Tekst: Adrian Socho
Zdjęcia: Cykloza, Zbigniew Świderski, Poland Bike
Kochani kibice i zawodnicy drużyny MyBike.pl!
Witamy Was w nowym sezonie maratonowym 2017! Mamy nadzieję, że będziecie śledzić nasze zmagania z własnymi słabościami, trasą, pogodą, przypadkami losowymi, a przecież jeszcze gdzieś w tym wszystkim są inni zawodnicy, którzy starają się nam utrudnić zajęcie miejsc na pudle. Jak może pamiętacie, sezon 2016 skończyliśmy z drugim miejscem w klasyfikacji generalnej drużyn w serii maratonów MTB CrossMaraton (po korekcie) oraz szóstym w cyklu Poland Bike. Czy teraz będzie lepiej? Zobaczymy, a Wy czytajcie dalej.
Kto pracował w zimie… a kto nie?
Tak zwany sezon maratonów rozpoczyna się wraz z dniem pierwszego z interesujących nas wyścigów. Ten pierwszy jest dość znamienny, gdyż będzie stanowił podsumowanie tego, jak dany zawodnik spędził zimę. „Kubeł zimnej wody” albo osobliwa „nagroda”, potwierdzająca, że jednak przygotowania były i były skuteczne. Pierwszy maraton w danym cyklu, zwłaszcza w masowych wyścigach typu Poland Bike Grzegorza Wajsa czy Mazovia MTB Cezarego Zamany, będzie też decydować o przydziale sektora startowego. I najczęściej na takim maratonie będzie największa w sezonie frekwencja. Dla wielu osób jest to też dobry (właściwie ostatni, czyli taki, gdy mamy najlepszą motywację 🙂 ) moment, aby wprowadzić zmiany w konfiguracji swojego roweru. A może, aby kupić nowy?
Poland Bike w Otwocku na dobrze znanej trasie
Dla nas sezon zaczął się 26 marca w podwarszawskim Otwocku. Trasa tego maratonu była dość zbliżona, jeśli nie identyczna co rok temu. Krótkimi słowy charakterystyka: leśne ścieżki, zarówno szerokie jak i wąskie, sporadycznie o tej porze roku występujący piach, za to stały element – leśne dukty, na których można by łatwo osiągnąć i utrzymać wyższą prędkość, gdyby nie wybijające z rytmu korzenie. Gdzieniegdzie przejazd przez strumyk czy lekko zalane obszary. Pogoda – dość chłodno, bo jeszcze pół godziny przed startem termometry pokazywały pięć stopni na plusie, ale nie ma wychładzającego wiatru, w miarę upływu czasu temperatura rośnie, na start czekamy na wystawionym na działanie promyków słoneczka stadionie, a po starcie emocje i wysiłek zapewnią uzupełnienie niedomiaru ciepełka. Większość osób ubrana jest na długi rękaw i nogawkę (można tak napisać??), natomiast bardziej amatorscy zawodnicy są często widziani w lekkich kurtkach i cywilnych, długich spodniach.
Drużyna obecna, strategia jest. Nie odkrywamy wszystkich kart
Startujemy w wybiórczo dobranym składzie. Jest Krysia Żyżyńska-Galeńska i Krzysztof Mrożewski z mocniejszych zawodników, natomiast brak jest Piotra Bernera, który jeszcze jest w trakcie dokonywania ostatnich poprawek w rowerze. Na krótkim dystansie walczy Darek Siemiaszko. Na długim ja i Karol Zduniak zadbamy o uzupełnienie niedomiaru punktów, a wracająca do formy Ewa Bukat sprawdzi, na jak wiele może sobie pozwolić. Beata i Tomasz Kuchniewscy startujący ze środkowych sektorów oraz nasi najmłodsi zawodnicy Jeremi Dziedziejko i Szymon Oktaba uzupełniają skład drużyny i aż szkoda, że liczba punktowanych miejsc ich nie obejmuje, bo przyjeżdżają na maratony Poland Bike często i zawsze się wyróżniają z tłumu zawodników.
Krótka informacja o mnie: na tym wyścigu będę sprawdzał, jak się startuje na rowerze z jednym biegiem. Każdy na takim zaczynał, a potem poszedł w fale „postępu”:) Rower singlespeed nie ma zbyt wielu racjonalnych zalet na trasie terenowego wyścigu, ale to nic nie szkodzi. Skoro nie mam szans na pudło, to muszę w jakiś inny sposób zwracać na siebie uwagę, bo fatbike’a imieniem Grubcio już sprzedałem. Jak się okaże w trakcie wyścigu, start na rowerze bez przerzutek też może przynieść trochę frajdy i nienajgorszy wynik.
Napięcie rośnie
Zbliża się godzina dwunasta trzydzieści, kolejka do biura zawodów topnieje, sektory pęcznieją. Idę na koniec sektora czwartego, żeby przy starcie i mającym miejsce tuż po nim sprincie po asfalcie nie blokować szybszych zawodników. Ruszamy, najpierw wyjazd ze stadionu, potem przejazd ulicą Sportową i krótki kawałek prostym odcinku drogi. Skręcamy w lewo na drogę gruntową najeżoną dziurami po kałużach. To jest ten moment, gdy większość z zawodników czuje już zadyszkę, ja jednak nie, bo wiedziałem, że na początku lepiej się oszczędzać aż nogi się rozgrzeją. Jadę dalej, starając się nie wkładać za dużo wysiłku w walkę, a wyprzedzać tylko wtedy, gdy ktoś przede mną się wlecze. Przecież do przejechania 60 kilometrów, a wiem, że nie będzie łatwo. Pierwsze podjazdy budzą obawy – co z tego, że jadąc na stojąco mogę je podjechać, gdy jestem w wężyku zawodników, którzy już tutaj redukują do małego blatu z przodu? Raz czy dwa razy muszę iść. Doganiam kolejno znane mi zawodniczki (to jest dobry punkt odniesienia, gdyż wg mojego doświadczenia dziewczyny dużo równomierniej rozkładają siły niż wielu panów na moim poziomie wytrenowania).
