Tekst: Michał Czajkowski
Po zeszłorocznym starcie w Morawicy wiedziałem czego się można spodziewać w tym roku – szybko, w miarę płasko i bez trudności technicznych. Potwierdzał to też opublikowany profil trasy, który dla dystansu Master przewidywał niewiele ponad 800 m w górę, czyli mniej niż połowę tego co Mazi nam serwował we wcześniejszych edycjach tego roku. Dla mnie to dobrze, bo sobotnie XC na warszawskiej Kazurce dawało o sobie znać w niedzielę rano.
Zaczęliśmy z Mateuszem rozgrzewkę po początkowym fragmencie trasy… i nim się obejrzeliśmy, trzeba było wracać do sektora, bo zrobiła się godzina 10:20. Przed startem spotkaliśmy jeszcze w sektorze kolegę z drużyny Maćka Płończyka i okazało się, że jest nas tylko trójka startujących na najdłuższym dystansie. Po raz kolejny w tym sezonie każdy z nas musiał dojechać, i to najlepiej dość szybko, abyśmy zdobyli sensowne punkty do klasyfikacji drużynowej.
Ruszyliśmy! Zwyczajowo wolny start za quadem, tym razem rozciągnął stawkę już na pierwszym asfaltowym podjeździe. Pierwsze kilka kilometrów jechałem gdzieś w 1/3 stawki, przede mną raz na jakiś czas pojawiał się Mateusz. Podłączyłem się do dwóch zawodników i sukcesywnie odrabialiśmy straty do grupy Mateusza. Byliśmy tuż, tuż… Niestety, popełniłem fatalny w skutkach błąd przy jedynej chyba trudności technicznej tego fragmentu – przejeździe przez rów z błotem. Musiałem się wypiąć i straciłem kontakt z grupą. Na moje nieszczęście za przejazdem był kilkukilometrowy odcinek szybkich duktów i odsłoniętych szutrów, które w połączeniu z wiatrem, zdecydowanie nie sprzyjały jeździe w pojedynkę. Traciłem dziesięć, może piętnaście sekund, więc zdecydowałem się pojechać w trupa żeby złapać grupę. Udało się dopiero przed bufetem. Pewnie lepszym wyjściem (o czym nawet myślałem w miejscach gdzie odstęp się między mną a grupą się zmniejszał) było zawołanie Mateusza i dociągnięcie we dwóch, ale ten na rozgrzewce wyglądał tak dobrze, że nie chciałem psuć mu wyścigu 🙂
Niestety, straciłem tyle sił, że nie byłem w stanie utrzymać koła na podjeździe zaraz za bufetem i już ostatecznie pożegnałem się z tą grupą. Osłabłem na tyle, że po jakimś czasie dojechało do mnie dwóch innych zawodników. Jak się okazało – z jednym z nich przejechałem resztę maratonu. O charakterze trasy niech świadczy fakt, że przez całe 50-60 minut wspólnej jazdy udało się nam wyprzedzić zaledwie jedną osobę. Nas nie wyprzedził chyba nikt, no może z wyjątkiem pozakonkursowego gościa trasy maratonu jadącego na elektrycznym fullu. Z cichym pomrukiem elektrycznego silnika minął nas pod górę z taką prędkością, że aż nabrałem ochoty na wypróbowanie tego rodzaju rowerów, do których wcześniej byłem nastawiony raczej sceptycznie.
Jak się okazało na mecie, moje przewidywania co do formy Mateusza okazały się trafne – Drugie miejsce w kategorii i 9 open to świetny wynik, nawet mimo wakacyjnej frekwencji w Morawicy. Ja natomiast dojechałem na 19. miejscu open ze stratą ponad 10 minut do Mateusza. Maciek Płończyk niestety nie ukończył maratonu.
Wniosek po Morawicy jest następujący: nawet na prostym wyścigu technika to podstawa. A z drugiej strony, może się okazać, że nawet na ŚLRze liczy się, w jakim pociągu się jedzie.
Podsumowanie wyników drużyny: Na dystansie Master w kategorii M2 Mateusz Rybak 2. miejsce, ja miejsce 4-te. Gdybym wiedział że będę stał na podium, to bym tak szybko nie zbierał się do domu. Na dystansie Fan Krzysztof Mrożewski wywalczył drugie miejsce (przegrywając o 2 sekundy!!!) w kat. M5. Grażynka, niezłomna zawodniczka wszelkich dystansów oferujących wystarczającą ilość dziur i błota w kategorii K4 stała na trzecim miejscu na podium. Warto również wspomnieć o wyniku naszego kolegi Adriana Socho – wynik czasowy prawie żaden, który przekonał się, że nawet na pozornie niegroźnym miejscu (poprzeczne koleiny) może dojść do groźnego wypadku. I skutki którego Adrian Socho zabezpieczał.