, w oddali widać już budynek obserwacyjny na szczycie.

W Callosie mylę drogę, więc nadkładamy 2 km, aby wrócić z powrotem. Potem znowu zjazd do Santa Clara i następnie Altei. Tutaj dostajemy w twarz mocnym wiatrem. Nie jest lekko, bo trzeba wrócić główną drogą w sporym ruchu. W tunelu wiatr spycha mnie półtora metra w prawo. Na szczęście po wyjeździe z tuneli jesteśmy już osłonięci od wiatru i zjeżdżamy do Calpe. Pętlę zamykamy z 85 kilometrami dystansu i 1600 metrami przewyższenia.

W brzuchu gra orkiestra dęta, w takich chwilach doceniam to, że obiad już na mnie czeka =) Rower odstawiam do regulacji do mechanika, a wieczorem mam czas na książkę.

Link do treningu: Calpe 2014 – dzień 2

Trasa z drugiego dnia.

Trasa z drugiego dnia.

Wykres prędkości i wysokości.

Wykres prędkości i wysokości.

Krótkie podsumowanie.

Krótkie podsumowanie.

 

Zaszufladkowano do kategorii Inne

Relacja ze zgrupowania Calpe 2014 – dzień 1

Po 8 godzinach snu pobudka i lecę na rozgrzewkę. Tak jak pisałem wcześniej, ciężko jest na co dzień znaleźć czas na 30 minut ćwiczeń stabilizujących oraz rozciąganie. Niby można bez tego żyć, ale jeśli przez tydzień, dwa porobimy takie ćwiczenia to zdecydowanie poczujemy różnicę. A na takim zgrupowaniu odczujemy to bardzo mocno w postaci mniejszej ilości skurczy. Prowadzący starają się tak dobrać mieszankę ćwiczeń aby na przestrzeni kilku dni wzmocnić różne zapomniane przez kolarzy mięśnie. Ach gdyby w codziennym kieracie mieć na to czas…

Ćwiczenia stabilizacyjne

Ćwiczenia stabilizacyjne

Rozciąganie

Rozciąganie

I jeszcze nieco rozciągania... =)

I jeszcze nieco rozciągania… =)

Pierwszy dzień jazdy traktuję jako rozgrzewkę i sprawdzenie roweru. Trasa prosta i raczej płaska jak na tutejsze warunki. Tempo rwane, bo a to musiałem dokręcić kierę, a to kółeczka przerzutki. Poniżej profile z treningów.

Wykresiki

Wykresiki

Trasa

Trasa

Pogoda była wymarzona – bezchmurne niebo, słońce i lekki wiatr. Co prawda pojawiały się mocne szkwały, ale nie było tragedii. Aby wyjechać z Calpe trzeba przeskoczyć kilka pagórków i dopiero potem można pobawić się na płaskich terenach. Ruch nieco większy ze względu na weekend, ale nadal większość kierowców nie widziała problemu w grupie 10 osób jadących parami środkiem pasa.

Jazda w grupie.

Jazda w grupie.

Po prawie 3 godzinach wesołego kręcenia wróciliśmy do bazy. Czas na rozciąganie, kąpiel, odpoczynek i obiad. Zapisy na masaż, terapię manualną, bike-fitting i można lecieć do sklepu po zakupy. W końcu w niedzielę sklepy są zamknięte. Potem masaż i wieczorny odpoczynek. Pod koniec dnia można poczytać książki, obejrzeć film czy obejrzeć powtórkę jak Kwiato wklepał Saganowi. Wychodzi też opalenizna czyli jutro trzeba się lepiej kremem posmarować… 😉

Relacja ze zgrupowania Calpe 2014 – dzień 0

Nadszedł marzec. A skoro marzec to czas na zgrupowanie.
Od kilku lat cieszą się one rosnącą popularnością, szczególnie te w południowych krajach Europy.
Trzeba sobie od razu powiedzieć czym dla kolarza amatora jest taki wyjazd. Przede wszystkim budujemy na nim bazę, która jest zazwyczaj nieosiągalna w warunkach polskich. Choć w tym roku pogoda spłatała miłego figla, to nadal w na południu jest milej 😉 Równie ważnym aspektem jest także możliwość regeneracji, nieosiągalna dla niektórych w warunkach domowych. Rzadko kiedy mamy możliwość przespać 8 czy 9 godzin, wstać na poranny rozruch, zjeść śniadanie, odpocząć, ruszyć na trening. Wrócić z niego, zjeść obiad i do wieczora regenerować się podczas masaży, basenów czy
spacerów. Nie mówiąc już o tym, że cały czas jesteśmy w towarzystwie osób, które chcą rozmawiać o swojej pasji. Można też rozwinąć swoją
wiedzę dzięki obecności trenerów, fizjoterapeutów oraz mechaników. To właśnie te dodatkowe rzeczy są dla mnie głównym argumentem przemawiającym za wyjazdem na zgrupowanie. W tym roku wybrałem się ponownie do Calpe z Arturem Miazgą z TrainWithWatts.
Symbol Calpe - Penon de Ifach.

