Leżę w stanie nieważkości przed komputerem n-tą godzinę, a moja konsumpcja facebooka przekracza dozwoloną tygodniową normę – to jest namacalny rezultat ŚLR dzień po trasie mastera w Łagowie i globalnie czterodniowej etapówki. Być może nie doczytałam o regeneracji kolarskiej – nadrobię zimą ten temat i przejrzę skład chemiczny BCA 🙂
Natura jest bardzo złośliwa dla kolarzy – jak nielubiana teściowa, która mieszka za blisko – naturalnie chcą oni więcej i więcej, więc poszukiwanie adrenaliny i endorfin pcha ich do coraz większych wyzwań. Tyle że powoduje to najczęściej poważne ścierwienie organizmu. Im ciężej, tym czuję, że żyję.
Stąd idea etapówki mtb, która mi zamajaczyła w głowie w tym roku. Wybór padł na Mtbcross maraton w Łagowie, 15-18 sierpnia. Bo to nie szutrowe mydlenie oczu, ale trasy mtb. I w zasięgu moich możliwości i ..przyjazne dla portfela:)
Impreza organizowana po raz pierwszy, stąd kameralna. Na linii startu pojawił się kwiat mazowieckiego kolarstwa, powiedziałabym same fiołki, 32 zawodników, w tym dwie kobiety – ja i Ania Sawicka z Kielc. Ponieważ dokonałam dzień wcześniej analizy wyników moich ambitnych współzawodników, z góry pogodziłam się z myślą o częstym spotykaniu końca wyścigu.
Postanowiłam też wdrożyć nierealną rekomendację ortopedy, żeby nie upadać na lekko kontuzjowany bark (łatwo mówić…). Hehe, nawet przezornie zaklepałam sobie termin prześwietlenia kontrolnego na po etapówce, żeby dwa razy nie chodzić:) W praniu wyszło tak, że przekombinowałam z jednym upadkiem i noszę teraz ciemne rajstopy do pracy.
Dzień pierwszy – czasówka. Nie bądź słoniem.
30 km i 400 m przewyższeń na pierwszy dzień zapowiadało się na lekką przebieżkę, morską bryzę. Start spod szkoły w Łagowie, gdzie stał pomnik słonia przy mecie/starcie. Przez chwilę zastanawiałam się, czy to ma być ironiczne z lokalizacją startu przy tym słoniu… „Nie jedź jak słoń”, „nie trąć słoniem na trasie”, do głowy przyszło mi nawet określenie „nie słoń się na trasie”. W głowie nastawiłam się na sprint. Słoń okazał się jednak wyrocznią, bo trasa wcale nie była szybka – single leśne z wieloma skrętami z wymagającym wnikliwej uwagi podłożem, szybko ochrzczonym przez moich kolegów „kurwidołkami”, czy też podlegającymi własnej interpretacji przejazdami po niektórych górkach (free riding, nie było ścieżki), osączającymi łydkę jeżynami, trochę zbawiennego szutru. To wszystko sprawiło, że wykorzystałam nowo nabyte umiejętności techniczne z treningów, które prowadzi grupa „Na sportowo rowerowo” w W-wie. Więc na plus:) No mogłam bardziej uważać z dobrze oznaczoną trasą, bo i tak zjechałam hen hen daleko z ostatniego asfaltowego podjazdu w dół a nie w bok, jadąc ambitnie na maxa… Kosztowało mnie to wspinanie się długim szutrem pod górę i dużą stratę czasu.
I tak już było do końca, Ania pierwsza i ja starając się przyjeżdżać za nią z jak najmniejszą stratą.
Organizacja idealna, wszyscy zwarci i gotowi.
A z chłopaków bezapelacyjnie liderami byli Michał Ficek i Grzegorz Piątkowski, ani razu nie dali się pozostałym. Napięcie budowała walka do ostatniego km o trzecie miejsce w generalce pomiędzy Kamilem Marczakiem a Michałem Wojciechowskim – cięli się w różnicach o długości koła;-)
Dzień drugi – na Zamczysku nie straszy…
Około 50 km i 990 m przewyższeń – powtórka klasycznej, pięknej i wymagającej trasy z Daleszyc w odwróconej kolejności. Chyba każdy wrócił zadowolony, choć trasa mogła być o 10 km dłuższa. Zamczysko było łatwiej przejechać niż kwietniu, po zjeździe rynną stali ratownicy i słusznie:) Szybkie podjazdy i zjazdy, przyjazne podłoże (no może oprócz długiego trawiastego podjazdu, na którym się chce gryźć trawę:) Ponieważ nie opanowałam jeszcze techniki prowadzenia zaawansowanej konwersacji na maratonie (wymaga to zbyt krótkich i esencjonalnych zdań pomiędzy każdym sapnięciem) nie byłam najciekawszym towarzystwem dla jadącego ze mną kolarza, który pokonywał trasę treningowo i w przeciwieństwie do mnie kipiał dobrym humorem.
