Łąka. Piękne słowo. W normalnym człowieku budzi raczej same pozytywne skojarzenia. Chyba, że jest na coś uczulony. To miejsce z bujną, sięgającą kolan trawą, gdzie leżąc do góry brzuchem godzinami można wsłuchiwać się w brzęczenie owadów i wpatrywać w chmury „typu cumulus w kolorze białym” oddając się słodkiemu nic nie robieniu. Ten stan mógłby trwać wiecznie.
Z czym, oprócz powyższego mi osobiście kojarzy się łąka? Z walką, udręką, męką i bólem. Bólem wszystkiego, od nadgarstków, przez ramiona, próbujące utrzymać szarpiącą w każdą stronę kierownicę, przez plecy na zadku kończąc. Bujna sięgająca kolan trawa nie pozwala dostrzec kryjących się w niej przeszkód, a brzęczące owady, co i rusz wpadają do oczu i ust. Chmur typu cumulus nie widać, bo oczy wlepione w muldy przed przednim kołem. Ten stan zdaje się trwać wiecznie. Jednym słowem zero romantyki.
Tak, z tego miejsca mogę wreszcie powiedzieć to wprost. Nienawidzę kolarstwa łąkowego. Szczerze i z całego serca. Pozostaje zadać jeszcze jedno pytanie. Czy posiadacz roweru górskiego na płaskim jak stół Mazowszu, w którym łąki wzbudzają tak nienawistne uczucia może być normalnym człowiekiem?
Stoimy na starcie w swoich sektorach. Dokładnie 522 zawodników i zawodniczek. Garminek pokazuje upiorne 40 st. C. Sektor wcześniej stoi w cieniu. Płynę. Start się opóźnia o jakieś 10 minut, a nasz sektor jest jak masełko na rozgrzanej patelni. Wreszcie ….3…2…1…staaart.
Początek jak zwykle w GK jest bardzo szybki. Najpierw asfalt potem szuter. Cały sektor pędzi razem. Już na szóstym kilometrze rozjazd na Mini i Max. W sumie tylko 130 zawodników i 9 zawodniczek zdecydowało się dziś na dużą pętlę. W tym upale to niemałe wyzwanie. Blisko sześćdziesiąt kilometrów. Z tej okazji org zapewnił, aż trzy bufety, to chyba pierwszy raz. Bardzo dobra decyzja. W moim przypadku przydały się wszystkie trzy.
Tuż za rozjazdem zaczęły się łąki. Wszystkie moje „ulubione” rodzaje. Suche, bardzo suche i podmokłe. Peletonu już nie ma. Zawodnicy jadą grupkami po dwóch, trzech. Na mniej więcej 12 kilometrze, wjeżdżamy na coś w rodzaju starego nasypu kolejowego. Bardzo fajny i szybki singiel. Ale też niebezpieczny. Co chwila jakaś wyrwa, korzeń lub pieniek. Kilkadziesiąt metrów z przodu widzę zawodnika pochylonego nad rowerem. Pytam w pędzie czy czegoś nie potrzebuje. Odpowiada, że karetka już wezwana. Dopiero wtedy widzę, że pochyla się nad kolegą, który trzyma się za nos. Twarz cała we krwi, nad nim rój much, rower w krzakach. Na środku singla pieniek. Ile to trwało? Sekundę, może dwie, ale taki widok prześladuje człowieka przez cały wyścig.
Koniec singla, przejazd kolejowy i wpadamy na „drogę techniczną PKP”. Tak to chyba określił org w opisie trasy. Wyobraźcie sobie szeroki na dziesięć metrów pas luźnego tłucznia, jakim zwykle wysypuje się podkłady kolejowe. Mniej więcej kilometrowy koszmar.
Zaraz potem jakieś dwa kilometry szutro-asfaltu pozwalające osiągnąć naprawdę solidną prędkość. Jedziemy we trzech zmieniając się na prowadzeniu. Tylko na chwilę pochylam głowę tracąc z oczu „koło” i w tej właśnie chwili następuje ostre hamowanie niema do zera. Prowadzący nieco się zagapił. Ja z resztą też. Trasa pod kątem 90st wpada w leśną ścieżkę. Uff ….blisko było.
Nareszcie las. Ścieżki. Trochę piachu, ale nie ma co wybrzydzać. Są też koleiny, błoto i kałuże kryjące „jeźdźca razem z koniem”. Do objechania bokiem. Najciekawsza jest sekcja wyglądająca, jak tor saneczkowy, lub motocrossowy. Szerokie łuki, wysokie burty, kopny piach. Cały czas z górki. Wszystko to wymusza dużą prędkość. Ale banan jest ;).
W pewnej chwili słyszę, że dogonił mnie jakiś zawodnik. Przez chwilę odpoczywa na moim kole, ale będąc wyraźnie w lepszej formie zaczyna mnie wyprzedzać. Wtedy nawiązuje się ciekawa konwersacja :
On – Cześć, który sektor?
Ja – Piąty
On – O k…….wa!!!!!
Ja – A Ty?
On – Pierwszy!!!!!
Ja – O k…….wa!!!!
Pamiętam, że org wspominał, przed startem, żeby pilnować trasy, bo są wyjątkowo dwa rozjazdy Mini/Max. W pierwszej chwili myślę, że to ja pojechałem gdzieś na skróty. Gość jednak szybko przyznaje, że to on gdzieś się zgubił i goni stawkę. Co za ulga.
Na mniej więcej trzydziestym kilometrze po ponownym pokonaniu odcinka łąkowego wpadamy na pętlę Mini. Teraz to już z górki. A właściwie to raz z górki raz po górkę. Pokonujemy skarpę wiślaną kilka razy. Na wyboistym odcinku zauważam, że garmin niebezpiecznie się przekrzywił i zaraz go zgubię. Nie ma rady muszę się zatrzymać i poprawić mocowanie, bo będzie płacz. Staję. W tej chwili wyprzedza mnie zawodnik ze sporym plecakiem. Na plecaku tabliczka. SERWIS,KONIEC WYŚCIGU. W pierwszej chwili panika, jak to, to niemożliwe, jeszcze ja, poczekaaaaj.
Szybko go dogoniłem i okazało się, że człowiek eskortuje niedobitki dystansu Mini. Napad paniki ustępuje determinacji w dotarciu do mety. Przede mną jeszcze zdobycie zamku w Czersku, i brukowanego podjazdu ul. Św. Antoniego.
Odcinek od mostu drogowego w GK do zamku w Czersku nie jest wart opisu. Łąka, muldy, sady, luźny tłuczeń, drobne kamyczki, drogi brukowane gruzem. Jedyna atrakcja to urodziwe mieszkanki GK i okolic opalające się nad jednym z niewielkich jeziorek. Ot miłe urozmaicenie niemiłego krajobrazu.
W pewnej chwili dostrzegam na długiej prostej człowieka spacerującego z rowerem. Zbliżam się i widzę przepasanego dziurawą dętką, zawodnika. Staję i pytam czy wszystko OK, czy mogę pomóc? Odpowiada zrezygnowany, że do pełni szczęście brakuje mu tylko dętki w rozmiarze 29 z wentylem presta. Pompkę ma. Dętkę mam ja. W końcu się przydała. Ach jak cudownie jest spełniać ludzkie marzenia. Jakiś czas potem przybijamy piątkę na mecie.
Zaraz potem widzę kolejnego. Tym razem rower prowadzi osoba w stroju ratownika medycznego. Za zakrętem trójka ratowników podtrzymuje zawodnika z zabandażowaną głową. Na luźnych kamyczkach nie zmieścił się w zakręcie. Na moje pytanie o stan poszkodowanego on sam z uśmiechem odpowiada, że niedługo startuje znowu. Widać, że stres już mu minął.
Kilka wzniesień okalających zamek w Czersku nie jest łatwe do zdobycia. W normalnych warunkach niby nic wielkiego, ale po niemal pięćdziesięciu kilometrach w siodle to spore wyzwanie. Daję radę. Raz tylko pcham rower pod górę, na końcówce podjazdu po luźnych kamyczkach. Teraz już tylko Św. Antoni i finisz.
Żyję, dojechałem, podjechałem. Veni, vidi, vici jak by powiedzieli starożytni Rzymianie. Wynik, jaki osiągnąłem pozwala zastanawiać się czy to był jeszcze wyścig, czy już rekreacja. Cóż następnym razem będzie lepiej. Trzeba tylko ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć. Na mecie uśmiechnięta Krysia czeka na dekorację. Pierwsze miejsce w kategorii. Podobnie Krzysiek. Moje gratulacje i wyrazy uznania. Wasze wyniki to moje niedoścignione wyzwanie. Team Mybike w klasyfikacji generalnej zajął czwarte miejsce.
Piotr „Buczek” Buczyński