Mój pierwszy raz w górach, czyli Powerade Volvo MTB Marathon – Korbielów 2013

Kilka dni przed startem…

O wyjeździe zadecydowaliśmy dosyć spontanicznie – Krysia szukała kompletu do wspólnej podróży, a że od jakiegoś czasu chcieliśmy spróbować z Michałem prawdziwego MTB, nie myśleliśmy długo. Dopiero po podjęciu decyzji zaczęłam zastanawiać się, czy – biorąc pod uwagę moje umiejętności, doświadczenie i sprzęt – to aby na pewno dobry pomysł. Obawy potęgowały opinie na temat trasy w Korbielowie, jej profil (ponad 2000 metrów w pionie w górę i tyle samo w dół na 49 km dystansu MEGA) profil megai sceptyczne podejście szefa teamu – Mimiego. Choć to ostatnie raczej mnie zmotywowało – na zasadzie „Ja nie dam rady?!” 😉 Moje obawy zmniejszyła Krysia twierdząc, że trasa jest do bezproblemowego przejechania – pod warunkiem, że nie będzie padać. No właśnie, że nie będzie padać…

12 godzin przed startem

Dojeżdżamy do Żywca, jesteśmy już prawie na miejscu. Okazuje się, że prognoza pogody tym razem chyba niestety się sprawdzi. Dookoła nas błyska, pada deszcz. Zaczynam zastanawiać się, czy dam radę przejechać w takich warunkach 49 km. Pytam resztę towarzystwa – Krysia twardo obstaje przy GIGA (63km, w tym ponad 2500m w pionie w górę i tyle samo w dół), Ela także nie ma zamiaru odpuścić MEGA, w tonie Michała zaczynam wyczuwać lekkie wahanie, ale jeszcze wmawiam sobie, że dam radę…

Poranek przed startem

Budzę się, za oknem mgła. Podobno padało całą noc. Zaczynam zastanawiać się na serio, czy w ogóle startować. Michał stanowczo twierdzi, że nie pojedzie MEGA. Ja wiem, że 49km w takich warunkach to dla mnie jeszcze za dużo. Po krótkim namyśle decydujemy na zmianę dystansu na MINI – 29km i „tylko” 1200m w górę i w dół. Tak, to będzie przyjemna przejażdżka – pomyślałam. Moje dobre samopoczucie zniknęło już w momencie dojazdu do biura zawodów. Trochę ponad kilometr asfaltu, z pozoru lekko pod górkę. W tym momencie przypomniałam sobie, że przecież ja nie lubię gór! To całe bezsensowne, mozolne podchodzenie i jeszcze cięższe schodzenie. A teraz mam to zrobić na rowerze, albo (co gorsze) z rowerem na plecach? Co ja tu robię?! Ale słowo się rzekło, numerek jest, ekipa na mnie liczy, Michał obiecał, że pojedzie ze mną turystycznie. Może nie będzie tak źle.

Godzina przed startem

Wychodzimy z Michałem z pokoju a tu kto? Krysia! Coś jest nie tak, od pół godziny powinna być już na trasie. Okazało się, że na pierwszym podjeździe urwała ramię korby. Dziś już niestety nie pojedzie.

Jedziemy!

Jako debiutanci ustawiliśmy się pokornie na końcu sektora – u Golonki każdy dystans startuje oddzielnie, a na dystansie MINI jest tylko jeden sektor. Przed nami samochód bezpieczeństwa. Przyda się, bo pierwsze 2km to szybki zjazd po asfalcie. Ruszamy, nikt się nie śpieszy, nie wyrywa jak na Mazovii ślepo do przodu. Wszyscy chyba już wiedzą, że ciśnięcie na samym początku nie ma sensu. Nie pedałując rozwijam zawrotną  prędkość ponad 40km/h. 😀 Grzecznie trzymam się na końcu, wszak jestem tu świeża. Michał krzyczy, żebyśmy trochę przycisnęli, z lekkimi obawami napieram więc na pedały. Niestety miły zjazd szybko się kończy. Samochód bezpieczeństwa zjeżdża na bok, a my wskakujemy do lasu. Wita nas lekko błotnisty podjazd. Wszyscy zsiadają z rowerów i karnie maszerują pchając je obok siebie. Fragment nie nadaje do podjechania, w każdym razie nie dla zawodników z MINI. Spacer pod górę kończy się po kilkunastu minutach. Można jechać, wciąż pod górę. Idzie mi całkiem dobrze, przednie koło nie odrywa się, tył też się nie ślizga. Jest ciężko. Wyprzedzam powoli pierwsze osoby. Staram się jechać równo, zachować siły na resztę pierwszego podjazdu (7 km non stop pod górę). Michał – zgodnie z obietnicą – jedzie tuż za mną. W pewnym momencie zrównuje się ze mną, rzuca „A kto tak ładnie pedałuje?!” i nie usłyszawszy odpowiedzi konsekwentnie sunie pod górę. Przez chwilę trzymam się za nim, jednak dosyć szybko mi odjeżdża. Pozostały dystans jadę sama.