Symbol Calpe – Penon de Ifach.

Podróż zaczęła się o 4 rano. Najpierw musieliśmy dotrzeć do Krakowa. Tam spotkaliśmy znajomych z Białegostoku, którzy ruszyli dzień wcześniej. Na lotnisku spotykamy pozostałą cześć towarzystwa. W tym roku grupa jest prawie dwa razy większa niż rok temu i jest 28 osób. Triathlonowcy, szosowcy, górale także jest z kim pogadać i poznać inne dyscypliny. Przelatujemy nad ośnieżonymi Alpami, Gardą, a już za chwilę lecimy nad Balearami. Zbliżając się do lotniska przelatujemy nad Penon De Ifach, czyli znakiem rozpoznawczym Calpe.

Penon de Ifach z lotu ptaka.

Penon de Ifach z lotu ptaka.

Na miejscu czeka na nas Artur. Rowery zostały wysłane kilka dni wcześniej tak, aby czekały na nas na miejscu i nie zostały zmasakrowane przez obsługę lotniska.
Z Alicante do Calpe jest nieco ponad godzina drogi, ale w miłym
towarzystwie czas mija bardzo szybko. Rozlokowanie się w apartamentach (mieszkamy po 4 osoby), kolacja, a następnie spotkanie organizacyjne. Potem szybko zakupy (sklepy są czynne do 21:15), sprawdzenie rowerów przed kolejnym dniem i padamy zmęczeni do łóżek.
Już o 8 pierwszy rozruch… =)))

Zaszufladkowano do kategorii Inne

Mój pierwszy raz w górach, czyli Powerade Volvo MTB Marathon – Korbielów 2013

Kilka dni przed startem…

O wyjeździe zadecydowaliśmy dosyć spontanicznie – Krysia szukała kompletu do wspólnej podróży, a że od jakiegoś czasu chcieliśmy spróbować z Michałem prawdziwego MTB, nie myśleliśmy długo. Dopiero po podjęciu decyzji zaczęłam zastanawiać się, czy – biorąc pod uwagę moje umiejętności, doświadczenie i sprzęt – to aby na pewno dobry pomysł. Obawy potęgowały opinie na temat trasy w Korbielowie, jej profil (ponad 2000 metrów w pionie w górę i tyle samo w dół na 49 km dystansu MEGA) profil megai sceptyczne podejście szefa teamu – Mimiego. Choć to ostatnie raczej mnie zmotywowało – na zasadzie „Ja nie dam rady?!” 😉 Moje obawy zmniejszyła Krysia twierdząc, że trasa jest do bezproblemowego przejechania – pod warunkiem, że nie będzie padać. No właśnie, że nie będzie padać…

12 godzin przed startem

Dojeżdżamy do Żywca, jesteśmy już prawie na miejscu. Okazuje się, że prognoza pogody tym razem chyba niestety się sprawdzi. Dookoła nas błyska, pada deszcz. Zaczynam zastanawiać się, czy dam radę przejechać w takich warunkach 49 km. Pytam resztę towarzystwa – Krysia twardo obstaje przy GIGA (63km, w tym ponad 2500m w pionie w górę i tyle samo w dół), Ela także nie ma zamiaru odpuścić MEGA, w tonie Michała zaczynam wyczuwać lekkie wahanie, ale jeszcze wmawiam sobie, że dam radę…

Poranek przed startem

Budzę się, za oknem mgła. Podobno padało całą noc. Zaczynam zastanawiać się na serio, czy w ogóle startować. Michał stanowczo twierdzi, że nie pojedzie MEGA. Ja wiem, że 49km w takich warunkach to dla mnie jeszcze za dużo. Po krótkim namyśle decydujemy na zmianę dystansu na MINI – 29km i „tylko” 1200m w górę i w dół. Tak, to będzie przyjemna przejażdżka – pomyślałam. Moje dobre samopoczucie zniknęło już w momencie dojazdu do biura zawodów. Trochę ponad kilometr asfaltu, z pozoru lekko pod górkę. W tym momencie przypomniałam sobie, że przecież ja nie lubię gór! To całe bezsensowne, mozolne podchodzenie i jeszcze cięższe schodzenie. A teraz mam to zrobić na rowerze, albo (co gorsze) z rowerem na plecach? Co ja tu robię?! Ale słowo się rzekło, numerek jest, ekipa na mnie liczy, Michał obiecał, że pojedzie ze mną turystycznie. Może nie będzie tak źle.

