Autor: Adrian Soho
Jak to jest wystartować na trasie, która „lekko” przekracza nasze możliwości? Czy 2500 m przewyższeń na odległości 68 km oznacza, że zjazdy będą strome? A co jeśli prognoza pogody się nie sprawdzi? Czy trzeba bać się Ukrainy?
Organizatorzy cyklu maratonów Świętokrzyska Liga Rowerowa postanowili spróbować czegoś nowego. Wierzymy, że dobrze znają tereny dookoła Kielc i nikt nie ma wątpliwości, że jeśli jest osoba będąca w stanie wyłuskać wszystkie lokalne „smaczki” terenowe, to tą osobą jest Bogdan Maziejuk. Nie chcąc popadać w rutynę państwo Maziejukowie postanowili urozmaicić swój cykl. Nawiązali kontakt z organizatorem maratonów „МТБ марафон” Nazarem Protsiv’em i maraton odbywający się w miejscowości Filipiec (Pylypets) na Ukrainie dopisali do listy edycji ŚLR. A my, jako zawsze głodni nowych wyzwań, nie mieliśmy wyjścia i na taką przynętę daliśmy się, jak można się domyślić, łatwo złapać. Wystawiliśmy cztery osoby: sprawdzona na długich dystansach Ela Kaca, której niestraszne wielogodzinne zjadanie długich kilometrów tras Masters/Giga, młoda i pełna energii Katarzyna Burek o bardzo pogodnym uśmiechu i dużym doświadczeniu w ściganiu się, a także Krzysztof Dziedzic – dotychczasowy zawodnik szosowy próbujący swoich sił w MTB oraz ja czyli Adrian Socho.
Dojazd na maraton nie był trywialny – czekała nas czterokrotnie większa odległość niż do Kielc i przekroczenie granicy kraju, a w zasadzie granicy strefy Schengen. Zarezerwowaliśmy na jazdę cały dzień, a przy rezerwacji noclegu zdaliśmy się na Nazara. Był on bardzo pomocny i informacje od niego rozwiały wiele wątpliwości i obaw. Jednakże zapas czasowy wykorzystaliśmy w całości, złożyło się na to opóźnienie wyjazdu z Warszawy, a drodze, już po zapadnięciu zmroku czekał nas deszcz – akurat na dość krętym odcinku prowadzącym przez pasmo gór. Ostatnie 30 km było typowo górskie i częściej korzystałem z „dwójki” niż z jakiegokolwiek innego biegu. Dojechaliśmy około północy i od razu zaczęliśmy się szykować do spania.
Następnego dnia idąc na śniadanie zauważamy, że wczorajszy deszcz objął również nasze okolice – w dodatku start odbywa się w mżawce. Nie można jednak marudzić, inni zawodnicy są gotowi to my też. Zaraz przekonamy się, jak to jest wystartować na trasie, która „lekko” przekracza nasze możliwości. Cieszymy się, że cały czas pada – nikt z nas przecież nie lubi się ścigać w unoszącym się z drogi pyle. Odrobina błota doda tylko do współczynnika hardkoru i uznania wśród osób, które na ten maratonie przyjechały. Ubieram się, zakładając prawie wszystko co mam – potówka, koszulka z długim rękawem, rękawki i nogawki, koszulka drużynowa. Ruszamy, testowy Trek Superfly śmiało wspina się pod górkę, a opony na 29-calowych kołach dobrze sobie radzą ze zdobiącymi podjazdy kamieniami. Trzeba pamiętać, że wiele współczesnych rowerów do XC, w szczególności tych na dużych kołach, ma kierownicę znacznie szerszą niż dominujący kilka lat temu standard 580 mm.
Bardzo to pomaga utrzymać równowagę na momentami śliskim podłożu. Zaczynają się pierwsze dłuższe podjazdy, na podłożu zaczyna dominować błoto w niezbyt lubianej odmianie zawierającej znaczną domieszkę gliny. Nie jest łatwo, podjazdy wyjadają siły, a trzeba przecież dotrwać do kolejnych podjazdów! Organizator na koniec zachował najciekawsze wyzwanie – podjazd o przewyższeniu 500 m zaczynający się 6 km przed metą. Z jednej strony trzeba zaoszczędzić sił, z drugiej – nie można zostać w tyle.
Łatwo nie jest, ale sił dodają piękne górskie widoki, czyste powietrze, a mgła i skrywające się w niej szczyty górskie wręcz proszą się o kilka choćby zdjęć komórką. Obsługa bufetów była bardzo pomocna, a panie mogły liczyć na wyczyszczenie szkieł okularów oraz …. (UWAGA!) przemycie twarzy! Dodatkowo panowie na trasie w ekspresowym wręcz tempie zajmowali się czyszczeniem łańcucha ORAZ kasety i smarowaniem łańcucha. Pełen szacunek!
Uprzejmi ludzie na bufetach oraz krzepiące ciasteczka i banany sprawiają, że jeszcze bardziej chce się kręcić do mety. Zauważam, że gdy na podjeździe nie mam siły pedałować na siedząco, to niesamowicie niska masa i pewnie też specyficzna geometria wyścigówki zaprojektowanej przy współudziale Garego Fishera sprawiają, że mogę jeszcze podjeżdżać na stojąco.
Są też zjazdy – niektóre to nachylone polne drogi, na których po dokręceniu możnaby pewnie przekroczyć 50 km/h. Inne to strome „ścianki”, które od deszczu wcale nie stały się łatwiejsze. Rower na kołach w dużym rozmiarze oraz zadziwiająco dobrze trzymające opony Bontrager XR1 pozwalają przejechać wszystkie zjazdy z jednym tylko kontaktem gleba-ciało.