_L3W8169

Większość podjazdów udało mi się wjechać, co podobno wcale nie było takie łatwe, udało mi się nawet dostać za któryś z nich gratulacje. Faktycznie, był ciekawy – jechaliśmy po śliskich drewnianych belkach ułożonych poziomo na stosunkowo stromym i długim podjeździe.

Hurra! W końcu zjazd. Radość nie trwa jednak długo, bo okazuje się, że zjazdy w górach nie są aż tak wielką przyjemnością jak mi się do tej pory wydawało. Dłonie marzną, a tricepsy w pewnym momencie odmawiają współpracy, palce sztywnieją i mam wrażenie, że za chwilę puszczę kierownicę. Adrenalina wywołana prędkością częściowo rekompensuje te niedogodności.

_O5B0174

Zaczyna się kolejny stromy, bardzo techniczny zjazd. Duże kamienie pokryte częściowo mokrą gminą i poziome drewniane belki ułożone co kilkadziesiąt metrów. Nieustraszenie mknę w dół zwalniając przed kłodami. Mijam 2 dziewczyny, jedna niedawno zebrała się po wywrotce. Narzeka, że chyba wybiła sobie palec. Po chwili ja też zaliczam wywrotkę. Chwila nieuwagi, niedostatecznie zwalniam przed belką i lecę przed rower. Na szczęście to był lot kontrolowany – ląduję na zielonej trawce pomiędzy kamieniami. Szybko zbieram się, jadę dalej. Teren trochę się wypłaszcza, wciąż jest z górki. W oddali widzę bufet. Zatrzymuję się, napełniam bidon, zjadam banana, ładuję walefki do kieszonki i daję się objechać zawodniczce, którą jakiś czas temu wyprzedziłam na zjeździe. Pędzę za nią, zagaduję widząc, że jedzie w barwach klubu z mojego rodzinnego miasta. Nie jest zbyt rozmowna (podjazd za bufetem był dosyć wyczerpujący), mozolnie ją wyprzedzam i sunę dalej.

Kolejna wspinaczka, kolejny zjazd, znów wspinaczka i zjazd, tym razem odrobinę dłuższy. Ostatni, jakieś 3 kilometry przed metą, zapamiętam szczególnie. Szybki zjazd po mokrej łące. Rower zupełnie nie chciał mnie słuchać. Hamowanie starałam się ograniczyć do minimum, bo łatwo było o uślizg i kompletną utratę kontroli. Efekt – zatrzymuję się w ostatniej chwili nad wielką gromadą drewna. Wbicie się w nią nie byłoby raczej przyjemnością. Michał postanowił jednak zjechać ten fragment ciekawiej. Dla odmiany zdecydował się użyć hamulców, czego efektem był kilkumetrowy drift i kilka koziołków przy dość znacznej prędkości. Podobno wrażenia niezapomniane! 😀

Uff! _O0C9878Wjeżdżam na asfalt, nie wiem skąd mam siły, ale ostatnie kilkaset metrów pod górę do mety podjedżam na stojąco.Przejeżdżam przez czujki, spiker mówi że dojechałam, czuję się jak gwiazda. 😉 Znajduję Michała, dojechał 12 minut przede mną. Sprawdzamy wyniki. Jestem pierwsza. Nie wierzę, przecież jechałam 29km prawie 3 godziny, co daje średnią prędkość ok. 9,7 km/h. A jednak to wystarczyło, cieszę się, mimo że to tylko MINI. Jak na pierwszy raz w górach całkiem nieźle. Wszyscy zgodnie potwierdzamy, że jeszcze wrócimy do Golonki.

Wyniki MYBIKE.PL:

GIGA (63km): Krysia Żyżyńska – DNF

MEGA (49km): Ela Kaca – K2: 7/7, open: 13/13 z czasem 06:45:29 (gratulacje za odwagę!)

MINI (29km): Michał Żurek – M3: 11/36, open: 25/89 z czasem 02:47:45

MINI (29km): Monika Wrona – K2 1/7 , open: 1/16 z czasem 02:59:05

 

 

Etapówka Łagów 2013, ŚLR-Mtbcross maraton. Im ciężej tym przyjemniej….;-)

Leżę w stanie nieważkości przed komputerem n-tą godzinę, a moja konsumpcja facebooka przekracza dozwoloną tygodniową normę – to jest namacalny rezultat ŚLR dzień po trasie mastera w Łagowie  i globalnie czterodniowej etapówki. Być może nie doczytałam o regeneracji kolarskiej – nadrobię zimą ten temat i przejrzę skład chemiczny BCA 🙂

Natura jest bardzo złośliwa dla kolarzy – jak nielubiana teściowa, która mieszka za blisko – naturalnie chcą oni więcej i więcej, więc poszukiwanie adrenaliny i endorfin pcha ich do coraz większych wyzwań. Tyle że powoduje to najczęściej poważne ścierwienie organizmu. Im ciężej, tym czuję, że żyję.