60 km to dużo czasu na obserwacje i przemyślenia 🙂
Okazuje się, że podjazdy „na sztywno” powodują przesunięcie się tylnego koła, poluzowanie łańcucha i jego skłonność do spadania. Zatrzymuję się, aby mocniej dokręcić śruby mocujące tylne koło. Potem… nie uwierzycie… udaje mi się dogonić grupę, z którą jechałem. Na 13-tym kilometrze jest rozjazd MINI/MAX, tam towarzystwo robi się dość kameralne. To miły moment, gdyż zaraz teren będzie bardziej wymagający. Dość długo jadę za plecami Katarzyny „Skury” Kowalskiej, ale gdy chcę dać koło, to po chwili… jadę sam. Po chwili doganiam grupkę, na czele której jedzie znana z częstych około-i nie tylko-warszawskich wycieczek Magdalena Kosko. Jestem pod wrażeniem, gdy na lekkim podjeździe bierze się za wyprzedzanie na stojąco lekko marudzącego zawodnika. Z Magdą nie udaje się utrzymać na dłużej, jakiś skok hormonów każe nieco podnieść tempo i… Magdę zostawiam za sobą. Zaczynam czuć zmęczenie oraz to, że zaraz plecy dadzą o sobie znać. No tak, w moim maratonowym Treku mam karbonową sztycę i nieco szersze opony, które dają odpocząć kręgosłupowi. Rzadko się zdarza, żeby ktoś mnie wyprzedził, sam jednak co jakiś czas mam okazję kogoś przegonić. W okolicach 28 kilometra jest pierwszy bufet – niby dość późno, ale jednak w takich warunkach mało się pije, mój bidon prawie pełny. To niby nadal przed połową, ale gdy sobie przeliczyć, to zostało jeszcze „tylko” 19 km do punktu rozjazdu MINI/MAX, a z tamtego punktu już tylko 13 km do mety. Nagle… doganiam Krysię! Rzadko mi się to zdarza, ale Krysia dzisiaj widocznie nie ma takiego „wspomagania” faktem startowania na wyjątkowym rowerze jak ja 🙂
Jazda na MAX
Przychodzi wreszcie miejsce rozjazdu, na zakręcie pozdrawiamy pana z ekipy PB prowadzącego zapisy przejeżdżających zawodników metodą analogową. Końcówkę jadę w zmiennym towarzystwie, czasami sam, czasami za kimś. Nie zauważyłem, żeby ktoś się za mną chciał trzymać, ale to może dlatego, że jednak jadę nierównym tempem. Pamiętam sprzed lat, jak w Legionowie przez ostatnie 20 km maratonu towarzyszył mi inny zawodnik, który ani razu nie dał zmiany, za to wyprzedził mnie 200 m przed metą. Nie szkodzi, wtedy miałem i tak bardzo dobry start i wbiłem się (na krótko) do drugiego sektora. Tutaj… mi to nie grozi, bo jak się później okaże, większość zawodników spadła do słabszych sektorów. Ale ale, przecież ja jeszcze jadę! No dobra, już blisko, pojawia się kartka „3 km do mety” i widać coraz więcej zabudowań. To jest ten moment, gdy wielu zawodników wrzuca tryb „FINISZ” i ciągnie tempem 35-40 km do samej mety. Ja jednak nie i chowam się za plecami kolegi, którego (zgadnijcie) wyprzedzę na zakręcie stadionu. Dojeżdżam zmęczony i zadowolony. W swojej wyobraźni zbieram oklaski, udzielam wywiadów, opowiadam jak to jest zdobyć puchar za pierwsze miejsce w kategorii singlespeedów, a w rzeczywistości robię krótkie pogaduszki ze znajomymi i idę jeść. Żarcie tutaj jest znacząco lepsze niż w Mazovii kilka lat temu, więc „zamawiam” dużą porcję. To chyba tyle, czas wyłączyć Stravę.
Ale zegar nadal tyka
Po chwili przypominam sobie o zatrzymaniu liczenia czasu na pulsometrze. Spojrzałem na niego tylko ze dwa razy, czyli tak jak mówił kapitan poprzedniej drużyny, pierwsza oznaka zmęczenia to patrzenie na przyrządy. A, jeszcze przychodzi SMS z biura PB: czas 2:55:40. Daje to czas o 2 minuty gorszy niż rok temu. Te wszystkie spacery pod górkę i zatrzymania na poprawianie łańcucha oraz brak możliwości dokręcenia na prostych dały TYLKO 2 minuty straty! Dla mnie to sukces.
Puchar, ciastka i ploteczki
Na mecie częstuję się ciastkami, rozmawiam z koleżankami z drużyny i marznę, bo lekko wilgotne ubranko łapie chłodek od nawet lekkiego powiewu wiatru. Dekoracje są prowadzone dość sprawnie, okazuje się, że Ewa Bukat została uszczęśliwiona pucharkiem za pierwsze miejsce w kat. K4. Inni zawodnicy albo otarli się o podium (Krzysiek Mrożewski – 4 miejsce i Krysia – 6 miejsce), albo trzymają swoje mocne lokaty. Drużynowo uplasowaliśmy się na szóstym miejscu – całkiem dobrze, ale obiecuję Wam, że powalczymy o więcej!