Oponom należą się niezmierne słowa uznania, gdyż trzymały dość dobrze, a jednoczesnie ich zachowanie przy poślizgu było dość przewidywalne i dało się panować nad rowerem. Myślę nawet, że z górki rower prowadził się tak samo pewnie jak moja maszynka Enduro na kołach 26”.
Przeważnie jadę mając w polu widzenia jednego-dwóch innych zawodników. Licznik odlicza kilometry, a ja zerkam na miejsce na ramie, gdzie wcześniej naklejony był profil trasy. Deszcz i błoto jednak nie oszczędza nikogo ani niczego, mimo to napęd 2×10 w Treku spisuje się rewelacyjnie – zero zaciągnięć łańcucha, pewna i szybka zmiana biegów. O, jest kolejny zjazd, tuż przed nim wyprzedza mnie kolega z Kijowa w koszulce Rocky Mountain na amortyzowanym rowerze na małych kołach. Najbliższy zjazd jest po polach, przyklejam się do kolegi i nie odpuszczam. Pod koniec zjazdu jest króciutki błotnisto-kamienisty wąwóz, gdzie kolega na rowerze zatrzymuje się na ściance wąwozu, wtedy go wymijam. Mam już na liczniku ponad 40 km, ale powoli siły się kończą i wizje o mecie stają się coraz odleglejsze. Nie mogę jednak odpuścić, gdzieś tam zaraz za mną są kolejni zawodnicy i niech sobie nie myślą, że zawodnicy z Warszawy to słabeusze! Kolejny bufet i pyszne ciasteczka dodają sił. Po chwili wyjeżdżamy na asfalt, gdzie jest zero oznaczeń. Jedziemy tak 3 km zastanwiając się, czy tędy prowadzi trasa. Zero strzałek, zero taśm. A jednak jest skręt, pan z obsługi macha ręką wskazując dalszy kierunek jazdy. I w ten sposób dojechałem do ostatniego podjazdu. Początek jest stromy i urządzam sobie spacer. Zaraz jednak daje się jechać.
Wjeżdżam przecinając slalomem trasę wyciągu krzesełkowego, przez chwilę mam widok na zbocze i widzę, że chmury są nie tylko nade mną. Jest i szczyt, OSTATNI PODJAZD ZA MNĄ, pani na punkcie kontrolnym dokonuje rejestracji mojej obecności metodą analogową. I potwierdza, że odtąd będzie tylko w dół. I faktycznie jest, chociaż miejscami za stromo i ze względu na błoto i brak znajomości dalszego przebiegu trasy muszę nieco nadużywać hamulców. Nieprzesadnie mocarne tarcze 180/160 mm nie próbują jednak się przegrzewać i cały czas mam kontrolę nad rowerem. Krótki płaski odcinek i znowu zjazd – tym razem po korzeniach. A jak korzeni nie ma, to trzeba omijać pieńki i przewalone drzewa. Wszystko dobrze oznaczone, widać też, którędy przebiega optymalna trasa. Wyjeżdżam spośród drzew i już widzę metę! Dojeżdżam zmęczony i sprawdzam czas.
6 godzin na dystansie 68 km. Nigdy nie było tak wolno, nigdy nie było tyle podjazdów. Później okaże się, że w mojej kategorii startowało łącznie 17 zawodników, z czego 9 było szybszych, a 7 wolniejszych. Mam nadzieję, że dzięki temu startowi nasza drużyna podskoczy troszkę w klasyfikacji zespołowej cyklu ŚLR.
A teraz o samej organizacji maratonu. Chciałbym łatwo podać plusy i minusy, ale tych drugich za bardzo nie znalazłem. Świetna pomoc Organizatora (dziękujemy!!!!), szybka odprawa w biurze. W komplecie z numerkiem jest naklejka na ramę z profilem trasy. Oznakowanie i obstawienie trasy rewelacyjne, brak oznaczeń przy asfaltach organizator tłumaczył tym, że prawdopodobnie zostałyby one szybko zerwane przez cywili. Posiłku po wyścigu co prawda nie było, ale w pobliskiej pizzerii czekałem niecałe 10 minut na podanie mi tak potrzebnego dania z jedynego słusznego gatunku 🙂 Nawet nie zdążyłem wysłać SMSów do wszystkich zainteresowanych, a pachnąca pieczarkami pizza spoczęła na moim stoliku tuż obok kufla z piwem. Startujących było około setki, więc jeszcze tego samego dnia wyniki były na stronie. Nazar planuje kolejne edycje w okolicy Lwowa – o ponad 200 km bliżej niż Filipiec.
Trzeba też powiedzieć kilka słów o podróżowaniu po Ukrainie. Nie doświadczyliśmy żadnych z opisywanych przykrości. Nawet na próbę zatankowaliśmy nieco ukraińskiego paliwa i samochód nie wybuchł od tego. Stan dróg – jego kiepskość objawia się na dwa sposoby: a) drogi główne – starta farba wyznaczająca krawędzie jezdni i pasów, co jest uciążliwe po zmroku, a zwłaszcza po zmroku w deszczu, b) bardzo nierówna (pofałdowana) nawierzchnia drogi oznaczonej kolorem żółtym. Zwłaszcza podatne są auta o niskim zawieszeniu, takie jak mój Peugeot 407.
Poza tym: jedzenie dobre, ludzie przyjaźni. Mimo utrudnień związanych z przekraczaniem granicy (poniżej 30 minut w jedną stronę, ponad 3 godziny w drugą) odbieram okolice ukraińskich Karpat jako dobre miejsce na wyjazd wakacyjny na co najmniej tydzień. A cykl maratonów, w którym startowaliśmy mogę polecić każdemu, kto nie boi się spróbować „prawdziwych” gór.