Stąd idea etapówki mtb, która mi zamajaczyła w głowie w tym roku. Wybór padł na Mtbcross maraton w Łagowie, 15-18 sierpnia. Bo to nie szutrowe mydlenie oczu, ale trasy mtb. I w zasięgu moich możliwości i ..przyjazne dla portfela:)

Impreza organizowana po raz pierwszy, stąd kameralna. Na linii startu pojawił się kwiat mazowieckiego kolarstwa, powiedziałabym same fiołki, 32 zawodników, w tym dwie kobiety –  ja i Ania Sawicka z Kielc. Ponieważ dokonałam dzień wcześniej analizy wyników moich ambitnych współzawodników, z góry pogodziłam się z myślą o częstym spotykaniu końca wyścigu.

IMG_5893

Postanowiłam też wdrożyć nierealną rekomendację ortopedy, żeby nie upadać na lekko kontuzjowany bark (łatwo mówić…). Hehe, nawet przezornie zaklepałam sobie termin prześwietlenia kontrolnego na po etapówce, żeby dwa razy nie chodzić:) W praniu wyszło tak, że przekombinowałam z jednym upadkiem i noszę teraz ciemne rajstopy do pracy.

Dzień pierwszy – czasówka. Nie bądź słoniem.

IMG_5916

30 km i 400 m przewyższeń na pierwszy dzień zapowiadało się na lekką przebieżkę, morską bryzę. Start spod szkoły w Łagowie, gdzie stał pomnik słonia przy mecie/starcie. Przez chwilę zastanawiałam się, czy to ma być ironiczne z lokalizacją startu przy tym słoniu… „Nie jedź jak słoń”, „nie trąć słoniem na trasie”, do głowy przyszło mi nawet określenie „nie słoń się na trasie”. W głowie nastawiłam się na sprint. Słoń okazał się jednak wyrocznią, bo trasa wcale nie była szybka – single leśne z wieloma skrętami z wymagającym wnikliwej uwagi podłożem, szybko ochrzczonym przez moich kolegów „kurwidołkami”, czy też podlegającymi własnej interpretacji przejazdami po niektórych górkach (free riding, nie było ścieżki), osączającymi łydkę jeżynami, trochę zbawiennego szutru. To wszystko sprawiło, że wykorzystałam nowo nabyte umiejętności techniczne z treningów, które prowadzi grupa „Na sportowo rowerowo” w W-wie. Więc na plus:) No mogłam bardziej uważać z dobrze oznaczoną trasą, bo i tak zjechałam hen hen daleko  z ostatniego asfaltowego podjazdu w dół a nie w bok, jadąc ambitnie na maxa… Kosztowało mnie to wspinanie się długim szutrem pod górę i dużą stratę czasu.

IMG_4295

I tak już było do końca, Ania pierwsza i ja starając się przyjeżdżać za nią z jak najmniejszą stratą.

IMG_5941

Organizacja idealna, wszyscy zwarci i gotowi.

A z chłopaków bezapelacyjnie liderami byli Michał Ficek i Grzegorz Piątkowski, ani razu nie dali się pozostałym. Napięcie budowała walka do ostatniego km o trzecie miejsce w generalce pomiędzy Kamilem Marczakiem a Michałem Wojciechowskim – cięli się w różnicach o długości koła;-)

1119862_541900515863842_1915157113_o

Dzień drugi – na Zamczysku nie straszy…

Około 50 km i 990 m przewyższeń – powtórka klasycznej, pięknej i wymagającej trasy z Daleszyc w odwróconej kolejności. Chyba każdy wrócił zadowolony, choć trasa mogła być o 10 km dłuższa. Zamczysko było łatwiej przejechać niż kwietniu, po zjeździe rynną stali ratownicy i słusznie:) Szybkie podjazdy i zjazdy, przyjazne podłoże (no może oprócz długiego trawiastego podjazdu, na którym się chce gryźć trawę:) Ponieważ nie opanowałam jeszcze techniki prowadzenia zaawansowanej konwersacji na maratonie (wymaga to zbyt krótkich i esencjonalnych zdań pomiędzy każdym sapnięciem) nie byłam najciekawszym towarzystwem dla jadącego ze mną kolarza, który pokonywał trasę treningowo i w przeciwieństwie do mnie kipiał dobrym humorem.

