POLAND BIKE MARATHON – Legionowo, 2013-05-26

574613_471153406293718_1280711636_n

Tym razem już zacząłem na poważnie rozważać pomysł wyjazdu na maraton z cyklu MTBCross w ramach ŚLR, który miał się odbyć w Nowinach, jednak po kolejnej wizycie na wadze wybór padł jednak na niedzielny maraton z cyklu Poland Bike Marathon w Legionowie. Z informacji uzyskanych na forum wynikało, że wszyscy z teamu MYBIKE poza kontuzjowanymi wybierają się do Nowin, więc tylko ja i mama Wojtka – Ania mieliśmy reprezentować zielone barwy teamu. Dwa dni przed zawodami bezustannie padał deszcz, co zaczęło budzić moje obawy o stan trasy oraz o samą pogodę w czasie wyścigu. Jednak moje obawy były bezpodstawne i niedziela przywitała nas pięknym słońcem, dlatego postanowiliśmy w Legionowie stawić się całą rodziną.

Z opisu trasy wynikało że wcale tak łatwo nie będzie, ponieważ zapowiadana suma przewyższeń miał wynosić 300 m. co jak na mazowieckie warunki to bardzo dobry wynik. Moje obawy budziła też moja forma, ponieważ w tygodniu poprzedzającym start przejechałem sporo kilometrów i miałem obawy czy oby nie przesadziłem i czy zdołam się zregenerować siły do niedzieli.
Postanowiliśmy wcześniej wyjechać, aby mieć możliwość zapisania starszej córki Weroniki na jej pierwszy w życiu maraton na dystansie mini cross. Po dojechaniu na miejsce sprawny wyładunek bagażu – 2 małe osóbki, jedna do wózka, druga na rowerek (kask już kazała sobie założyć w domu więc była przygotowana:)), szybkie załatwienie zgłoszenia mojego i Werki, powrót do samochodu szybka zmiana garderoby na „zieloną”, korekta ciśnienia w oponach na 2,1 i krótka ale intensywna rozgrzewka na drodze wzdłuż torów.

Start z sektora 4 (czyli ten w którym spotyka się sporo osób z brzuszkami), sporo znajomych twarzy, zwłaszcza z ostatniej gonitwy po „górach” Piaseczna i nawet propozycja od jednego z kolegów z grupy BDC wspólnej jazdy, z którym wspólnie przejechaliśmy na Mazovii ostatnie 20 km z znakomitym skutkiem. Atmosfera w miasteczku jak również organizacja startu sektorów jak zwykle bardzo dobra, nawet w celu utrzymania kolejności startu poszczególnych sektorów zamiast tradycyjnych taśm wykorzystano łańcuch co dosyć skutecznie powstrzymywało zawodników przed przedwczesnym przemieszczaniem się. Jednak zaraz po starcie na pierwszych 2-3 km rozjazdówki po asfaltowych ulicach tracimy kontakt ze sobą i juz tak pozostaje do mety. Pierwsze kilometry jadę bardzo spokojnie, ponieważ jednak odczuwam skutki treningów, a do tego pomimo słońca jest dosyć chłodno mięśnie potrzebują więcej czasu aby się rozgrzać, co w moim przypadku jest bardzo ważne.
Po zjechaniu z asfaltu wjeżdżamy w las i kierujemy się w kierunki Choszczówki, szeroka droga, ale ze spora ilością kałuż które bez problemu można omijać. Na 7 kilometrze pierwsza wspinaczka, czyli przejazd wiaduktem nad torami następnie wskakujemy do lasu, seria singli przebiegających przez pagórkowaty teren, który zmusza do wysiłku interwałowego, tętno dochodzące do 170 i oczywiście pospieszne rozsuwanie zamka w koszulce kolarskiej w celu poprawienia wentylacji i obniżenia temperatury „silnika”. Dla mnie to bardzo trudny technicznie odcinek ze względu na moje gabaryty, duże koła w rowerze i rozmiar ramy, co ogranicza moje możliwości manewrowe, pogarsza hamowanie a do tego wszystkiego ze względu na szerokość kierownicy nie mieszczę się w dwóch bramkach utworzonych przez rosnące blisko siebie drzewa. Jednak pomimo tych ograniczeń dosyć sprawnie pokonują ten odcinek i nie odpadam od grupy, ale przerzutki i manetki są rozgrzane do czerwoności. Na 16 kilometrze rozjazd dystansów min i max i ku mojemu zdziwieniu większość osób z grupy, z którą jechałem skręca w lewo, czyli na mini. Krótki asfaltowy odcinek, czas na żela i sporą dawkę isotonica i dalej powtórka z rozrywki czyli single na przemian z piaszczystymi drogami, która są jednak zagęszczone przez opady deszczu i nie ma problemu z ich pokonaniem. Na trasie jest spora ilość kibiców ponieważ trasa przebiega przez dosyć gęsto zamieszkane tereny. Niestety w tej części trasy zabrakło znaków ostrzegawczych w niebezpiecznych miejscach. W mojej ocenie każde miejsce z korzeniem, dołem bądź inną „atrakcją” powinno być oznakowane sprayem lub tabliczką z !!! a dzisiaj z kilkoma zawodnikami przelecieliśmy kilka cm od głębokiego dołu schowanego w trawie… jeżeli ktoś tam wpadł to współczuję. Po kilku kilometrach ostry zakręt w prawo i długi odcinek drogi wzdłuż torów w kierunku Nieporętu, następnie zawrotka o 180 stopni pod wiaduktem kolejowym prawie przy samym jeziorze Zegrzyńskim (aż się chciało odwiedzić znajomych w porcie
) i ponowna podróż wzdłuż torów, ale już w kierunku Legionowa. Po przejechaniu ok. 40 km dochodzę do wniosku, że może nie będzie tak źle z moją formą i mocniej naciskam na pedały mijając kolejnych przeciwników, którzy mają chęć usiąść mi na kole jednak bardzo szybko odpadają. Jeszcze kilku kilometrowa sekcja singli przez dosyć gęsto zarośnięty las i dopadam do drogi asfaltowej wiodącej, gdzie po prawej stronie znajdowało się przejście podziemne po kolejnymi torami tego dnia, szybki bieg w dół i górę schodów, zostawiam tory po prawej stronie wjeżdżając w las, gdzie po pewnym czasie widzę tabliczkę 5 km do mety, od tego momentu daję już wszystko z siebie, nie oszczędzając się, droga jest dosyć szeroka, jednak sporą trudność sprawiają sekcje kałuż, których ominięcie „suchą stopą” jest raczej niemożliwe. Ostatnie 2 km to znowu single, po drodze mijam stado dzików, co podświadomie zmusza mnie do jeszcze mocniejszego naciśnięcia na pedały. Ku mojemu zdziwieniu mam jeszcze siły na ostry finisz, czyli jednak miałem jeszcze rezerwę i mogłem przycisnąć już ok. 35 kilometra.

