Jak było w Łącznej?
To był mój najtrudniejszy maraton w wersji „krótszy dystans”. Ta góra na 30km to będzie mi się śniła po nocach. Po piekielnej wspinacze już myślałem, że jestem na górze a tu krótki trawers… i znowu pod górę… i końca nie widać.
Na maraton stawiliśmy się licznie, co dało się zauważyć po sporej ilości teamowych kolorów. Z nie małą satysfakcja trzeba powiedzieć, że Marcin J. długi dystans rozegrał na swoim podwórku po mistrzowsku, nie dając nikomu szans. Czas dla mnie niesamowity. Zdecydowanie poniżej 4h. Gdy ja nie licząc wymiany dętki dystans o 30km krótszy pokonałem…. w 3h… Jest nad czym pracować.
Na mazowieckich wyścigach często się słyszy „znowu było płasko”… Takie narzekania zawsze mnie dziwią, bo na Mazowszu po prostu nie ma gór. Za to góry Świętokrzyskie płaskie już nie są.
Sama trasa była praktycznie taka sam jak w uprzednim roku z małymi zmianami na pierwszych kilometrach. Rok temu nie jechałem. Za to słyszałem, że wtedy to był „koszmar” bo w nocy mocno padało i było strasznie dużo lepiącego błota. Teraz było sucho, niemal upalnie.
Zwykle na SLR po starcie jechało się kilka km zanim ruszał ostry wyścig. Teraz po 300m po przejedzie pod wiaduktem, skręt ostro w lewo i tam się zatkało tak, że trzeba było zejść z roweru. Ja wybrałem tor wewnętrzny.. tym czasem trzeba było jechać z zewnętrznej bo tam najkrócej się stało. Wielki minus jak dla mnie za taki mało bezpieczny start. Później zresztą, nadal nie dało się wyprzedzać pod górę. Widziałem kilka osób co nerwowo wyprzedzali… sam nie wiem po co bo przecież i trasa bardzo wymagająca i jeszcze będzie okazja… mnie nikt nie popchnął. Najpierw pod górę, a później z góry szybki zjazd (ja 65km/h). Peletonu już nie było. Kto miał zostać to został, kto pojechać pojechał. Na horyzoncie zobaczyłem zielona koszulkę Przemka i próbowałem go gonić. W słońcu, pod górę na szutrowej drodze krew się zagotowała. Z szutru trasa zmieniła się w przejazd przez ścieżkę trawiastą jednym śladem.. i znowu pod górę . Tutaj gdy nie było jak wyprzedzać grupy się zbijały w „pociągi”. Gdy ktoś się wykoleił to niestety zdarzało się zejść z roweru. A ruszyć było ciężko, bo było za stromo… Nie jestem wielbicielem takich podjazdów ale techniką i mocą w nogach trzeba było się wykazać. I tak trochę w dół, trochę w górę, z krótkimi miejscami do wyprzedzania. Niestety na jakimś bardzo szybkim szutrowym zjedzie strzeliła mi dętka. Okazało się że wymiana w bojowych warunkach dętki z nabojem nie poszła najlepiej. Straciłem prawie 15minut. Zresztą takich osób jak ja, spotkałem sporo… w różnych miejscach. Można więc powiedzieć że wypoczęty ruszyłem w pogoń. Akurat trasa wjechała do lasu. Od tego momentu na trasie wyprzedziły mnie może z 3 osoby. Gdy człowiek wie że już jedzie nie dla czasu tylko dla zabawy to dużo łatwiej się kręci. Wyprzedza się co chwila kogoś ale nawet gdy się jest na chwile zablokowanym to nie przeszkadza. Gdy prosiłem większość osób ustępowała.
Lesie było pięknie. Zielono, wilgotno, pachniało lasem. Słońce przebijało się przez drzewa. Ścieżka była wilgotna z nie wielka ilością luźnych kamieni. Mknąc w dół jechało się raz prawa, raz lewą strona. Było wspaniale. Chętnie wrócę na ten odcinek kiedyś.
Uff, nareszcie bufet. Teraz była mała pętla po prawdziwych górach gdzie była masa luźnych kamieni każdej wielkości. I znowu pod góre.. a później z góry. To chyba jeden z bardziej wymagających odcinków technicznie. Później mała dojazdówka do ścieżki.. i trawersem na dół a później pod górę.
Tu akurat prawie każdy podjazd brało się siła rozpędu więc nie było to bardzo męczące. Taką przyjemną jazdę przerwał najdłuższy podjazd na tym wyścigu. Chyba ze 4km cały czas stromo i bardzo stromo.
Wiele osób chwilami wprowadzało rower. Ja niestety zaliczam się do tej grupy. Po prostu się zajchałem… Na szczycie spotkałem Ele wyglądała na równie zmęczona jak ja. Tego dnia Ela dla mnie była bohaterka bo nie zeszła z trasy. Ja nie dałbym rady pojechać drugiej pętli. Ela dała radę.
Na zjedzie skończyła mi się woda i banany.. do bufetu niby kilka km. Ale nie było to takie proste bo trasa interwałowa. Góra, dół. Teraz mieszają mi się wspomnienia bo naprawdę myślałem tylko o bufecie…
Na Buffecie wyrwałem półtoralitrowa butelkę. Połowę wypiłem, połowę wylałem na siebie. Pomysł wypicia takiej dużej ilości wody na raz nie był najlepszy. Bo strasznie mnie zemdliło. Trasa snuła się po szerokich szutrach ale płasko nie było. Temperatura na Garminie przekroczyła 30stopni.. i rosła. Wtedy usłyszałem pociąg wiec wiedziałem że do mety już naprawdę nie daleko. Pojawiły się zarośla takie same jak na początku trasy. Wiec już bardzo blisko. Wtedy po szybkim zjedzie trasa wpadała do kanału ściekowego. Było absolutnie ciemno wąsko i nierówno… Gdyby ten tunel był dłuższy o 50m… to bym na pewno spadł z roweru bo tak mi się zakręciło w głowie. Naprawdę nie przyjemne uczucie. Do mety pozostał prawie 1km.. asfaltem pod górę. To był mój najkrótszy finisz bo wynosił całe 15m. Na więcej nie było siły. Dla nasze drużyny bardzo udany start. Choć dwie osoby zeszły z trasy Przemek i Ewa.
Ela Kaca 2 miejsce w M3 i 3 Open 7:00:26
Marcin Jabłoński 1 miejsce M4 i i 1 Open 3:51:58
Paweł Partyka 4 miejsce M3 i 10 Open 4:14:27
Michał Czajkowski 2 miejsce M1 i 22 Open 4:45:23
Jakub Okła 3 miejsce M1 i 38 Open 5:05:07
Krzysztof Dziedzic 19 miejsce w M3 i 40 Open 5:34:10
Fan:
Katarzyna Burek 5 miescje M2 i 6 Open 3:24:23
Adrian Soho (zgubił się pomiar)..przyjechał jako pierwszy z naszej drużyny.
Mikołaj Witkowski 28 miejsce M2 i 118 Open 3:08:17
Piotr Szlązak 32 miejsce M4 i 134 Open 3:20:04