Godzina przed startem

Wychodzimy z Michałem z pokoju a tu kto? Krysia! Coś jest nie tak, od pół godziny powinna być już na trasie. Okazało się, że na pierwszym podjeździe urwała ramię korby. Dziś już niestety nie pojedzie.

Jedziemy!

Jako debiutanci ustawiliśmy się pokornie na końcu sektora – u Golonki każdy dystans startuje oddzielnie, a na dystansie MINI jest tylko jeden sektor. Przed nami samochód bezpieczeństwa. Przyda się, bo pierwsze 2km to szybki zjazd po asfalcie. Ruszamy, nikt się nie śpieszy, nie wyrywa jak na Mazovii ślepo do przodu. Wszyscy chyba już wiedzą, że ciśnięcie na samym początku nie ma sensu. Nie pedałując rozwijam zawrotną  prędkość ponad 40km/h. 😀 Grzecznie trzymam się na końcu, wszak jestem tu świeża. Michał krzyczy, żebyśmy trochę przycisnęli, z lekkimi obawami napieram więc na pedały. Niestety miły zjazd szybko się kończy. Samochód bezpieczeństwa zjeżdża na bok, a my wskakujemy do lasu. Wita nas lekko błotnisty podjazd. Wszyscy zsiadają z rowerów i karnie maszerują pchając je obok siebie. Fragment nie nadaje do podjechania, w każdym razie nie dla zawodników z MINI. Spacer pod górę kończy się po kilkunastu minutach. Można jechać, wciąż pod górę. Idzie mi całkiem dobrze, przednie koło nie odrywa się, tył też się nie ślizga. Jest ciężko. Wyprzedzam powoli pierwsze osoby. Staram się jechać równo, zachować siły na resztę pierwszego podjazdu (7 km non stop pod górę). Michał – zgodnie z obietnicą – jedzie tuż za mną. W pewnym momencie zrównuje się ze mną, rzuca „A kto tak ładnie pedałuje?!” i nie usłyszawszy odpowiedzi konsekwentnie sunie pod górę. Przez chwilę trzymam się za nim, jednak dosyć szybko mi odjeżdża. Pozostały dystans jadę sama.

_L3W8169

Większość podjazdów udało mi się wjechać, co podobno wcale nie było takie łatwe, udało mi się nawet dostać za któryś z nich gratulacje. Faktycznie, był ciekawy – jechaliśmy po śliskich drewnianych belkach ułożonych poziomo na stosunkowo stromym i długim podjeździe.

Hurra! W końcu zjazd. Radość nie trwa jednak długo, bo okazuje się, że zjazdy w górach nie są aż tak wielką przyjemnością jak mi się do tej pory wydawało. Dłonie marzną, a tricepsy w pewnym momencie odmawiają współpracy, palce sztywnieją i mam wrażenie, że za chwilę puszczę kierownicę. Adrenalina wywołana prędkością częściowo rekompensuje te niedogodności.

_O5B0174

Zaczyna się kolejny stromy, bardzo techniczny zjazd. Duże kamienie pokryte częściowo mokrą gminą i poziome drewniane belki ułożone co kilkadziesiąt metrów. Nieustraszenie mknę w dół zwalniając przed kłodami. Mijam 2 dziewczyny, jedna niedawno zebrała się po wywrotce. Narzeka, że chyba wybiła sobie palec. Po chwili ja też zaliczam wywrotkę. Chwila nieuwagi, niedostatecznie zwalniam przed belką i lecę przed rower. Na szczęście to był lot kontrolowany – ląduję na zielonej trawce pomiędzy kamieniami. Szybko zbieram się, jadę dalej. Teren trochę się wypłaszcza, wciąż jest z górki. W oddali widzę bufet. Zatrzymuję się, napełniam bidon, zjadam banana, ładuję walefki do kieszonki i daję się objechać zawodniczce, którą jakiś czas temu wyprzedziłam na zjeździe. Pędzę za nią, zagaduję widząc, że jedzie w barwach klubu z mojego rodzinnego miasta. Nie jest zbyt rozmowna (podjazd za bufetem był dosyć wyczerpujący), mozolnie ją wyprzedzam i sunę dalej.