Kończę rywalizację w dobrym humorze, jestem z siebie zadowolony, zwłaszcza porównując mój wynik z niedawnym maratonem w Otwocku, który miał podobna skalę trudności, spadek masy oraz poprawa wydolności i mocy jest znaczna. Krótki rozjazd po wyścigu, powrót do miasteczka gdzie atmosfera jest znakomita a imprezę prowadził niezawodny Pan Bogdan. Niestety humor popsuła mi długa kolejka do myjek, ponieważ aż 3 z 4 padły i było czynne tylko jedno stanowisko, jednak czas w kolejce umilają nam przedstawiciele firm promujących nowe preparaty do mycia rowerów stosując ja na naszych maszynach, co praktycznie załatwiło sprawę odtłuszczenia ich z wszelkich zanieczyszczeń i pozostało tylko dobrze opłukać rower. W kolejce sporo osób narzekało na kiepskie oznakowanie trasy, jednak ja na szczęście tym razem nie miałem z tym problemów, co mi się niestety niejednokrotnie zdarzało na poprzednich zawodach. Szybkie pakowanie sprzętu, rower na dach i błyskawiczny powrót do domu, gdzie zgodnie z zaleceniami profesjonalistów z naszego teamu przyjmują zimne piwo.

Porównując oba mazowieckie cykle maratonów, dochodzę do wniosku że cykl Poland Bike Marathon stawia na przemyślany dobór tras, które są bardzo urozmaicone, przez co dają namiastkę typowych maratonów MTB ponieważ są trudne technicznie i maja sporo przewyższeń. Biorąc to pod uwagę skłaniam się do częstszego startowania w tym cyklu kosztem Mazovii, tym bardziej że następne zawody już za 2 tygodnie w Wąchocku który jest położony na północy Gór Świętokrzyskich, czyli zapowiada się naprawdę ciekawy wyścig z dużą ilością przewyższeń i jak znam organizatorów z bardzo malowniczą i trudną technicznie trasą. Myślą że to będzie dla mnie pierwszy poważny test w tym sezonie , do którego będę starał się dobrze przygotować.

 ANDRZEJ CZAPSKI

Wynik:

422 Czapski Andrzej

1975

M3

68

31

MAX

MYBIKE.PL 479.11
271 Galeńska Anna

1946

K5

48

3

MINI

MYBIKE.PL 267.26

Piekło czy Raj? czyli MTBCross Maraton Nowiny 26.05.2013

IMG_1149Wydawać by się mogło że podczas tak ciężkiej zarówno technicznie jak i wydolnościowo trasy człowiek nie będzie miał czasu myśleć, ale ja tą relację pisałam już od sobotniego objazdu pierwszych kilometrów z Konradem G. Ale po kolei.
Wyjazd do Nowin kolidował z PB w Legionowie. Legendarne Nowiny w zderzeniu z kultową trasą w moim rodzinnym mieście – Legionowie jednak zwyciężyły w sercach i łydkach większości z nas. Mimo znacznej odległości (znacznej?! Niecałe 200 km od Warszawy żeby przeżyć przygodę swojego życia), decyzja dość szybko zapadła. Na maraton wybrałam się z Konradem, Elą i Krysią dzień wcześniej, Wojtek miał dojechać do nas w nocy. Krysia, mózg noclegowy naszej drużyny zarezerwowała nam nocleg w schronisku młodzieżowym zaraz przy starcie, gdzie z okna świetlicy mogliśmy podziwiać stadion na którym odbywał się start i meta maratonu.
Po dojechaniu na miejsce postanowiliśmy z Konradem niezwłocznie udać się na trasę. Udało nam się bezbłędnie. Niezłe zaskoczenie spotkało nas już na „dzień dobry”. W zasadzie zaraz po starcie czekał nas ponad 3 km podjazd w lesie. Później zjazd wąwozem w którym leżało pełno liści, pod którymi ukrywały się korzenie, konary i kamienie które podniosły mi niejednokrotnie ciśnienie podczas tej rekreacyjnej jazdy. Kolejna niespodzianka – BŁOCKO po piastę z gałęziami, koleinami i innymi niespodziankami. Jedynie przejazd stromą prawą stroną był możliwy. Przestraszyłam się nie na żarty. Wyobrażałam sobie tłum ludzi następnego dnia i te śliskie niespodzianki pokonywane na pełnej prędkości, ciśnienie niezmiennie podnosił mi artykuł uczestnika maratonu w Nowinach z zeszłych lat (http://mtb.pl/wydarzenia/zapowiedzi/852,1,pure-mtb-w-ten-weekend.html), który pojawił się w sieci. Po szybkim zjeździe, kolejny podjazd, tym razem niecałe 2 km. Kolejny zjazd – tym razem niezwykle szybki, troszkę zdradliwy z powodu luźnych ostrych kamieni, szutru, piachu gdzieniegdzie kolein. Po tym drugim zjeździe zanotowaliśmy z Konradem ok. 8 km, banany na twarzy, ciareczki adrenaliny, byliśmy szczęśliwi ale też głodni i pojechaliśmy na pizzę 🙂 Na kwaterze zdaliśmy relacje z objaździku. Plan był prosty – stanąć jak najbliżej pierwszej linii 2 sektora (na ŚLR są dwa sektory: ELITA i reszta – większości z nas nie jest dane startować z 1 sektora, choć wczoraj wyjątkiem był Wojtek któremu ta sztuka się udała:) i wyprzedzić jak najwięcej osób na pierwszym podjeździe żeby na wąwozie mieć swobodę i bezpieczeństwo jazdy. To był mój wylękniony plan 😛

