Rok temu w Poland Bike Radzymin byłam pierwsza, tym razem jednak wiedziałam, że nie jestem w optymalnej formie, a poza tym nie jechałam super lekkim rowerem szefa – Trek Superfly. Sezon rozpoczęłam wcześnie, bo już zimą jeździłam prawie co weekend, więc potrzebna mi była chwila wytchnienia i właśnie przed Radzyminem dzięki majówce na żaglach miałam 1,5 tygodnia przerwy w trenowaniu. Dla mnie to sporo, bo na co dzień nie zdarza mi się jeździć na rowerze mniej, niż 2 razy w tygodniu. Często takie przerwy wybijają mnie z rytmu i powodują, że na początku wyścigu moje tętno podnosi się zbyt wysoko, co potem oznacza, że w dalszej części muszę zwolnić. Do startu przygotowałam się przede wszystkim w piątek wieczorem: sprawdziłam opis trasy i mapkę oraz dojazd na start – wg. google maps 36 minut samochodem od nas z domu.
Na decyzję nigdy nie jest za późno
W sobotę miałam jechać ja, a Wojtek, uznając, że nie ma gotowego roweru, miał zająć się naszą córką. Jednak kiedy koło 10 zadzwonili dziadkowie i zaoferowali swoje towarzystwo, postanowił, że wystartuje chociaż nie wszystkie biegi w jego rowerze działają. Tak więc trzeba się było szybko spakować i pojechać po dziadków i tu niespodzianka: chociaż odległość od dziadków do Radzymina podobna, to zamiast 36 minut, Google Maps przewiduje 50, a zamiast o 11 z domu, wyruszyliśmy o 11:30 od dziadków. Niestety zamiast nadrobić, utknęliśmy w korku, przez co do Radzymina dotarliśmy… 3 minuty przed startem. „Na szczęście” na poprzednim maratonie w Otwocku pojechałam słabo i spadłam aż do 5-go sektora. Szybkie wypakowanie rowerów, bieg do biura zawodów po zipy do przyczepienia numeru i wskoczyłam w sektor w chwili, kiedy ten oczekiwał na odliczanie.
W starym stylu
Nietypowo dla mnie, jechałam bez żadnej elektroniki. Nowy pulsometr ciągle nie kupiony, licznik się zagubił, a telefon został w samochodzie. Cóż, pamiętałam tylko, na których kilometrach miały być bufety. Nie wiedziałam jakie mam tętno, jak mi się będzie jechało, czy starczy wytrzymałości – tego zabrakło w Otwocku, pewnie ze względu na wydłużenie dystansu względem zimowych maratonów. Jednak od tego czasu wzięłam udział w dwóch „prawdziwych” maratonach górskich na królewskim dystansie master w Górach Świętokrzyskich, więc chyba jednak mój organizm nieco się zmienił. Niespodziewanie jechało mi się naprawdę dobrze. Dużo wyprzedzałam, a prawie nikt nie wyprzedzał mnie.
Jechałam też rozsądnie. Starałam się w miarę możliwości współpracować w grupkach, a nie tylko jechać samej, choć po chwili jazdy na czyimś kole, zwykle próbowałam przeskoczyć do następnej grupki. Chyba tylko jeden kolega, którego dogoniłam gdzieś w połowie trasy cały czas jechał w podobnym tempie.
Uwaga, awaria
W pewnym momencie obok trasy zobaczyłam Piotrka Bernera – niestety miał jakąś awarię. Wyglądało na to, że nie będzie kontynuował jazdy, za to od niego dowiedziałam się, że prawdopodobnie jestem trzecia. Pomyślałam, że jest nieźle, choć wiedziałam, że czasem takie informacje bywają mylące. W pewnym momencie w lesie zobaczyłam Ulę Luboińską – chyba miała jakąś awarię, albo gumę złapała. Pomyślałam – cóż, pewnie zaraz sobie poradzi i będzie mnie goniła – a jak pamiętam kiedyś z Mazur – ona potrafi gonić skutecznie.
Mam tę moc
Jechałam dalej i dalej czułam, że mam siłę, że przeskakuję do kolejnych grupek. Chyba dość dobrze pamiętałam opis trasy, bo tabliczki 10 km, bufet i 5 km do mety były wystarczające, żeby wiedzieć, jak rozłożyć siły. 5 km przed metą to jest ten moment, kiedy trzeba przyspieszyć i tak przez jakiś czas to ja prowadziłam grupkę chłopaków. Chyba jednak nie dałabym rady, gdybym nie dostała zmiany. Kolejne 2 km to ja korzystałam z koła i wreszcie na ostatnim kilometrze już nie było czego oszczędzać, przyspieszyłam jeszcze bardziej. Nawet koledzy zostali trochę z tyłu. Wiedziałam, że koleżanki przede mną startowały z wyższych sektorów, nie miałam jednak pojęcia jaka jest między nami różnica.
W oczekiwaniu na wyniki
Na mecie spotkałam Izę – ona też nie była pewna. Ostatecznie pierwsza była Agnieszka Zych, Za nią Iza niecałą minutę później, a za Izą ja – pół minuty straty. Jest 3 miejsce i jest się z czego cieszyć. Jak na tyle niewiadomych i wskakiwanie do sektora w trakcie odliczania, to naprawdę dobry wynik. Może dało się zrobić coś więcej, ale widocznie nie tym razem – za tydzień kolejny wyścig: Nadarzyn. Lubię takie trasy jak Radzymin – miejscami szybka, ale też sporo pagórków, było co podjechać i nie było nudno. Była podmokła łąka (tego akurat może nie koniecznie chciałabym doświadczać na każdym wyścigu), była jazda między bunkrami i dużo leśnych ścieżek. Może tylko odcinka wzdłuż wału wolałabym uniknąć, bardzo nie lubię takich długich prostych, zdecydowanie wolę wysiłek interwałowy. Z tego co pamiętam, to w Nadarzynie będzie bardziej płasko, za to dużo zakrętów i tylko jeden smaczek – przejazd przez żwirownię.
Fair play i podziękowania
Tu chciałabym trochę napisać o Wojtku, który startował w maratonie Poland Bike pierwszy raz od dwóch lat. Zaczynał z 10 sektora i nie trenował w zimie, ani teraz wiosną, częściowo przez to, że chorował, częściowo z braku czasu. Mówi, że jechało mu się dobrze, właściwie cały czas wyprzedzał… aż na 30 kilometrze zobaczył Ulę zmagającą się z przebitą oponą. Zatrzymał się i postanowił jej pomóc. Stracił jakieś 10 minut, bo w przypadku opon bezdętkowych, jeżeli uszczelnienie zawiedzie, naprawa usterki i włożenie dętki okazuje się naprawdę trudne. Wojtek mimo tego postoju i jak mówi, wybicia z rytmu jazdy (potem jechało mu się gorzej), awansował do piątego sektora. Zabrakło mu tylko 2 punktów, żeby punktował dla naszej drużyny. Brawo, gratulacje za postawę, Wojtek, na zdjęciu wręczenie nagrody fair play! No i dziękujemy dziadkom, że umożliwili nam obojgu wystartowanie w tym maratonie.
A tutaj pełne wyniki zawodników naszej drużyny na Poland Bike Radzymin:
Jak widać, aż 4 osoby stały na podium. Gratuluję Krzysztof, Beata i Dariusz!
Autor: Krysia Żyżyńska – Galeńska
Zdjęcia: Zbigniew Świderski