W Suchedniowie sucho nie było … ŚLR 23.06.2013

Jak to zwykle bywa, po całym tygodniu upałów i mega słonecznej pogody, w dniu wyścigu pogoda odmieniła się o 180 stopni i rozpadało się na dobre.  Po pamiętnym maratonie w sąsiednim Wąchocku budziło to pewne obawy co do warunków na trasie i postawiło pod znakiem zapytania sens startowania. W krótkiej rozmowie telefonicznej organizator ŚLR poinformował, że w Suchedniowie tylko lekko kropi i się wypogadza. Ostateczna decyzja – STARTUJEMY !!!
Na miejsce dojechaliśmy o godzinie 9.30. W okolicach miasteczka ŚLR do startu przygotowywały się dziesiątki zawodników – wśród nich spotkałem Elę i Tomka z naszego teamu. Dzisiaj tylko nasza trójka miała pojawić się na starcie – reszta drużyna leczyła kontuzje lub odpoczywała po 12 godzinach ścigania na Mazovii (gratulacje dla Krysi i Wojtka za zwycięstwo w swoich kategoriach SOLO !!! ).
Po szybkim ogarnięciu sprzętu i przebraniu należało rozpocząć rozgrzewkę. Po krótkiej przejażdżce po okolicy wiedziałem, że warunki na trasie nie będą należały do łatwych – było sporo kałuż i błota po niedawnych opadach. Ale my w Mybike.pl z cukru nie jesteśmy …

ela
Tradycyjnie o godzinie 10.30 startowali zawodnicy na dystansie Master. Ela jak zwykle liczyła na dobrą zabawę i z lekceważeniem wypowiadała się o trasie, a Tomek wykazywał największe skupienie. Przed nimi było do przejechania ponad 80km i prawie 1900m przewyższeń !!! Chylę czoła przed Elą i Tomkiem oraz pozostałymi zawodnikami z tego dystansu …

tomek
Na mnie natomiast czekał dystans Fan – 53km i prawie 1100m przewyższeń.  Biorąc pod uwagę te wartości oraz panujące warunki założyłem sobie dojechanie do mety w czasie poniżej 3,5h. Rozgrzewkę prowadziłem do ostatnich minut przed startem i niestety musiałem ustawić się w końcówce sektora.
Start był punktualny jak japońska kolej – o godzinie 11.00 kolumna prowadzona przez radiowozy i pilotów na motorach wyruszyła przez miasto w kierunku lasu. Pierwsze kilometry trasy przebiegały po dosyć szerokich szutrach usianych dziesiątkami kałuż.  Można sobie wyobrazić jak wygląda stado rowerzystów pędzących po takiej trasie z prędkością 30-40km/h – twarze mało rozpoznawalne, rowery rzężące, a ciuchy mokre …
Po 10km szybkiej jazdy w górę i w dół wjechałem na wąskie, leśne ścieżki. A tam już czekało na mnie rozjeżdżone błoto.  Tradycyjnie na kołach miałem założone Continentale Race King, które w błocie spisują się średnio. Z lekkimi uślizgami udawało mi się wyprzedzać co jakiś czas wolniejszych zawodników.  Jakie to szczęście , że dzień wcześniej nasmarowałem łańcuch finish linem na mokre warunki 🙂  Wielu zawodników stawało wzdłuż trasy i wyciągało pozaciągane łańcuchy – mnie na szczęście nic takiego nie spotkało i mogłem z względnie cichym napędem gnać przed siebie. Kolejne kilometry trasy to na przemian lżejsze technicznie odcinki szutrowe i błotno-wodne przeprawy przez las.
W końcu na trasie pojawiły się tabliczki z trzema wykrzyknikami !!! Teraz trasa miała oddzielić chłopców od mężczyzn i dziewice od kobiet 😉  Przede mną był zjazd przy Michniowskiej Skale – miejsce charakterystyczne dla suchedniowskiej trasy. Gdy dojechałem do pierwszego zjazdu kilka osób schodziło środkiem, więc krzyknąłem niczym Mojżesz żeby się rozstąpili jak Morze Czerwone 🙂 Grzecznie mnie przepuścili, a ja mogłem dzięki temu zyskać kilka pozycji.
Kolejne kilometry trasy prowadziły po trawiastych wzgórzach. Nie należę do kolarzy strachliwych, ale zjazdy 30-40km/h w wysokiej trawie, gdzie ślad był wyjeżdżony jedynie na szerokość koła roweru trochę mnie przerażały. No ale przecież walczę o punkty dla drużyny … Na tych samych wzgórzach czekały mnie najcięższe tego dnia podjazdy – na grząskiej podmokłej trawie co jakiś czas były około 1-metrowe stopnie. Większość z nich trzeba było podchodzić. Na tym fragmencie trasy spotkałem uśmiechniętą Elę – krótka wymiana pozdrowień i dalej ogień.
A teraz gwóźdź programu, czyli bufet nr.2 na ok. 30km trasy. Zwolniłem do 5km/h i w prawą ręką złapałem kubek z izotonikiem. Kątem oka zobaczyłem na stole czerwoniutkie kawałki arbuza i postanowiłem się na chwilę zatrzymać i ich skosztować. Prawa ręka trzymała izo, więc lewa zacisnęła przedni hamulec. Niestety solidnie zabłocone pedały i bloki nie dały się wypiąć i skończyło się wywrotką. Upadłem na prawą dłoń, która w ciągu kilku sekund zaczęła solidnie puchnąć i boleć. Przede mną było jeszcze 23km trasy, ale przecież nie mogłem się poddać. Czym innym mógłbym się pochwalić w opisie wyscigu na naszym teamowym blogu jak nie swoją heroiczną walką z bólem ręki przez pozostałe 1,5h jazdy 🙂 Ręką bolała coraz bardziej, a jazda po dziurach i bruku nie poprawiała komfortu. Próbowałem różnych dziwnych chwytów kierownicy i chyba pierwszy raz żałowałem, że nie mam założonej lemondki …