Kolejna wspinaczka, kolejny zjazd, znów wspinaczka i zjazd, tym razem odrobinę dłuższy. Ostatni, jakieś 3 kilometry przed metą, zapamiętam szczególnie. Szybki zjazd po mokrej łące. Rower zupełnie nie chciał mnie słuchać. Hamowanie starałam się ograniczyć do minimum, bo łatwo było o uślizg i kompletną utratę kontroli. Efekt – zatrzymuję się w ostatniej chwili nad wielką gromadą drewna. Wbicie się w nią nie byłoby raczej przyjemnością. Michał postanowił jednak zjechać ten fragment ciekawiej. Dla odmiany zdecydował się użyć hamulców, czego efektem był kilkumetrowy drift i kilka koziołków przy dość znacznej prędkości. Podobno wrażenia niezapomniane! 😀

Uff! _O0C9878Wjeżdżam na asfalt, nie wiem skąd mam siły, ale ostatnie kilkaset metrów pod górę do mety podjedżam na stojąco.Przejeżdżam przez czujki, spiker mówi że dojechałam, czuję się jak gwiazda. 😉 Znajduję Michała, dojechał 12 minut przede mną. Sprawdzamy wyniki. Jestem pierwsza. Nie wierzę, przecież jechałam 29km prawie 3 godziny, co daje średnią prędkość ok. 9,7 km/h. A jednak to wystarczyło, cieszę się, mimo że to tylko MINI. Jak na pierwszy raz w górach całkiem nieźle. Wszyscy zgodnie potwierdzamy, że jeszcze wrócimy do Golonki.

Wyniki MYBIKE.PL:

GIGA (63km): Krysia Żyżyńska – DNF

MEGA (49km): Ela Kaca – K2: 7/7, open: 13/13 z czasem 06:45:29 (gratulacje za odwagę!)

MINI (29km): Michał Żurek – M3: 11/36, open: 25/89 z czasem 02:47:45

MINI (29km): Monika Wrona – K2 1/7 , open: 1/16 z czasem 02:59:05

 

 

20.07.2013 Enduro trophy Zawoja

W sobotę, gdy reszta teamu przetaczała krew przed maratonem w Zagnańsku, a Paweł Inglot testował nowe pastylki, które będą uznane za doping w 2035 roku, postanowiłem wybrać się w góry na endurotrophy.pl, którego trzecia tegoroczna edycja organizowana była w Zawoi.

Enduro to jednodniowe zawody, składające się z etapów zjazdowych i podjazdowych, na których liczony jest czas, oraz odcinków dojazdowych, którymi przemieszcza się z odcinka na odcinek. Czas z odcinków dojazdowych nie jest liczony do klasyfikacji, aczkolwiek trzeba zmieścić się w limicie czasowym.

Z W-wy wyjechałem w piątek wieczorem. Atmosfera w samochodzie była wspaniała, ponieważ jechałem sam, a podróż minęła szybko. Prowadziłem bardzo ciekawe rozmowy o ostatnio przeczytanych książkach, najnowszych sztukach teatralnych oraz repertuarze w operze narodowej.

W Zawoi zameldowałem się około godziny 23, szybko znalazłem ciche, ciemne miejsce, gdzie zaparkowałem swój jednodniowy hotel i udałem się do jego tylnej części celem  wypoczęcia przed nadchodzącymi zawodami.

WP_000215

Nad ranem zastanawiałem się dlaczego nikt nie niepokoił mnie przez całą noc. W końcu to noc z piątku na sobotę, istniało więc duże prawdopodobieństwo napotkania podchmielonych górali. Cóż, okazało się, że zaparkowałem pod cmentarzem. Czy miałem to odebrać jako przedsmak tego, co będzie mnie czekać na OS-ach?

No dobra, jadę do biura zawodów, pobieram numer, ubieram się, zakładam ochraniacze i w górę.

_MG_8081IMG_0250

Opis organiazatora:

Startujemy spod kolejki na Mosorny Groń, jedziemy kawałek asfaltem w kierunku Przełęczy Krowiarki i skręcamy w lewo by wspiąć się na stok narciarski z Mosornego Gronia. Następnie przejeżdżamy pod stokiem i dalej ścieżką w poprzek stoku aż do żółtego szlaku. Kawałek wyżej rozpocznie się pierwszy Odcinek Specjalny.

OS1 – PODJAZD – żółtym szlakiem na szczyt Mosornego Gronia. Podjazd raczej mało wymagający i do podjechania w całości, całkiem stroma ścianka pod koniec, będzie gdzie wyprzedzać.