Ostatnie smarowanie napędu i jeszcze tylko Finał Ligii Mistrzów na świetlicy, z chipsami makaronowymi jako przekąska. Pora spać.

Niedziela.
Śniadanko na luzie – do startu tak blisko. Przybranie zielonych, Mybike’owych barw. Chwila zastanowienia jak się ubrać – większość z nas wybiera krótkie zestawy, pogoda dopisuje, lekkie zachmurzenie, słońce świeci, pojawia się ukochany błękit nieba, a w oddali majaczy nasza pierwsza podjazdowa zdobycz 🙂
Jak zwykle dystans Master (72 km – 1560m przewyższeń) startuje o 10:30, pół godziny przed dystansem Fan. Na starcie stanęli mocarze: Wojtek, Krysia, Ela, Tomek. Wojtek w pierwszym sektorze(NICE:), reszta zagoniona do drugiego. Na starcie 79 zawodników. POOOOOSZLI! No może niekoniecznie, bo wyjazd ze stadionu za samochodem technicznym dla bezpieczeństwa.
Pora na dystans Fan (42 km – 1200 m przewyższeń), godzina 11:00, do drugiego sektora wchodzi: Konrad, Michał i ja. Stoimy obok siebie mniej więcej w połowie sektora. Na starcie 227 zawodników i w tym 17 zawodniczek. Rozglądam się nerwowo wokół. Kto jest z przodu, kogo gonić, czy jest Karolina Kozela która w Sandomierzu była kilka minut przede mną i obiecywałyśmy sobie ostrzejszą rywalizację? Spiker mówi jeszcze o bezpieczeństwie, uciskam kilka opon dla sprawdzenia czy przypadkiem nie przesadziłam ze spuszczaniem powietrza w testowanych przeze mnie od 2 tygodni tubelessów. Ryzyk fizyk. Konrad ponad 3 atmosfery, Michał 2,5, ja zbliżyłam się prawie do 2 BAR. Jeszcze mówię o tym pierwszym zjeździe, żeby ostrożnie, że się obawiam. Jakiś chłopak (teraz wiem że to Tomasz Lipiński) z boku mówi: „Nieeee bój się!” z uśmiechem na twarzy. Trochę mnie to uspokaja. Start, tak samo honorowy jak MASTER. Przejazd pod trasą i zaczyna się podjazd. Trochę zakorkowany wjazd przez furtkę do lasu i ciśniemy pod górkę. Można wyprzedzać, nawet mi się kilku udaje, ale pierwsze kilometry to próba jak się dzisiaj czuję, więc staram się nie przesadzać. Nadchodzi pora mrożącego moją krew w żyłąch zjazdu i miła niespodzianka – poprzedni zawodnicy przetarli nam szlak, liści mniej, widać co się pod nimi kryło, koło nie tańczy jak dzień wcześniej, nic na trasie się nie dzieje, żadnych wywrotek, luz gdybym… pamiętała o jeździe prawą stroną i nie wpadła w bagienko z badylami. W tym momencie trochę tracę, wyprzedza mnie Konrad który czaił się widocznie jak przyczajony tygrys za moimi plecami 🙂 Od tej pory zaczyna się ekscytująca pogoń za jego czerwoną strzałą i camelbagiem 🙂 Cały czas powtarzam sobie że trzeba gonić, umowa była inna, na mecie to ja mam czekać na Konrada z kluczykami samochodowymi:) To nastraja mnie troszkę lepiej,bo bojowo chociaż na 2 podjeździe czuję się jak parowóz, a na pewno tak brzmię, brakuje tylko pary buchającej z uszu. Podjechane! Zaczynamy szalony zjazd. Cały czas mam kontakt wzrokowy z kolegą z teamu, chyba zawodnik z przodu go blokuje. Patrzę na licznik: ponad 40 km/h… DZIEWCZYNO! NA TRASĘ PACZ! Przecież zaraz zginiesz! (Garminy to takie fascynujące urządzenia że aż niebezpieczne). Jestem na dole, dojeżdżam Konrada, jedziemy w 3 z jakimś zawodnikiem, pomaga nam trochę ciągnąc, myślę o zmianie, ale moje nogi niekoniecznie pochwalają ten pomysł i tłumaczę się przed sobą że w końcu jadę z 2 facetami 😛 Co było potem… hmmm jakieś podjazdy, zjazdy 😛 Konrad nieustannie mi ucieka… wściekam się, ale jadę swoje. Cały czas jest w zasięgu mojego wzroku. Pierwszy bardziej stromy zjazd, znowu przybieram moją pozycję z tyłkiem na tylnym kole, brzuchem cisnę na siodło żeby zwiększyć przyczepność(ta pozycja została przeze mnie ochrzczona „na ŚLR”;) i na hamulce – tył prawie na maksa, na wszelki wypadek dokładam z obawą przód. Ślizgam się tańcząc na boki (znam już to z Daleszyc), ale konsekwentnie jadę w dół. Jakieś instynkty samozachowawcze mi się włączają i spinam się niepotrzebnie, a przede mną Konrad na swoich nabitych 26″ z gracją i lekko wypiętym tyłeczkiem zjeżdża w dół, w tym momencie wiem że to trasa dla niego: Piekło – Raj, bo przecież to diabeł nie facet 😉 Na dole mijam Elę, mijam ją po błotku, krzyczy do mnie że Konrad jest jakieś 20 sekund przede mną. Dobrze to wiem. Ela dopiero na mecie mówi mi że już nie chciała wspominać że z czołówką jedzie moje konkurentka i tracę do niej bardzo dużo, po co mnie załamywać 😛 GONIMY DALEJ! Tylko co tam dalej było 😉 Maraton pamiętam wyrywkami. Czasem marzy mi się kamera albo dyktafon, żeby zapisywać swoje odczucia/emocje, a zmieniają się one jak w kalejdoskopie. Ciekawe czy to domena kobiet (zmienna w 100% jestem z pewnością:). Czasem też tak robię że daję im upust, tak jak po jednym zjeździe, dość długim, szybkim ale też technicznym a co najciekawsze z hopami ziemnymi — dirtami (mam nadzieję że prawidłowa nazwa). Moja prędkość i technika jednak pozostawiały wiele do życzenia (pewnie 29’ i cały rower też robiły swoje ale tu już Tomo pewnie coś ma do powiedzenia) mało nie zaliczyłam OTB (over the bar), dogoniłam jakiegoś faceta i zaczęłam krzyczeć: „JUHUUUUUU” 🙂 A w krzaczkach czaili się jak dziki adepci rowerków trialowych, pewnie czekający na jakiś podniebny, niekontrolowany balet. Jedziemy dalej, ciśnienie wzrosło, ale przede mną kolejny podjazd. Taka to logika w MTB, był zjazd musi być podjazd i na odwrót: lubię tą górkową sprawiedliwość 😀 Gdzieś tam znowu Konrad. Widzę go na podjeździe, podłoże robi się koloru cegły, zabarwia opony, dziwię się że w ogóle to zauważam. Zaczynam znowu myśleć o piekle kiedy moje nogi zaczynają piec, a o Konradzie jako wcieleniu zła, na krwistym rowerze, pędzącym w dół a teraz cisnącym pod górę. Doganiam go przy tabliczkach z wykrzyknikami. Dla wytłumaczenia: na MTBCROSS Maraton jak widzimy wykrzyknik, jest on równoznaczny zazwyczaj z informacją: jak nie zwolnisz to zginiesz. Tym razem był to jeden z najtrudniejszych zjazdów, chyba przy jaskini Raj (jak dla mnie czerwony, siarczany podjazd to raczej Piekło;). Ostro w dół, z zygzaczkami, Konrad zszedł, ja stanęłam na skraju w stójce i stałam kilka sekund krzycząc: „A co ja mam zrobić”? Miejscowa publiczność krzyknęła: „Zejdź to!” Tak też zrobiłam. Niestety 2 część zjazdu była już do zjechania ale znowu okrzyki: ”Nawet nie próbuj wsiadać, to nie ma sensu.” zbiły mnie z tropu. bez tytułuCo ciekawe widziałam też tabliczkę oznaczającą bufet, ale to chyba był jakiś żart na zasadzie: „Żryjcie glebę!” :p Wreszcie dojechałam Konrada. Jechaliśmy znowu za jakimś facetem… Konrad zapytał który to kilometr, u mnie na liczniku ok. 20 km (u niego dystans 19 km, ale nie założył czujnika kadencji/prędkości jak doszliśmy, stąd ta różnica), dyskusja była bardzo miła, za miła, że fajnie się jedzie, jest ok, super trasa, na koniec powiedziałam tylko: „To już prawie połowa za nami” i cisnęliśmy dalej. Wtedy też poczułam jakiś przypływ energii. Uznałam że mogę jechać troszkę szybciej i po chwili tak też zrobiłam. Myślałam że faceci ruszą za mną ale po jakimś czasie już ich nie było. Szybki zjazd po podjeździe i wyjechałam na rozległą łąkę. „OOOOOO Poland Bike” prawie wyrwało mi się na głos – banan na twarzy:) Ktoś tam zamajaczył mi z przodu, ale daleko, bardzo daleko, pożałowałam że zostawiłam chłopaków za sobą, ale nie było tak źle, nie wiało, pocisnęłam sama. Potem Konrad powiedział że na zjeździe został trochę przyblokowany i stracili do mnie. Jadę dalej. Przecinka jakiejś drogi lokalnej i bufet.. widzę izotonika, dużo ludzi naokoło, obsługa, strażacy (chyba). Nie potrzebuję w zasadzie nic, mam camelbaga, żele, ale zawsze to dobrze zmienić smak i zobaczyć ludzi a nie zdyszane zombiaki na trasie i dla jaj krzyczę: „PIWAAAAA!”. Spotyka się to z dużą aprobatą i oklaskami (Ela mówiła że w pewnym momencie na trasie Master była częstowana piwem, lubię sobie myśleć, że to dzięki mnie:). Jadę dalej. Podjazd i nagle przede mną rozpościera się niesamowity widok na trasę S7, nad nią wiadukt w budowie, a ja stoję nad przepaścią. Na dole ratownik medyczny, dziwnie uspokajający widok, ale jednocześnie niepokoi mnie po co on tam stoi. Już wiem, po prawej, na krawędzi czeka mnie stromy zjazd po nasypie, korzenie, piach, kamienie (nawet nie pamiętam). Jeszcze koło zakleszcza się dziwnie pomiędzy drzewem i chyba moim lękiem przed tym kolejnym zjazdem. Coraz bardziej jestem przekonana że nie taki ze mnie kozak jak myślałam, znowu mam pełne gacie wiadomo czego a głowę pełną obaw… Trochę zbiegłam, ale głównie zjechałam. Nawrót o 180 stopni po zjeździe i już wiem jaką rolę miał ratownik – oprócz oczywistej – zbierania nas z trasy, również wskazywana kierunku jazdy… „Ale to chyba niemożliwe że ja mam tam jechać?!?!” myślę sobie kiedy ratownik pokazuje MEGA piaszczyste przejście ponad trasą, po wiadukcie w budowie (tu odsyłam do zdjęcia z Tomaszem Kuchniewskim wędrującym jak po pustyni Gobi,

