fbpx

Tekst: Michał Czajkowski

Po zeszłorocznym starcie w Morawicy wiedziałem czego się można spodziewać w tym roku – szybko, w miarę płasko i bez trudności technicznych. Potwierdzał to też opublikowany profil trasy, który dla dystansu Master przewidywał niewiele ponad 800 m w górę, czyli mniej niż połowę tego co Mazi nam serwował we wcześniejszych edycjach tego roku.  Dla mnie to dobrze, bo sobotnie XC na warszawskiej Kazurce dawało o sobie znać w niedzielę rano.

Zaczęliśmy z Mateuszem rozgrzewkę po początkowym fragmencie trasy… i nim się obejrzeliśmy, trzeba było wracać do sektora, bo zrobiła się godzina 10:20. Przed startem spotkaliśmy jeszcze w sektorze kolegę z drużyny Maćka Płończyka i okazało się, że jest nas tylko trójka startujących na najdłuższym dystansie. Po raz kolejny w tym sezonie każdy z nas musiał dojechać, i to najlepiej dość szybko, abyśmy zdobyli sensowne punkty do klasyfikacji drużynowej.

Ruszyliśmy! Zwyczajowo wolny start za quadem, tym razem rozciągnął stawkę już na pierwszym asfaltowym podjeździe. Pierwsze kilka kilometrów jechałem gdzieś w 1/3 stawki, przede mną raz na jakiś czas pojawiał się Mateusz. Podłączyłem się do dwóch zawodników i sukcesywnie odrabialiśmy straty do grupy Mateusza. Byliśmy tuż, tuż… Niestety, popełniłem fatalny w skutkach błąd przy jedynej chyba trudności technicznej tego fragmentu – przejeździe przez rów z błotem. Musiałem się wypiąć i straciłem kontakt z grupą. Na moje nieszczęście za przejazdem był kilkukilometrowy odcinek szybkich duktów i odsłoniętych szutrów, które w połączeniu z wiatrem, zdecydowanie nie sprzyjały jeździe w pojedynkę. Traciłem dziesięć, może piętnaście sekund, więc zdecydowałem się pojechać w trupa żeby złapać grupę. Udało się dopiero przed bufetem. Pewnie lepszym wyjściem (o czym nawet myślałem w miejscach gdzie odstęp się między mną a grupą się zmniejszał) było zawołanie Mateusza i dociągnięcie we dwóch, ale ten na rozgrzewce wyglądał tak dobrze, że nie chciałem psuć mu wyścigu 🙂

Niestety, straciłem tyle sił, że nie byłem w stanie utrzymać koła na podjeździe zaraz za bufetem i już ostatecznie pożegnałem się z tą grupą. Osłabłem na tyle, że po jakimś czasie dojechało do mnie dwóch innych zawodników. Jak się okazało – z jednym z nich przejechałem resztę maratonu. O charakterze trasy niech świadczy fakt, że przez całe 50-60 minut wspólnej jazdy udało się nam wyprzedzić zaledwie jedną osobę. Nas nie wyprzedził chyba nikt, no może z wyjątkiem pozakonkursowego gościa trasy maratonu jadącego na elektrycznym fullu. Z cichym pomrukiem elektrycznego silnika minął nas pod górę z taką prędkością, że aż nabrałem ochoty na wypróbowanie tego rodzaju rowerów, do których wcześniej byłem nastawiony raczej sceptycznie.

MTB Cross Maraton w Morawicy

Jak się okazało na mecie, moje przewidywania co do formy Mateusza okazały się trafne – Drugie miejsce w kategorii i 9 open to świetny wynik, nawet mimo wakacyjnej frekwencji w Morawicy. Ja natomiast dojechałem na 19. miejscu open ze stratą ponad 10 minut do Mateusza. Maciek Płończyk niestety nie ukończył maratonu.

MTB Cross Maraton w Morawicy

Wniosek po Morawicy jest następujący: nawet na prostym wyścigu technika to podstawa. A z drugiej strony, może się okazać, że nawet na ŚLRze liczy się, w jakim pociągu się jedzie.

Podsumowanie wyników drużyny: Na dystansie Master w kategorii M2 Mateusz Rybak 2. miejsce, ja miejsce 4-te. Gdybym wiedział że będę stał na podium, to bym tak szybko nie zbierał się do domu. Na dystansie Fan Krzysztof Mrożewski wywalczył drugie miejsce (przegrywając o 2 sekundy!!!) w kat. M5.  Grażynka, niezłomna zawodniczka wszelkich dystansów oferujących wystarczającą ilość dziur i błota w kategorii K4 stała na trzecim miejscu na podium. Warto również wspomnieć o wyniku naszego kolegi Adriana Socho – wynik czasowy prawie żaden, który przekonał się, że nawet na pozornie niegroźnym miejscu (poprzeczne koleiny) może dojść do groźnego wypadku. I skutki którego Adrian Socho zabezpieczał.

%d bloggers like this: