Sezon, sezon i po sezonie… taaa. Wylądowałem na Wyspach Kanaryjskich, mianowicie Fuerteventurze. Nie obyłoby się bez zabrania ze sobą roweru, taka okazja często się nie zdarza. Pogoda jak na tę porę roku idealna do jazdy, 20 parę stopni w dzień i ok. 15 w nocy. Moim miejscem wypadowym jest miejscowość Corrallejo.
Pierwszy dzień to raczej kręcenie się po okolicy i zobaczenie z czym ma się do czynienia. W sumie to jest miło, trochę wieje, trochę trzęsie tyłek przez drogę wyjeżdżoną przez surferów i innych miłośników sportów wodnych, ale nie ma co narzekać, bo jeżeli tylko jest tak ciepło to biorę w ciemno.
Na następny dzień postanawiam zaatakować góry… w końcu na mapce widnieje postać samego „Rekina z Mesyny” promującego wyspę jako idealne miejsce do treningów.
Mój cel to mała wioska pośrodku wyspy Ajuy. Kieruję się w kierunku na La Olive, teren robi się trochę pagórkowaty. Ogólnie klimat wyspy wulkanicznej jest taki, że nie do końca jest miejsce, które przyciąga wzrok ze względu na brak bujnej roślinności, gdzieniegdzie palma, krzaczki, trawa. Przejeżdżam przez miejscowość, w której niewiele się dzieje. Droga jest dość ruchliwa, ale kierowcy omijają mnie z dużym zapasem. W końcu większość z nich jest na wakacjach i nigdzie się nie spieszy. Do 30 km jechałem w dolinie między dwoma górami wulkanicznymi, po tym zaczyna robić się zdecydowanie ciekawiej.
Droga powoli zaczyna się wznosić, wreszcie. Podjazd od tej ma jakieś 6km ze średnim nachyleniem ok 6%, max było 12%. Nic mnie nie goni, nie muszę się zaginać – to nie wyścig, więc oglądam przyjemne widoki. Szybki zjazd do dawnej stolicy wyspy Betancuria, nad którą góruje szczyt z taką sama nazwą. W dolinie roślinność króluje nad pustynnym klimatem. Wspinam się jeszcze przez chwilę i zjazd, który powoduje u mnie ciarki, betonowe bloki, które stoją po to, aby ochronić przed przepaścią. Zjazd jest niebezpieczny, ale niesamowity, kilka patelni (zakrętów) powoduje wytracenie prędkości.
Przejeżdżam przez bardzo urokliwą wioskę Pajare i udaje się do Ajuy. Droga wiedzie w dół w kierunku oceanu, z którego wiejący wiatr daje się we znaki. W dawnej wiosce rybackiej są tłumy turystów zwiedzających klify. Nic mnie tu nie zatrzymuje i postanawiam wrócić. Początkowo miałem objechać góry, ale szybko modyfikuję ten plan. Jadę tam ponownie, nie mogę sobie odmówić tych widoków i kilku zakrętów zapierających dech.
Wlokę się już niemiłosiernie, to znak na odpoczynek, który robię w Betancurii. Kawa pozwala na pokonanie ostatniego podjazdu. W kierunku północnym, wszystko rozłożone jest na raty i nie ma takiego ciągłego podjazdu, wszystkiego po trochu. Moja podróż kończy się w Casillias del Angel. W sumie nie było tak źle – 114 km i 2000 m przewyższenia. W trakcie zjazdu dostrzegam, że jednak nie wjechałem na najwyżej położony punkt.
Dwa dni później ponawiam podróż w takim samym początkowym kierunku, ale w pewnym momencie odbijam z La Oliva w kierunku stolicy wyspy i zjeżdżam na mniej uczęszczaną drogę. Warto zjeżdżać z głównych dróg.
Niestety tego dnia pogoda jest najgorsza z całego wyjazdu, a pomimo rękawków i kamizelki chłód i bardzo mocny wiatr powoli dają się we znaki. Niestety muszę skrócić swoją „wycieczkę” i zjeżdżam do głównej drogi prowadzącej do Puerto del Rosario. Wiatr wiał tak mocno, że Garmin pokazywał na zjeździe, że podjeżdżam. Trudno nic straconego. Trochę ponad 70 km zrobione.
Wypogodziło się, ale wieje mimo wszystko dość mocno, wyruszam na Puerto del Rosario główną drogą poprowadzoną przy oceanie. Na samym początku zostaje konkretnie potraktowany piaskiem z wydm parku naturalnego Corrallejo. Po niecałych 7 km moje nogi i napęd zaczynają skrzypieć od wszędobylskiego piasku. Niestety nie dałem rady ogarnąć fajnych fot, bo walczyłem z kierownicą i nie w myśli mi to było. Dojechałem do obwodnicy stolicy i udaję się w kierunku Antigua, znowu zaczynam podjazd, ale tym razem moim celem nie jest Berancuria czy Ajuy, chce zobaczyć najwyższy punkt widokowy, mieszczące się tam muzeum geologiczne.
Droga na sam szczyt jest momentami bardzo stroma i 16% powoduje u mnie wężykowanie. Na szczycie widok jest niesamowity, widać ocean z dwóch stron wyspy. Szybki zjazd i powrót. Upatrzyłem sobie jeszcze Coffebreak w trakcie drogi powrotnej w wiosce Villaverde z widokiem na Lanzarote, ale dopadła mnie sjesta i zamknięte drzwi, co w sumie nie zdarzyło mi się w ciągu całego tygodnia. Ostatecznie docieram do Crorralejo gdzie ląduje w cukierni 😀
Co do bardziej praktycznych rzeczy. Warto założyć grubsze oponki typu 700x25c. Na wyspie można wypożyczyć szosówkę albo mtb, ale z dostępnością tych pierwszych bywa różnie. Główne trasy mają czasami obok ścieżkę rowerową, ale nią nie jeździłem. Lepiej wziąć trochę ciepłych rzeczy zwłaszcza w takim okresie zimowym. Siła wiatru na wyspie najmniejsza jest w okresie listopad-styczeń. Z Corralejo codziennie jest prom na Lanzarote, gdzie również można pośmigać rowerem. Przeprawa trwa ok. 40 min.
Autor tekstu i zdjęć : Jakub Okła