67086023). Przejechałam, teraz wiem że udało się to nielicznym (jechałam sama), ale niskie ciśnienie i 29″ kolejny raz pokazały swoje plusy. Dla urozmaicenia podjazd… Załamuję się jakoś. Teraz sobie tłumaczę że jestem przestraszona że jedzie Master i nas dublują bo za nami słychać niesamowity ryk silników motokrosowych. Podchodzimy boczkiem grzecznie z kolegami, ja czuję się usprawiedliwiona – w końcu nie można Mastersów blokować, ale wiem że to kłamstwo, nie mam już po prostu siły i wiary że dam radę podjechać kolejną górkę po kamieniach gdzie każdy zły wybór toru jazdy kończy się uślizgiem odbierającym resztki sił i nadziei. Mija nas po chwili 5 jeźdźców (apokalipsy) namotorach, z rykiem silników, jeden na tylnym kole, rzucając nam grudy ziemi w twarz, jeden z ręką uniesioną w górę przeprasza nas czy może pozdrawia, nieważne… umierałam. Zjazd, dalej kolejny podjazd. Nie dałam rady, podchodzę z jakimiś 2 facetami, jeden mówi: „Ciężko nie?”. Jak zoombie mówię: „Noooooo” i idziemy dalej modląc się żeby nie złapały nas skurcze. Później patrzę że ten chłopak jedzie na jakiś strasznie twardych przełożeniach gniotąc pedały i jednocześnie bujając się na boki by wygenerować siłę możliwą do ruszenia roweru, dobrze że jest też z górki. Na kolejnym podjeździe gdzie on podchodzi a jak damulka na mięciutko podjeżdżam znowu sapie: „Ciężko, nieeee?” a ja że tak, już o tym „rozmawialiśmy” i dlaczego jedzie tak twardo, „Straciłem przełożenia..”. Teraz już wiem że muszę podjechać wszystko:) Chłopak mnie odsadził mimo problemów z rowerem. Nie ma zmiłuj. Na podjazdach mimo załamki i bólu w dole podkolanowym myślę sobie: „Gnieć te pedały, chwała tym co podjadą i się nie poddadzą” to już chyba zmęczeniowe haluny, ale takie głupoty często pomagają na trasie (mantry, wierszyki, piosenki – dobrze że nikt nie ma wglądu do mej czachy i myśli;). Na jednym ze zjazdów rozpędzam się mocno i na kamieniach niesie mnie na pobocze… Jest jeszcze bardziej kamieniste, krzaczaste, niebezpieczne niż trasa. Modlę się tylko by utrzymać względną kontrolę nad rowerem, nie przewrócić się i nie zderzyć żadną częścią ciała z ostrymi głazami czy drzewem. Udaje mi się, ale boję się nie na żarty – tutaj nie ma miejsca na rozkojarzenie, momenty zawahania czy brawurę… Dociera do mnie to z niesamowitą intensywnością kiedy to przed oczami przewija mi się widmo ewentualnych obrażeń przy tej prędkości i z tym podłożem.. Wyprzedza mnie trasą 2 zawodników. Znowu mam okazję podziwiać ich technikę i zastanawiać się nad moimi brakami… ale… TO NIE PORA NA UŻALANIE SIĘ NAD SOBĄ! Już niedaleko do mety, jeszcze 5 km… Ale w tych terenach może to oznaczać wszystko i nic. Lekko raczej nie będzie. Wiem tylko że końcówka nieznacznie pokrywa się ze startem… Wjeżdżam w wąwóz, znowu sama… błoto, ciemność. Przypominam sobie te opisy okrywające jakimś mistycyzmem te lasy: ”najstarsze góry”, „wiekowe lasy”, Piekło, Raj… Buki tylko brakuje 😛 A ja zmęczona, jeszcze wpadam w błoto, spada mi łańcuch, trochę się babram, ale do przodu, ręce umyje się na mecie 🙂 Nagle nawrót i pod górę, znaków nie widziałam, redukcja nie wychodzi, muszę zejść z roweru bo jeszcze łańcuch pęknie… kręcę korbą. Na poboczu stoi jakiś rowerzysta i mówi: „To już ostatni podjazd w lesie”, znowu krzyczę: „JUHU” podrywam przednie koło (skąd ja mam tą siłę? Ile to w tej głowie siedzi?) i gniotę dalej. Przede mną jakiś 2 zawodników, podjeżdżam na szczyt górki i już wiem gdzie jestem: DO METY JUŻ TYLKO W DÓŁ! PODJEŻDŻALIŚMY TO! 🙂 Wjazd na stadion boczną furtką i finisz ćwiartką stadionu. Na mecie cisza, spokój, tylko jakaś znajoma koszulka jakby z trasy. Kilka słów rozmowy, że trasa super, niesamowita, ŁAŁ, zmęczenie, dojechaliśmy, nie zamienilibyśmy tego przeżycia na nic innego dziisaj – takie tam zasapane, intelektualne rozmowy 😉 Patrzę na Garmina: 2:45 z groszami. A jednak dało się to pokonać w czasie mniejszym niż 3h, a raczej ja dałam! Satysfakcja niesamowita. Ludzie zmęczeni przy bufecie, ale uśmiechy nie schodzą z twarzy. Konrad dojeżdża 12 minut za mną, ściga się na ostatnich metrach z Januszem Borowcem (lubimy się, kiepskie wg mnie było to ściganie, może przez tą sympatię). Krzyczę tylko: „DAWAJ KONRAD BO JAK NIE BĘDZIESZ PIERWSZY TO NIE MASZ TRANSPORTU DO DOMU!!!”.