Moje doznania:

Cieżki dla tych, którzy jechali zjazdówkami. Dla mnie ciężki podwójnie, ponieważ przed wyjazdem wymieniłem sobie klocki hamulcowe w tylnym kole. W Warszawie wszystko było ok, w górach coś się popsuło i jechałem z zaciśniętym hamulcem. Tętno 180 i stoję w miejscu. Na mecie ktoś pyta:

-Który jechał na hamulcu?

– Ja!

– Buhahahaha!

– (no to ładnie się przedstawiłem…)

Miejsce: 89.

img_4386p1120296

Opis organiazatora:

OS2 – ZJAZD – kultowy zjazd znany już z zeszłego sezonu rozpoczynający się traską DH, następnie przecinamy stok narciarski i dalej zasuwamy głęboko w las aż do żółtego szlaku by po chwili z niego zjechać w piękny leśny singlowy odcinek aż do szlabanu pod koniec żółtego szlaku. Następnie już do końca jedziemy żółtym szlakiem i finiszujemy przy rzece.

Moje doznania:

Jazda po odcinku DH bez wcześniejszej znajomości trasy to ciężkie przeżycie. Najtrudniejszy  OS ze wszystkich. Żyję. Najważniejsze, że hamulec się dotarł a tarcza zmieniła kolor na fioletowy.

Miejsce: 90.

IMG_7531IMG_4491

Opis organiazatora:

Teraz czeka Was mozolny powrót na Mosorny Groń – początkowo przyjemnym singlem a następnie żółtym szlakiem na szczyt gdzie będzie nas Was czekał kolejny zjazd.

OS3 – ZJAZD – w tym sezonie niestety bez objętej już programem Natura 2000 kultowej rynny z Hali Śmietanowej a tylko z Mosornego Gronia by następnie wbić się na również znany Wam z poprzedniego sezonu niesamowity niebieski szlak – znajdziecie tam zarówno Beskidzką Rąbankę jak i bardzo klimatyczne single oraz niespodziewane zwroty akcji  a w sporej ilości wystąpi to w mrocznym klimacie gęstego lasu.

Moje doznania:

Przed startem do tego odcinka trzeba było wgramolić się z powrotem na Mosorny Groń. Tragedia. To nie był odcinek dojazdowy a dochodzeniowy. Właściwie najbardziej dające w kość były odcinki dojazdowe a nie same OS-y.

Najłatwiejszy OS zjazdowy. Gdyby nie to, że podjeżdżając  zablokowałem sobie amortyzatory (żeby było łatwiej) i nie odblokowałem ich już do zakończenia Os-u. Cymbał ze mnie.

Miejsce: 104.

_MG_8402img_0338

 

Opis organiazatora:

OS4 – TRAWERS – ten OS wielu z Wam da mocno w kość, będziecie mieli się gdzie  zmęczyć a wszystko to w bardzo zróżnicowanej scenerii i po każdej nawierzchni –  znajdziecie tam leśne singielki, Beskidzką Rąbankę, strumyk oraz łąki z owcami. Będzie  co robić a tempo jazdy czołówki będzie bardzo duże.

Od Mety trawersu czeka Was ok. 10 minut podjazd na start ostatniego OS’u.

Moje doznania:

Po zakończeniu OS 3 organizator zaplanował godzinną przerwę, którą wykorzystałem na reanimację roweru. Zastanawiałem się nad wycofaniem z zawodów, ale moja niespotykana inteligencja i zmysł inżynierski pozwolił na doprowadzenie roweru do jako takiej używalności.

Pedał SPD wpinał się z jednej strony, a złamana przerzutka radośnie zmieniała przełożenia. OK! Jedziemy!

Miejsce: 38.

_mg_8960

OS5 – ZJAZD – to nasza wisienka na torcie tej edycji czyli niesamowicie malowniczy zjazd  łąkami w górnej jego części oraz z fenomenalnym technicznym singlem w dolnej  części – tego zjazdu długo nie zapomnicie .

Moje doznania:

Z wpiętym jednym butem zsunąłem się na metę zawodów.

Miejsce: 103.

dsc05343

Uffff!!! To koniec. Ręce trzęsły mi się ze zmęczenia do wieczora. Dobrze, że w samochodzie mam automatyczną skrzynię bo nie byłbym w stanie zmieniać biegów. Powrót przez Kraków do Kielc. W Kielcach makaron, „stejk” i nad ranem maraton w Zagnańsku.

Dziękuję:

Rafałowi N. (plecak, pompka, baniak z wodą, pokrowiec na telefon);

Rafał W. (ochraniacze na nogi);

Adam M. (opony);

Piotr S. (kamera, filmu jeszcze nie obrobiłem :().

_mg_8385