O maratonie w Piasecznie myślałem od kilku dni. Były to myśli niespokojne. W pamięci miałem cały czas masakrę z zeszłego roku, gdzie maraton odbywał się w deszczu i tonach błota. Tereny na południe od Piaseczna to bardzo ładne lasy, które byłyby idealnym miejscem do uprawiania kolarstwa górskiego, gdyby nie to, że nie ma tu ani jednej górki, a niektóre obszary są regularnymi rozlewiskami, które chyba nigdy nie wysychają. Tam gdzie nie ma błota jest piach. Jednak w te tereny wkradła się cywilizacja i część leśnych dróg jest w tej chwili utwardzona tłuczniem, wodę zaś odprowadzają solidne rowy i przepusty.
No ale w tym roku deszczu nie było od dłuższego czasu przed maratonem, w niedziele pogoda też dopisała, więc zapominamy o zeszłym roku i udajemy się do sektorów. Frekwencja dopisała, przez co start opóźnił się o 15 minut. Oczekiwanie nie należy do najprzyjemniejszych, szczególnie w takich warunkach, gdzie z nieba leje się żar i rypią komary, na szczęście było sporo cienia gdzie można było ukryć się przed tym pierwszym i narazić na to drugie- coś za coś. No ale w końcu przyszedł ten długo wyczekiwany moment, z głośników popłynął Leningrad, Jerzy odliczył i poszło! Na początek blat i ogień! Pierwsze kilkanaście kilometrów było bardzo szybkie, prędkość nie spadała poniżej 30 km/h i towarzyszyły jej niewyobrażalne tumany kurzu. Pierwszą zapowiadaną atrakcją było forsowanie rzeki. Na dojeździe zrobił się lekki zator, w takich momentach moje myśli, nauczone doświadczeniem, osiągają prędkość światła. Spowodowane jest to tym, że już kilka razy, bohatersko i z uporem godnym słuszniejszej sprawy, lądowałem w różnych kałużach, rzekach i innych bajorach, które dało się łatwo objechać. Tym razem rzeka była do sforsowania, dno chyba było twarde i nawet można się było fajnie pochlapać, jednak ja przeszedłem po kamieniach o których mówił komentator przed wyścigiem. Dalej piaski, szybkie leśne ścieżki, tłuczniowe drogi, trochę asfaltów, trochę gruzu. No i oczywiście, słynne Piaseczyńskie błota. Z racji suchej pogody przybrały one w miarę przyjazną formę i dało się po nich jechać, a przy niektórych były objazdy. Na plus można zaliczyć to, że większość trasy przebiegała przez malowniczy las, gdzie upał tak nie dokuczał.
57 kilometrów z dystansu Mega mogło zmęczyć. Tempo było szybkie, a chwil do odpoczynku mało. Po maratonie zawodnicy przypominali górników, oblepionych potem i brudem, a na wielu twarzach pojawiły się wzory, których nie powstydzili by się nawet członkowie zespołu King Diamond. Gór nie było.
Do zobaczenia na następnym maratonie!
Piotrek
Poniżej wyniki drużyny:
Maja (00:58:32) 1/33 FK2, 1/134 Open (2xPUDŁO – gratulacje!)
Beata (01:23:53) 16/26 FK4, 78/134 Open
Ania (01:35:54) 2/2 FK5, 111/134 Open (PUDŁO – gratulacje!)
dystans Mega (zwyciężczyni Open 02:03:25, zwycięzca Open 01:51:23):
Krysia (02:27:01) 2/18 K3, 6/36 Open (PUDŁO – gratulacje!)
Ela (02:39:59) 6/18 K3, 11/36 Open
Wojtek (02:11:10) 31/186 M3, 90/516 Open
Marek (02:14:59) 27/87 M2, 121/516 Open
Andrzej (02:20:31) 58/186 M3, 171/516 Open
Piotrek (02:22:18) 37/87 M2, 187/516 Open
Bartek B. (02:25:59) 59/144 M4, 224/516 Open
Tomek K. (02:34:13) 84/144 M4, 298/516 Open (nagroda FAIR PALY – gratulacje! – dzięki pomocy Tomka przy zmianie dętki Krysia osiągnęła swój wynik)