2 Dojechał, zadowolony, dumny, czas też poniżej 3 godzin(to był jego plan, troszkę podchwycony przeze mnie choć z niedowierzaniem) 🙂 Za nim Michał Wielecki, na dzień dobry powiedział: „10-15 kg trzeba zrzucić” 🙂 Kluseczki, myjka, herbatka, prysznic i byliśmy jak nowo narodzeni 🙂 W międzyczasie dojechali nasi Mastersi. Również zadowoleni, zazdroszczę im że byli na tej trasie i doświadczyli więcej niż ja, choć czy dałabym radę?.
Stanęliśmy u bram piekieł i dojechaliśmy w jednym kawałku pokonując swoje lęki. Ten maraton pokazał mi co to jazda w górach (taaak, wiem że może być ciężej, a rok temu było jeszcze trudniej w Nowinach) ale ten maraton zapewnił mi poziom zadowolenia, samospełnienia, satysfakcji chyba na cały sezon!!! Dobrze wiecie o co mi chodzi, nie?

Trochę mylą mi się w tym momencie fakty, kolejność wydarzeń, wybaczcie mi, ale maraton był wczoraj a ja nadal nie doszłam do siebie ani fizycznie ani psychicznie 😀
Podobno po przeżyciu takim jak MTB Cross Maraton w Nowinach kolarze górscy przesiadają się na szosę. Ja na pewno tylko zaostrzyłam sobie apetyt na kolejne odsłony tej imprezy. Następny wyciskacz potu 23 CZERWCA – Suchedniów (to jeszcze bliżej niż Nowiny:) JEŚLI CHCECIE PRZEŻYĆ COŚ NAPRAWDĘ EKSTREMALNEGO A NA MECIE CIESZYĆ SIĘ JAK ZWYCIĘŻCZYNI MISS POLONIA nie wierząc we własne szczęście i fakt dokonania tego – wpadnijcie w Góry Świętokrzyskie na MTBCROSS Maraton 🙂

Wyniki NowinyIMG_1207

Piaszczyste Piaseczno

IMG_1048O maratonie w Piasecznie myślałem od kilku dni. Były to myśli niespokojne. W pamięci miałem cały czas masakrę z zeszłego roku, gdzie maraton odbywał się w deszczu i tonach błota. Tereny na południe od Piaseczna to bardzo ładne lasy, które byłyby idealnym miejscem do uprawiania kolarstwa górskiego, gdyby nie to, że nie ma tu ani jednej górki, a niektóre obszary są regularnymi rozlewiskami, które chyba nigdy nie wysychają. Tam gdzie nie ma błota jest piach. Jednak w te tereny wkradła się cywilizacja i część leśnych dróg jest w tej chwili utwardzona tłuczniem, wodę zaś odprowadzają solidne rowy i przepusty.

No ale w tym roku deszczu nie było od dłuższego czasu przed maratonem, w niedziele pogoda też dopisała, więc zapominamy o zeszłym roku i udajemy się do sektorów. Frekwencja dopisała, przez co start opóźnił się o 15 minut. Oczekiwanie nie należy do najprzyjemniejszych, szczególnie w takich warunkach, gdzie z nieba leje się żar i rypią komary, na szczęście było sporo cienia gdzie można było ukryć się przed tym pierwszym i narazić na to drugie- coś za coś. No ale w końcu przyszedł ten długo wyczekiwany moment, z głośników popłynął Leningrad, Jerzy odliczył i poszło! Na początek blat i ogień! Pierwsze kilkanaście kilometrów było bardzo szybkie, prędkość nie spadała poniżej 30 km/h i towarzyszyły jej niewyobrażalne tumany kurzu. Pierwszą zapowiadaną atrakcją było forsowanie rzeki. Na dojeździe zrobił się lekki zator, w takich momentach moje myśli, nauczone doświadczeniem,  osiągają prędkość światła. Spowodowane jest to tym, że już kilka razy, bohatersko i z uporem godnym słuszniejszej sprawy, lądowałem w różnych kałużach, rzekach i innych bajorach, które dało się łatwo objechać. Tym razem rzeka była do sforsowania, dno chyba było twarde i nawet można się było fajnie pochlapać, jednak ja przeszedłem po kamieniach o których mówił komentator przed wyścigiem. Dalej piaski, szybkie leśne ścieżki, tłuczniowe drogi, trochę asfaltów, trochę gruzu. No i oczywiście, słynne Piaseczyńskie błota. Z racji suchej pogody przybrały one w miarę przyjazną formę i dało się po nich jechać, a przy niektórych były objazdy. Na plus można zaliczyć to, że większość trasy przebiegała przez malowniczy las, gdzie upał tak nie dokuczał.

57 kilometrów z dystansu Mega mogło zmęczyć. Tempo było szybkie, a chwil do odpoczynku mało. Po maratonie zawodnicy przypominali górników, oblepionych potem i brudem, a na wielu twarzach pojawiły się wzory, których nie powstydzili by się nawet członkowie zespołu King Diamond. Gór nie było.

