Kilka dni przed startem…
O wyjeździe zadecydowaliśmy dosyć spontanicznie – Krysia szukała kompletu do wspólnej podróży, a że od jakiegoś czasu chcieliśmy spróbować z Michałem prawdziwego MTB, nie myśleliśmy długo. Dopiero po podjęciu decyzji zaczęłam zastanawiać się, czy – biorąc pod uwagę moje umiejętności, doświadczenie i sprzęt – to aby na pewno dobry pomysł. Obawy potęgowały opinie na temat trasy w Korbielowie, jej profil (ponad 2000 metrów w pionie w górę i tyle samo w dół na 49 km dystansu MEGA) i sceptyczne podejście szefa teamu – Mimiego. Choć to ostatnie raczej mnie zmotywowało – na zasadzie „Ja nie dam rady?!” 😉 Moje obawy zmniejszyła Krysia twierdząc, że trasa jest do bezproblemowego przejechania – pod warunkiem, że nie będzie padać. No właśnie, że nie będzie padać…
12 godzin przed startem
Dojeżdżamy do Żywca, jesteśmy już prawie na miejscu. Okazuje się, że prognoza pogody tym razem chyba niestety się sprawdzi. Dookoła nas błyska, pada deszcz. Zaczynam zastanawiać się, czy dam radę przejechać w takich warunkach 49 km. Pytam resztę towarzystwa – Krysia twardo obstaje przy GIGA (63km, w tym ponad 2500m w pionie w górę i tyle samo w dół), Ela także nie ma zamiaru odpuścić MEGA, w tonie Michała zaczynam wyczuwać lekkie wahanie, ale jeszcze wmawiam sobie, że dam radę…
Poranek przed startem
Budzę się, za oknem mgła. Podobno padało całą noc. Zaczynam zastanawiać się na serio, czy w ogóle startować. Michał stanowczo twierdzi, że nie pojedzie MEGA. Ja wiem, że 49km w takich warunkach to dla mnie jeszcze za dużo. Po krótkim namyśle decydujemy na zmianę dystansu na MINI – 29km i „tylko” 1200m w górę i w dół. Tak, to będzie przyjemna przejażdżka – pomyślałam. Moje dobre samopoczucie zniknęło już w momencie dojazdu do biura zawodów. Trochę ponad kilometr asfaltu, z pozoru lekko pod górkę. W tym momencie przypomniałam sobie, że przecież ja nie lubię gór! To całe bezsensowne, mozolne podchodzenie i jeszcze cięższe schodzenie. A teraz mam to zrobić na rowerze, albo (co gorsze) z rowerem na plecach? Co ja tu robię?! Ale słowo się rzekło, numerek jest, ekipa na mnie liczy, Michał obiecał, że pojedzie ze mną turystycznie. Może nie będzie tak źle.
Godzina przed startem
Wychodzimy z Michałem z pokoju a tu kto? Krysia! Coś jest nie tak, od pół godziny powinna być już na trasie. Okazało się, że na pierwszym podjeździe urwała ramię korby. Dziś już niestety nie pojedzie.
Jedziemy!
Jako debiutanci ustawiliśmy się pokornie na końcu sektora – u Golonki każdy dystans startuje oddzielnie, a na dystansie MINI jest tylko jeden sektor. Przed nami samochód bezpieczeństwa. Przyda się, bo pierwsze 2km to szybki zjazd po asfalcie. Ruszamy, nikt się nie śpieszy, nie wyrywa jak na Mazovii ślepo do przodu. Wszyscy chyba już wiedzą, że ciśnięcie na samym początku nie ma sensu. Nie pedałując rozwijam zawrotną prędkość ponad 40km/h. 😀 Grzecznie trzymam się na końcu, wszak jestem tu świeża. Michał krzyczy, żebyśmy trochę przycisnęli, z lekkimi obawami napieram więc na pedały. Niestety miły zjazd szybko się kończy. Samochód bezpieczeństwa zjeżdża na bok, a my wskakujemy do lasu. Wita nas lekko błotnisty podjazd. Wszyscy zsiadają z rowerów i karnie maszerują pchając je obok siebie. Fragment nie nadaje do podjechania, w każdym razie nie dla zawodników z MINI. Spacer pod górę kończy się po kilkunastu minutach. Można jechać, wciąż pod górę. Idzie mi całkiem dobrze, przednie koło nie odrywa się, tył też się nie ślizga. Jest ciężko. Wyprzedzam powoli pierwsze osoby. Staram się jechać równo, zachować siły na resztę pierwszego podjazdu (7 km non stop pod górę). Michał – zgodnie z obietnicą – jedzie tuż za mną. W pewnym momencie zrównuje się ze mną, rzuca „A kto tak ładnie pedałuje?!” i nie usłyszawszy odpowiedzi konsekwentnie sunie pod górę. Przez chwilę trzymam się za nim, jednak dosyć szybko mi odjeżdża. Pozostały dystans jadę sama.