Dzień trzeci – relaks

52 km i 600 m przewyższeń, pola, lasy, asfalt, jednym słowem szansa na nadrobienie zaległości w krajoznawstwie regionu świętokrzyskiego. Piękne widoki, wiejska sielanka, żule pod sklepem (dziwne nikt mi piwa nie proponował tym razem..), babcie na ławkach. Też objazd ruin zamku Krzyżtopór, rezultatu ekscentryzmu polskiej arystokracji.

P8173407

Na tym etapie przydałby się kompan do zmian. Ponieważ jechałam sama i też na horyzoncie nie było żadnego Lucky Lucka szybko mi spadła motywacja i zamieniło się to w końcu w tempo wycieczkowe. Z letargu wyrwał mnie tylko przez chwilę szybki wjazd w wąwóz, gdzie rozłożył się na całej szerokości pan z taczkami i zbierał chyba kamienie. Bardzo lubię wszelkich kolekcjonerów, ale nie kiedy istnieje ryzyko, że rozbiję ich kolekcję w drobny mak. No ostro tam hamowałam… Przypomniała mi się od razu historia jak to ktoś w trakcie jednej z Mazovii wjechał w łosia w trakcie wyścigu i od razu stwierdziłam że wjazd w pana z taczkami to byłaby za słaba historia. Nie spotkałam jednak żadnego gryzzli, więc piszę o świętokrzyskich taczkach.

Jednak wolę trasy po lesie i bardziej mtb, bo przynajmniej się można skupić na trasie a nie na problemach egzystencjonalnych ludzkości. Z drugiej strony to była regeneracja przed perłą następnego dnia, która miała mi stanąć na koniec w gardle.

Łagów – dzikość serca

dsc_1062

Z dużym spokojem startowałam, profil trasy był nieodwracalny.

78 km i 1700 m przewyższeń. To hit tego sezonu. Maraton który pokazał, że można ułożyć trasę z długimi, typowo górsko – kamienistymi zjazdami i podjazdami, które mogą wychędożyć najwytrwalszych zawodników. Kilometry po Paśmie Jeleniowskim, pomimo zmęczonych nóg, były dla mnie pigułką ekstazy.

Proszę…

Nowy obraz2

Potem był pierwszy kryzys i walka ze sobą. Jechałam już chyba ostatnia aż do drugiego bufetu, kiedy dogoniłam przedostatniego zawodnika i postanowiłam narzucić mocniejsze tempo na znanej mi już pętli czasówki. Dało radę na kilkanaście km, bo Pan w koszulce mazovii się nie poddał i słusznie gonił. I byłoby raźne tempo do końca, gdyby nie kompletny zgon na przedostatnim podjeździe, pewnie wynikający z niejedzenia, i postój, żeby się reaktywować. Dobrnęłam do mety, ale po przyjechaniu nie powiedziałabym, że miałam logiczne wypowiedzi;-)

Ponieważ to był etap połączony ze zwykłym maratonem, pojawiły się ludki z mojej drużyny MYBIKE.PL. Każdy mocno „przeżył”  ten wyścig i inaczej patrzy na maratonowe życie.

Konrad – Czerwony Diabeł chyba ćwiczył w gorących krajach na jakimś zgrupowaniu, bo był 33 na fanie, a może to forma z gorących piekieł;-D. Brawo Kolego!

DSC_0803

Zaraz za nim Rafał, który wraca szybko do formy po zdrowotnej przerwie…

DSC_0839

i Pajacyk, gdzieś tam przybrykał w pierwszej setce

Wyzwanie mastera podjął niezłomny i wytrwały Tomek, z którym nie miałam okazji jeszcze porozmawiać, żeby porównać wrażenia. A jest co!

Nowy obraz

Wyniki Masters (czas zwycięzcy: 03:55:57)
06:53:55 Tomek Kuchniewski M4-11m, OPEN -69m
07:13:25 Ela Kaca M2-4m, OPEN-72m

Wyniki Fan (czas zwycięzcy: 02:25:10)
03:07:20 Konrad Gręda M2-16m, OPEN-33m
03:15:23 Rafał Nockowski M3-10m, OPEN-54m
03:38:58 Paweł Inglot M3-25m, OPEN-98m

Jesteśmy na 7 pozycji w generalnej klasyfikacji drużynowej!:)

Podsumowując etapówka godna polecenia.

1150653_541901975863696_67418753_o

Wracam za rok z podwójną mocą;-)

1175036_541899559197271_1868692258_n

PS. Podziękowania dla drużyny biketires.pl za przygarnięcie mnie na tej etapówce i podtrzymywanie dobrego samopoczucia!:D

W wolnej chwili pouzupełniam autorów zdjęć.