Do zobaczenia na następnym maratonie!
Piotrek

Poniżej wyniki drużyny:

Maja (00:58:32) 1/33 FK2, 1/134 Open (2xPUDŁO – gratulacje!)
Beata (01:23:53) 16/26 FK4, 78/134 Open
Ania (01:35:54) 2/2 FK5, 111/134 Open (PUDŁO – gratulacje!)

dystans Mega (zwyciężczyni Open 02:03:25, zwycięzca Open 01:51:23):

Krysia (02:27:01) 2/18 K3, 6/36 Open (PUDŁO – gratulacje!)
Ela (02:39:59) 6/18 K3, 11/36 Open
Wojtek (02:11:10) 31/186 M3, 90/516 Open
Marek (02:14:59) 27/87 M2, 121/516 Open
Andrzej (02:20:31) 58/186 M3, 171/516 Open
Piotrek (02:22:18) 37/87 M2, 187/516 Open
Bartek B. (02:25:59) 59/144 M4, 224/516 Open
Tomek K. (02:34:13) 84/144 M4, 298/516 Open (nagroda FAIR PALY – gratulacje! – dzięki pomocy Tomka przy zmianie dętki Krysia osiągnęła swój wynik)

MTB CROSS MARATON – SANDOMIERZ 2013

941891_620340741328758_2067490441_n

Kolejna edycja maratonów „górskich”, dawnej Ligi Świetokrzyskiej za nami. Tym razem gościliśmy w malowniczym Sandomierzu. Mając w pamięci ostatnie zawody w Daleszycach, wyruszaliśmy bladym świtem (Zamil ,Pajacyk ,Marek) pełni obaw, co nas tym razem spotka na trasie ale i bogatsi o zdobyte doświadczenia. Jedna z niewiadomych już rano się wyjaśniła, po fatalnym długim weekendzie pogoda zapowiadała się wyśmienicie. Ruch na trasie do Sandomierza niewielki co pozwoliło dość sprawnie dotrzeć do celu. Miasto przywitało nas dość senną atmosferą , która zdecydowanie ożywiała się w miarę zbliżania do celu jakim było miasteczko rowerowe usytuowane centralnie na rynku Sandomierskim. Około 10:00 większość ekipy stawiła się przy samochodzie, celem obgadania spostrzeżeń co do trasy, taktyki na wyścig i pobrania „zaopatrzenia” w formie żeli potrzebnego do przetrwania na w trakcie zawodów. Godne uwagi jest to, że większość ekipy (6 osób) zdecydowała się wystartować na koronnym dystansie Master 80km a reszta ( 3 osoby) na dystansie Fan 50km i wszystkim udało się dojechać szczęśliwie do mety.

Ekipa Master powoli zaczęła się przemieszczać w okolice startu a ja z Zamilem ruszyliśmy na rozgrzewkę. Kilka startów już zaliczyłem ale Sandomierz mnie zaskoczył, ponieważ na rozgrzewce ciężko było znaleźć kawałek płaskiej prostej bo albo w górę, albo zjazd. Było to zapowiedzią tego co nas dzisiaj czeka i jest nieuniknione. Dystans Masters na którym stawiło się 111 osób wystartował z 15-sto minutowym opóźnieniem. Zaraz po nim sektory zaczęły zapełniać się zawodnikami z dystansu Fan i Family. Pierwszych stawiło się 322 a drugich 67 co łącznie dało okrągłe 500 osób i było drugim wynikiem w historii tego cyklu. W związku z taką ilością zawodników po raz kolejny odbył się start honorowy co niestety nie przyczyniło się do zwiększenia jego bezpieczeństwa. Jadąc wąską brukowaną uliczką w dół nie wiedzieć czemu część zawodników co i raz nerwowo naciskała na hamulce powodując spore zamieszanie w tak licznej grupie kolarzy.

Pierwszy osty nawrót, kawałek prostej i peleton zaczął nabierać tempa. Kolejny zwrot i górka mająca ok.1km na której zaczęły się pierwsze przetasowania wśród ścigających. Długi ,szybki zjazd i kolejna górka o podobnej długości. Wiedzieliśmy że po wyjeździe z miasta droga zaczyna się zwężać ,więc oczywistym faktem było, aby do tego momentu zająć jak najlepsze pozycje wyjściowe do dalszej walki. Pierwszą niespodzianką była mała drewniana kładeczka, która jak się okazało sprawiła sporo zamieszania. Zamiast przejeżdżać ją część zawodników zaczęła zsiadać z rowerów i przeprowadzać po niej rower. Wcześniej poszarpany na mniejsze grupki peleton znów się zbił w większą całość i walka zaczynała się na nowo. Wpadliśmy do sadów i zaczęło się to po co tak naprawdę tu przyjechaliśmy. Góra ,dół, góra, dół i tak do ………. . Peleton mocno się porozciągał a w oddali na kolejnych podjazdach widać było pomykających między drzewami zawodników. Ostre zwroty i ciasne zakręty nie pozwalały nawet na chwilę dekoncentracji. O ile na początkowych kilometrach można było jeszcze jechać za innymi to w miarę upływu czasu przerwy pomiędzy zawodnikami robiły się coraz większe i czujność musiała być wzmożona żeby nie przestrzelić jakiegoś skrętu a słuchając relacji zawodników na mecie nie było to takie trudne.