Większość podjazdów udało mi się wjechać, co podobno wcale nie było takie łatwe, udało mi się nawet dostać za któryś z nich gratulacje. Faktycznie, był ciekawy – jechaliśmy po śliskich drewnianych belkach ułożonych poziomo na stosunkowo stromym i długim podjeździe.
Hurra! W końcu zjazd. Radość nie trwa jednak długo, bo okazuje się, że zjazdy w górach nie są aż tak wielką przyjemnością jak mi się do tej pory wydawało. Dłonie marzną, a tricepsy w pewnym momencie odmawiają współpracy, palce sztywnieją i mam wrażenie, że za chwilę puszczę kierownicę. Adrenalina wywołana prędkością częściowo rekompensuje te niedogodności.
Zaczyna się kolejny stromy, bardzo techniczny zjazd. Duże kamienie pokryte częściowo mokrą gminą i poziome drewniane belki ułożone co kilkadziesiąt metrów. Nieustraszenie mknę w dół zwalniając przed kłodami. Mijam 2 dziewczyny, jedna niedawno zebrała się po wywrotce. Narzeka, że chyba wybiła sobie palec. Po chwili ja też zaliczam wywrotkę. Chwila nieuwagi, niedostatecznie zwalniam przed belką i lecę przed rower. Na szczęście to był lot kontrolowany – ląduję na zielonej trawce pomiędzy kamieniami. Szybko zbieram się, jadę dalej. Teren trochę się wypłaszcza, wciąż jest z górki. W oddali widzę bufet. Zatrzymuję się, napełniam bidon, zjadam banana, ładuję walefki do kieszonki i daję się objechać zawodniczce, którą jakiś czas temu wyprzedziłam na zjeździe. Pędzę za nią, zagaduję widząc, że jedzie w barwach klubu z mojego rodzinnego miasta. Nie jest zbyt rozmowna (podjazd za bufetem był dosyć wyczerpujący), mozolnie ją wyprzedzam i sunę dalej.
Kolejna wspinaczka, kolejny zjazd, znów wspinaczka i zjazd, tym razem odrobinę dłuższy. Ostatni, jakieś 3 kilometry przed metą, zapamiętam szczególnie. Szybki zjazd po mokrej łące. Rower zupełnie nie chciał mnie słuchać. Hamowanie starałam się ograniczyć do minimum, bo łatwo było o uślizg i kompletną utratę kontroli. Efekt – zatrzymuję się w ostatniej chwili nad wielką gromadą drewna. Wbicie się w nią nie byłoby raczej przyjemnością. Michał postanowił jednak zjechać ten fragment ciekawiej. Dla odmiany zdecydował się użyć hamulców, czego efektem był kilkumetrowy drift i kilka koziołków przy dość znacznej prędkości. Podobno wrażenia niezapomniane! 😀
Uff! Wjeżdżam na asfalt, nie wiem skąd mam siły, ale ostatnie kilkaset metrów pod górę do mety podjedżam na stojąco.Przejeżdżam przez czujki, spiker mówi że dojechałam, czuję się jak gwiazda. 😉 Znajduję Michała, dojechał 12 minut przede mną. Sprawdzamy wyniki. Jestem pierwsza. Nie wierzę, przecież jechałam 29km prawie 3 godziny, co daje średnią prędkość ok. 9,7 km/h. A jednak to wystarczyło, cieszę się, mimo że to tylko MINI. Jak na pierwszy raz w górach całkiem nieźle. Wszyscy zgodnie potwierdzamy, że jeszcze wrócimy do Golonki.
Wyniki MYBIKE.PL:
GIGA (63km): Krysia Żyżyńska – DNF
MEGA (49km): Ela Kaca – K2: 7/7, open: 13/13 z czasem 06:45:29 (gratulacje za odwagę!)
MINI (29km): Michał Żurek – M3: 11/36, open: 25/89 z czasem 02:47:45
MINI (29km): Monika Wrona – K2 1/7 , open: 1/16 z czasem 02:59:05
Tę łąkę na koniec też pamiętam, ale było mi już wszystko jedno po tym co przeżyłam;-) i jechałam bezwiednie i bezrefleksyjnie za dwoma zawodnikami oby do mety:)
Gratuluje odwagi i pięknego wyniku. Zdobyłaś kolejny stopień wtajemniczenia 🙂 i to od razu po skoku na ,,wysoką górę”