ostatnie kilometry
Kolejne kilometry to jazda w mniejszych i większych grupach – trochę szutrów i błotnistych odcinków leśnych. I wtedy pojawił się on … zawodnik z czarnymi compressami na łydkach. Doskonale pamiętałem go z wyscigu z Nowin. Wtedy uciekł mi w końcówce i ostatecznie włożył ponad 2 minuty. To się nie mogło powtórzyć !!! Trzymałem się na jego kole przez dłuższy czas, ale odszedł mi na 50m na jednym z podjazdów. Jednak los mi sprzyjał, bo był to podjazd pod Michniowską Skałę, z której po raz drugi mieliśmy pokonać stromy zjazd. Cała nasza grupa zaczęła sprowadzać rowery, tylko oczywiście ja z uszkodzoną ręką zjechałem jak wariat i uciekłem im na tym szybkim zjeździe.
Przez kilkanaście minut zawodnik w compressach był sporo za mną, ale na 2km przed metą wyprzedził mnie na szybkim szutrowym odcinku (ach te 29 cali !!!). Trzymałem się za nim w odległości około 15m do samego końca i zaatakowałem na ostatnim zakręcie kilkanaście metrów przed metą. Chyba nie spodziewał się takiego sprintu z mojej strony (ach te 26 cali !!!).

finisz
Po przejechaniu mety i złapaniu oddechu udałem się do bufetu. A tam niczym w egipskim hotelu z 5 gwiazdkami – izo, woda, arbuzy, pomarańcze, ciastka, wafelki i oczywiście makaron. Troszkę pojadłem i poszedłem umyć siebie i rower. A ręka puchła i puchła … Gdy adrenalina ze mnie zeszła to dopiero poczułem, że to coś więcej niż stłuczona dłoń. Ledwo ruszałem ręką, nie mówiąc o zmianie biegów w samochodzie. Na szczęście był kierowca zmiennik …

Podsumowując wyścig w Suchedniowie:
Ela Kaca 7:35:08  miejsce 4 w K2 (66 open Master)
Tomek Kuchniewski 6:38:21  miesce 6 w M4 (62 open Master)
Konrad Gręda 3:29:48  miejsce 26 w M2 (62 open Fan) – TUTAJ zapis z Garmina 810
Wspólnie zdobylismy 874 pkt do klasyfikacji druzynowej. Po tym wyścigu Mybike.pl jest na 7. miejscu drużynowo. A to napewno nie jest nasze ostatnie słowo …

Łomianki – 12h

IMG_8389Łomianki – moje pierwsze pudło – pozwoliłem sobie na dość osobisty tekst

Moją relację z Łomianek pragnę zacząć od podziękowań za każdą najdrobniejszą pomoc, bez której jednak wszystko mogło obrócić się w nic (w kolejności pojawiania się postaci):

– Crazy Racing Team za zorganizowanie pit-stopu w najlepszym z możliwych miejsc, sprawdzanie wyników i doping
– Agacie za pożyczenie czołówki
– MyBike.pl za pożyczenie stojaka serwisowego, pompki serwisowej i namiotu (nieserwisowego)
– Piotrkowi za pożyczenie latarki
– Konradowi za przymocowanie koszyka na bidon i doping w miasteczku
– Małgosi za napełnianie i podawanie bidonów
– Darkowi za doskonałą suplementację na ostatnie okrążenie
– Szymonowi za postawę Fair Play

Rozpisałem się z tymi podziękowaniami, jakbym wygrał Tour de France, ale powiem Wam, że tak się czułem. 🙂

No więc o 12:00 starujemy. Zaraz po starcie lekkie błotko. Po 3-4 km mam pewność, że mój tyłek będzie cierpiał, ale póki co ogień. Trasa fajna, zgodnie z zapowiedzią brak nudy –  praktycznie tylko jeden monotonny odcinek wzdłuż wału, za to przed podjazdem na wał fajny singielek z wyprofilowanymi zakrętami. Trasa składała się z bardzo różnych odcinków – odcinek asfaltowy, drogi szutrowe przeróżnej kondycji, łąki, błotniste ścieżki leśne, na których można było sobie podriftować albo nieźle fiknąć.