Tu zaznaczę , że moim zdaniem oznaczenie było ok. 13km i pierwszy bufet. Woda, Izo i coś do jedzenia. Obsługa uwijała się jak w ukropie żeby wszystkim podać co potrzeba. Łyk napoju i ogień dalej. Zaraz za bufetem rozjazd na MASTERS/FAN w lewo i Family w prawo. Jedyny słuszny wybór i odjazd w lewą stronę. Pomiędzy jednym a drugim sadem krótki przerywnik asfaltowy, niedający większego wytchnienia. Kolejną małą niespodzianką z pozoru niewielka kałuża na łące. Rzut oka i co tam ja nie przejadę. I tu niemiła niespodzianka. Przednie koło prawie po ośkę poszło pod wodę a pupa przez moment była chyba wyżej niż głowa. Obeszło się bez wywrotki ale ciśnienie skoczyło, a z tyłu słychać „głęboko nie wjeżdżajcie bo koleś prawie się wyj…..”. Faktycznie, pozostali już grzecznie zsiadali z roweru i z buta po wodzie. Po drodze jeszcze był ostry zjazd z podłożem chyba ze wszystkiego. Kamienie, cegły, szkło, jakieś blachy i kupę innego syfu. Efekt raczej do przewidzenia. Po prawej i lewej pechowcy zmieniający złapane przed chwilą gumy. Jedziemy dalej i kolejne zjawisko przyrodnicze. Na łące nagle rower nie idzie. Zaczynają mnie wyprzedzać inni. Myślę sobie kapeć, nic to zmieniam, ale nie . To podłoże które zaczyna dziwnie przysysać moje opony. Time out i spuszczanie powietrza z kół. Na rower i do przodu. Różnica od razu odczuwalna, bo teraz ja jestem wyprzedzającym. Tu podziękowania dla Jolki, koleżanki naszej Majki, z którą parę kilometrów się wiozłem na zmianach ale wspomniane wcześniej utrudnienie skutecznie mnie spowolniły i tylko mogłem patrzeć jak mi znika z pola widzenia.

Około 30km pierwsze ukucie w lewej dwójeczce. Obawy że spotka mnie to co w Daleszycach ( skurcze we wszystko co może się skurczyć od 26km do mety) i lekkie zwolnienie tempa plus wspomagacze doustne. Przede mną nikogo za mną to samo, nie ma szansy żeby się za kimś powieść kawałek a sady w koło. Krótka chwila i ponownie ogień. Ostatni bufet na trasie Fan i skręt w prawo do mety. W tym samym miejscu nasi Mastersi robią skręt w lewo i na drugie kółko. Przy drodze stoi jakiś człowiek z dzieciakami i krzyczy że teraz mocna górka i już tylko 5km do mety. Podjazd i ostro przy płocie w dół i tu kolejna niespodzianka. Zatrzymałem się i myślę sobie to chyba żart. Podejście pod kopiec z buta. Luźno rzucam że może by to podjechać a tym za plecami mówi że jeszcze nikt nigdy tu nie podjechał. Co robić rower w rękę i do góry. Ostry zjazd i strażak krzyczy że zostało jeszcze 2 km. Lekki podjazd który wydawał się nie mieć końca a było tego z 700m. Kawałek płaski, nawrotka i ostatni podjazd po kostce na rynek. Tu organizator nie zadbał o zabezpieczenie bo momentami trzeba było slalomem między spacerowiczami jechać. Linia mety i radość z ukończenia wyścigu. Powolne toczenie się w kierunku samochodu i lekki zgon. Chwilę po mnie pojawia się Zamil, którego wyraz twarzy mówił wszystko. Ostatnim tchem wydusza , że jeszcze w czymś takim udziału nie brał i że to jakaś masakra.

Leżymy na trawie i próbujemy się ogarnąć jakoś. Po dłuższej chwili zaczyna się powolne ogarnianie . Rowery w błocie, ale dla nas nie ma to większego znaczenia. Pakujemy je na samochód i czekamy już tylko na naszych MASTERSÓW. W międzyczasie pojawia się Majka i zdaje nam swoją relację z trasy. Pomimo kapcia jaki jej się przytrafił i szaleńczej pogoni za czołówką kobiet osiąga świetny wynik. Udaje jej się wyprzedzić trzy rywalki i ostatecznie zajmuje 2 miejsce wśród kobiet na dystansie FAN. W międzyczasie dojeżdżają nasi kolejni zawodnicy z dystansu Masters wśród których pierwszym był Wojtek, a Krysia zajęła 3 miejsce w swojej kategorii.247015_620340334662132_577096266_n

Wyniki całej ekipy poniżej:

dystans Master (zwycięzca: 03:05:07)
miejsce open, miejsce w kategorii, czas:
Wojtek Galeński, 53, 16M3, 04:00:47
Marek Sanaluta, 75, 35M2, 04:22:35
Krysia Żyżyńska, 85, 3K2, 04:32:37
Piotrek Mazurek, 92, 42M2, 04:42:05
Tomek Kuchniewski, 94, 10M4, 04:50:39
Ela Kaca, 102, 5K2, 05:19:53

dystans Fan (zwycięzca 02:02:56):
Maja Busma, 141, 2K2, 02:47:44
Paweł Inglot, 199, 53M3, 03:06:08
Paweł Zamilski, 213, 58M3, 03:12:06

Zawodów nie ukończyło około 40 zawodników co pokazuje że łatwo nie było.

Po dwóch maratonach nasza ekipa zajmuje dobre 7 miejsce . Kolejne ciekawe doświadczenia i przeżycia zdobyte i z niecierpliwością czekamy na następne zawody  które już 26 maja w Nowinach.

Warto wspomnieć tu o wielkim nieobecnym naszej ekipy jakim jest „KLOZI”, którego nie łatwo powalić ale dokonał tego atakując z zaskoczenia pod osłoną nocy wyrostek robaczkowy, jednak jego duch walki z nami pozostał i pozwolił nam na kolejne godne zaprezentowanie się jako drużyna MYBIKE.PL na polu walki jakim był tym razem Sandomierz.

P.S. Szkoda tylko, że pomimo nieoficjalnych informacji i przecieków jakie się pojawiały pocztą pantoflową na starcie nie pojawił się Ojciec Mateusz. Pewnie miał jakieś kolejne trudne tematy do rozwiązania .

 

Pozdrawiam i do zobaczenia na trasie

Pajacyk

935167_620340087995490_1255879710_n