Dzień trzeci – relaks
52 km i 600 m przewyższeń, pola, lasy, asfalt, jednym słowem szansa na nadrobienie zaległości w krajoznawstwie regionu świętokrzyskiego. Piękne widoki, wiejska sielanka, żule pod sklepem (dziwne nikt mi piwa nie proponował tym razem..), babcie na ławkach. Też objazd ruin zamku Krzyżtopór, rezultatu ekscentryzmu polskiej arystokracji.
Na tym etapie przydałby się kompan do zmian. Ponieważ jechałam sama i też na horyzoncie nie było żadnego Lucky Lucka szybko mi spadła motywacja i zamieniło się to w końcu w tempo wycieczkowe. Z letargu wyrwał mnie tylko przez chwilę szybki wjazd w wąwóz, gdzie rozłożył się na całej szerokości pan z taczkami i zbierał chyba kamienie. Bardzo lubię wszelkich kolekcjonerów, ale nie kiedy istnieje ryzyko, że rozbiję ich kolekcję w drobny mak. No ostro tam hamowałam… Przypomniała mi się od razu historia jak to ktoś w trakcie jednej z Mazovii wjechał w łosia w trakcie wyścigu i od razu stwierdziłam że wjazd w pana z taczkami to byłaby za słaba historia. Nie spotkałam jednak żadnego gryzzli, więc piszę o świętokrzyskich taczkach.
Jednak wolę trasy po lesie i bardziej mtb, bo przynajmniej się można skupić na trasie a nie na problemach egzystencjonalnych ludzkości. Z drugiej strony to była regeneracja przed perłą następnego dnia, która miała mi stanąć na koniec w gardle.
Łagów – dzikość serca
Z dużym spokojem startowałam, profil trasy był nieodwracalny.
78 km i 1700 m przewyższeń. To hit tego sezonu. Maraton który pokazał, że można ułożyć trasę z długimi, typowo górsko – kamienistymi zjazdami i podjazdami, które mogą wychędożyć najwytrwalszych zawodników. Kilometry po Paśmie Jeleniowskim, pomimo zmęczonych nóg, były dla mnie pigułką ekstazy.
Proszę…
Potem był pierwszy kryzys i walka ze sobą. Jechałam już chyba ostatnia aż do drugiego bufetu, kiedy dogoniłam przedostatniego zawodnika i postanowiłam narzucić mocniejsze tempo na znanej mi już pętli czasówki. Dało radę na kilkanaście km, bo Pan w koszulce mazovii się nie poddał i słusznie gonił. I byłoby raźne tempo do końca, gdyby nie kompletny zgon na przedostatnim podjeździe, pewnie wynikający z niejedzenia, i postój, żeby się reaktywować. Dobrnęłam do mety, ale po przyjechaniu nie powiedziałabym, że miałam logiczne wypowiedzi;-)
Ponieważ to był etap połączony ze zwykłym maratonem, pojawiły się ludki z mojej drużyny MYBIKE.PL. Każdy mocno „przeżył” ten wyścig i inaczej patrzy na maratonowe życie.
Konrad – Czerwony Diabeł chyba ćwiczył w gorących krajach na jakimś zgrupowaniu, bo był 33 na fanie, a może to forma z gorących piekieł;-D. Brawo Kolego!
Zaraz za nim Rafał, który wraca szybko do formy po zdrowotnej przerwie…
i Pajacyk, gdzieś tam przybrykał w pierwszej setce
Wyzwanie mastera podjął niezłomny i wytrwały Tomek, z którym nie miałam okazji jeszcze porozmawiać, żeby porównać wrażenia. A jest co!
Wyniki Masters (czas zwycięzcy: 03:55:57)
06:53:55 Tomek Kuchniewski M4-11m, OPEN -69m
07:13:25 Ela Kaca M2-4m, OPEN-72m
Wyniki Fan (czas zwycięzcy: 02:25:10)
03:07:20 Konrad Gręda M2-16m, OPEN-33m
03:15:23 Rafał Nockowski M3-10m, OPEN-54m
03:38:58 Paweł Inglot M3-25m, OPEN-98m
Jesteśmy na 7 pozycji w generalnej klasyfikacji drużynowej!:)
Podsumowując etapówka godna polecenia.
Wracam za rok z podwójną mocą;-)
PS. Podziękowania dla drużyny biketires.pl za przygarnięcie mnie na tej etapówce i podtrzymywanie dobrego samopoczucia!:D
W wolnej chwili pouzupełniam autorów zdjęć.