Do 6. okrążenia nikt mnie nie wyprzedza – być może robi to w trakcie moje wymiany bidonu lub pochłaniania przepysznego Krysiowego ciastka, ale na trasie ani razu, co daje dobrą motywację. Do tego jeszcze wydaje mi się, że na którymś słyszę jak wypoczywająca nad wodą młodzież (o której będzie pod koniec) mówi do siebie “ten to dobry jest” – ale pewnie mi się przesłyszało. W pit stopie Paweł informuje mnie, że mam 11 minut przewagi. Z początku nie rozumiem, ale po kolejnym sam podjeżdżam do komputera w miasteczku i nie wierzę oczom: prowadzę w M3 🙂 to teraz tylko utrzymać przewagę…

Po 4h jazdy nie mogę już normalnie usiąść na siodle – muszę się za każdym razem delikatnie i dokładnie wpasowywać. Do tego fatalny błąd żywieniowy – makaron z jogurtem… Kolejne okrążenie robię w mękach i lekko wysiada psychika, do tego ten upał… Podczas kolejnego zatrzymuję się nad wodą i mimo braku wygodnego zejścia udaje mi się jakoś ochlapać głowę i ręce. Ulga jest natychmiastowa, moc wraca i kolejne kółka jakoś idą 🙂

Po 6h nie mogę już wcale siedzieć. Moje myśli: “dałeś radę 28 kilometrów ze złamana sztycą – przejedziesz i te pozostałe 6h bez siodełka”. I tak też się stało 🙂 Pomógł mi też w tym inny zawodnik, który stwierdził, że na stojąco zaraz padnę. Nie padłem 🙂

Po 9h próbuję usiąść, choć na chwilkę… Niestety – okazuje się, że już wiem co to jest „jesień średniowiecza”. Na szczęście, o dziwo, w nogach czuję nadal siłę, nic nie dokucza oprócz oczywistych skurczów przy wykonywaniu jakiegokolwiek nietypowego ruchu. Najgorzej ręce – brak amortyzatora nie pomaga w mojej sytuacji.

Zaczyna się ściemniać, chłodna woda z jeziorka przestaje być potrzebna, w zamian za to uzupełniając płyny na chwilowym postoju na wale (od 9. okrążenia i tak podchodzę, szkoda kolan) ryzykuję utratę cennej hemoglobiny wraz z resztkami krwi…

Młodzież, o której pisałem wcześniej odjeżdża bez pożegnania, za to zostawia po sobie miłą pamiątkę – stosy butelek i opakowań po czipsach 🙁

Przedostatnie okrążenie zajmuje mi prawie 50 minut a na zegarze jakieś 45 minut do końca, nie mam czasu sprawdzać jak radzi sobie rywal. Pochłaniam żel, od Darka znanego szerzej jako Elninjo dostaję jakąś tajemną fiolkę z instrukcją kiedy ją odpieczętować i ruszam. Po chwili doganiam zawodnika, który walczy o 3. miejsce w M4, chwilę analizujemy szanse na dokończenie tego okrążenia. Po 2 kilometrach nadjeżdża ktoś z tyłu i pyta:
– które kółko robisz?
– osiemnaste….yyy… Szymon?
– tak
– a Ty które?
– też osiemnaste.
– o skubany, no to ja w takim razie … uciekam (chyba inaczej się wyraziłem)

W nogach nadal czuję moc, jednak staram się jechać ostrożnie na trudniejszych odcinkach, żeby wszystkiego nie zmarnować jednym głupim błędem, ale na każdej prostej wrzucam twarde przełożenie i dzida. Ostatnie okrążenie udaje mi się pokonać prawie 10 minut przed końcem czasu. Ukończenie 18 dwunastokilometrowych okrążeń 28 sekund szybciej od rywala daje mi I miejsce w kategorii M3 🙂
IMG_8385

Oprócz mnie z naszej drużyny dwunastogodzinne wyzwanie podjęła także Krysia, zwyciężając w kategorii Open ze sporym zapasem po pokonaniu 15 okrążeń – gratuluję!

zdjęcia: CRT