Tekst: Maciej Płończyk
Zdjęcia: Wojciech Galeński, Szymon Lisowski, ŚLR MTBCross Maraton
W tydzień po otwarciu sezonu maratonów przez Poland Bike wystartował kolejny znany cykl: MTBCross Maraton, gdzie w generalce w poprzednim roku drużyna MyBike.pl zajęła 2. miejsce. Tym razem początek wyznaczono w Chęcinach, w miejscowości kończącej sezon 2016.
Dla mnie miała to być prawdziwa inauguracja startów w cieszącej się dobrą sławą w rowerowym światku Świętokrzyskiej Lidze Rowerowej, gdyż do tej pory nie brałem udziału w maratonach o podobnej charakterystyce. W większości były to mazowieckie trasy, z których organizatorzy, mimo iż wyciskali ile się da, były przede wszystkim płaskie i szybkie. W tym przypadku miało być inaczej: 76 km i 1800 m przewyższeń.
Na miejscu startu, na rynku w Chęcinach przywitał mnie Adrian, który ogarnął numerki startowe w biurze zawodów poprzedniego dnia, dzięki czemu ominęło nas stanie w kolejce, a zapisujących się na ostatnią chwilę było sporo osób. Cóż, dla „lokalesów” przy takiej pogodzie decyzja o starcie mogła być spontaniczna.
Krótka rozgrzewka, objazd końcówki etapu i jestem w sektorze. Gdzieś mignął Michał, obok stoi Krysia, nie ma jeszcze Piotra, który w ostatniej chwili zdecydował się na FAN.
Powitania, przemowa Burmistrza, ależ uroczyście…
MTBCross Maraton Chęciny START!
..ruszamy, jest ścisk, ale nie ma szaleństwa, ostrożnie peleton wyjeżdża z miasta, gdzie na pierwszym podjeździe bezpiecznie dokonuje się pierwsza selekcja. Widzę, koszulkę MyBike.pl – domyślam się, że to Michał. Po wizji lokalnej przed startem okazało się, że tylko Michał, Krysia oraz ja jedziemy Mastera; Piotr, Adrian oraz Grażyna na dystans FAN.
Michał szybko jakoś zniknął mi z oczu, a ja postanowiłem dalej jechać swoje. Wielu znajomych zwracało mi uwagę na niebezpieczeństwo „zagotowania się” już na starcie, a do dystansu podchodziłem z respektem. Po chwili pojawiła się Krysia, ale tym razem postanowiłem spróbować utrzymać się za nią. Nadzieja na równe tempo i przewidywalną jazdę się potwierdziła, tak minęło pierwsze 10 km. Niestety, na którymś ze zjazdów zamarudziłem i tyle było tej wspólnej jazdy.
Pozostało mi już tylko skupić się na atrakcjach, które przywoływał organizator w postach reklamowych. No i przyznaję, że nie przesadził, bo było wszystko: wyczerpujące podjazdy, freeride’owe zjazdy, single, kamienie, korzenie i piękne widoki.
Kryzys…
Tak pięknie jednak być nie może. Pierwszy poważny dystans w tym sezonie, pierwszy start w ŚLRze, pierwsza piękna pogoda i co? tak gładko do końca? No i nie było tak. Mniej więcej na 20 km odczułem pierwsze poważne oznaki zmęczenia, coś się zacierało w trybach, kilometry mijały powoli, zbyt powoli, a licznik pokazywał średnią prędkość 15km/h. Nie jest dobrze, pomyślałem.
Na drugim bufecie zatrzymałem się z myślą o uzupełnieniu camelbak’a. Według opisu pozostało jeszcze 50 km. Za bufetem był rozjazd: czerwone strzałki prowadziły na kolejną pętlę dystans Master, niebieskie prowadziły FAN do mety. Wtem ktoś z przejeżdżających zawodników zapytał obsługę czy można zmienić dystans na FAN, a Pan z bufetu potwierdził, że wystarczy zgłosić to na mecie. Podchwyciłem ten pomysł i po szybkiej analizie zysków i strat moralnych z ulgą odbiłem na wyznaczoną niebieskimi strzałkami trasę.
Drugie życie
Ku mojemu zdziwieniu wyścig zaczął się dla mnie od nowa, chociaż trasa była bardziej wymagająca niż do tej pory. Na samotność też nie narzekałem, bo zawodnicy z dystansu FAN już mnie dogonili, wśród nich Piotrek Berner. To tylko potwierdzało słuszność decyzji o skróceniu dystansu.
Ostatnie kilometry były dość tłoczne, gdyż na trasie byli uczestnicy dwóch dystansów FAN i FAMILY. Ten ostatni z natury rodzinny sprawił chyba sporo niespodzianek nie tylko dzieciom, ale również rodzicom, którzy prowadzili na podjazdach po dwa rowery, zachęcając swoje zmęczone pociechy do mozolnej wspinaczki. Pomysłowość niektórych potrafiła zaskoczyć. Mijając jednego z rodziców usłyszałem disco polo sączące się z głośniczka w kieszonce jego koszulki. Od razu podskoczyła mi kadencja, zastanawiałem się czy w ten sposób motywował syna, czy może chciał ulżyć swojej doli pchając dwa rowery pod górę. Zostawiając ich za plecami stwierdziłem, że jednak to drugie, dzieciak pewnie ma lepszy gust muzyczny.
W końcu ten moment nadszedł, oczom finiszującym ukazywały się wieże zamku i choć to jeszcze nie był koniec to ja jak wielbłąd, który wyczuwa oazę dostałem nową dawkę adrenaliny. Chyba tą ostatnią, ale z radością dokręciłem do drogi królewskiej, ostatniego podjazdu pod zamek, na którym można ponoć spotkać królową Bonę (tak wkręcają miejscowi). W tym dniu jakoś na siebie nie wpadliśmy, ale gdybym pojechał Master’a, kto wie jak to by się skończyło… pozostał mi już tylko szybki zjazd do mety i pierwszy start w ŚLRze był za mną.
…i znów na ryneczku
Na mecie rozmawiamy, wszyscy mówią, że ciężko, ale są zadowoleni, bo trasa nie dawała wiele odpoczynku, ale na koniec satysfakcja z jej pokonania była ogromna. Organizacyjnie – trzeba przyznać – było całkiem sprawnie i fachowo. Na koniec uroczy rynek pod zamkiem, gwarny i kolorowy w tym dniu, zachęcał do spędzenia jeszcze kilku minut wśród prawie pięciuset zakręconych rowerowo ludzi.
Moje wrażenia z tej inauguracji będą niezapomniane, a zdobyte na własnej skórze doświadczenie bezcenne. Dystans FAN to „tylko” 45 km i 1100 m przewyższeń. Wynik nie jest tak istotny jak to, że jest chęć wrócić do Chęcin i na ŚLR już w kolejnej edycji!
Wynik drużyny na MTBCross Maraton Chęciny nie był znany w momencie pisania tej relacji. Jednakże wszyscy startujący ukończyli wyścig, chociaż w odmiennej niż zakładana pierwotnie wersji dystansów. Ostatecznie dwie zawodniczki na pudle to przecież nienajgorsze otwarcie sezonu! Gratuluję Krysi i Grażynie, ale także Adrianowi, Piotrowi i Michałowi.
Do zobaczenia w jeszcze większym składzie na kolejnych maratonach!