Przyznam, że przed startem w Morawicy z niepokojem patrzyłam na prognozy pogody, które w ostatnim czasie nie są dla kolarzy korzystne. Po Daleszycach marzył mi się etap w słońcu, ale gdzie tam liczyć na taką aurę. Prognoza dzień przed zawodami powiedziała, że będzie padać po południu.
Morawica – płaski ŚLR?
Tym razem pasował mi „płaski” profil trasy, bo nie czułam się najlepiej. Z misją przejechania jak najszybciej – żeby było z głowy – ruszyliśmy na miejsce startu. Im bliżej Kielc, tym intensywniej świeciło słońce. Tuż przed startem od miejscowych dowiedziałam się, że trasa zostaje zmieniona i na dystansach Fan i Master wydłużona o klika kilometrów. Czekając na start czułam jak rozgrzewają mi się od słońca mięśnie. Tak lubię. Wreszcie na krótko i można pędzić w słońcu.
Jest słońce – jest frekwencja
Frekwencja dopisała. Ustawiłam się na końcu i tuż po starcie zaczęłam się rozpędzać. Po zwyczajowych pięciu kilometrach, na których zastanawiam się, czy ten sport to dla mnie – bo ledwo dycham – weszłam w swój rytm i powoli wyprzedzałam konkurencję. Trasa składała się z dwóch pętli z jednym mocniejszym podjazdem i jednym ostrym zjazdem. Po krótkim i szybkim rozjeździe pokonałam rwący strumyk i wpadłam na pierwszą pętlę. Wydawałoby się, że trasa łatwa, bo wystarczy szybko ciąć po szutrowych odcinkach najlepiej łapiąc się na koło. Jednak po mocnym depnięciu próba dynamicznego podjazdu jest wyzwaniem.
W pięknych okolicznościach przyrody
Najpiękniejszym fragmentem był singiel w jagódkach liczący około kilometra, który wił się to w lewo, to w prawo. Po pierwszej pętli ucieszyłam się, że pokonam go raz jeszcze. Na drugiej rundzie rozluźniło się na tyle, że mogłam pojechać trudniejsze odcinki już po swojemu. Zdecydowanie ucieszyły mnie długie sekcje piachu, które wykańczały moją konkurencję. Czułam wreszcie, że rozumiem podłoże i mogę wykorzystać umiejętności.
Po ponad dwóch godzinach zbliżałam się do mety i mijając zalew wiedziałam, że to już końcówka wyścigu. Po pokonaniu schodów w stylu przełajowym zadowolona wjechałam na metę.
Wszystko jak w zegarku
Podsumowując było bardzo szybko i płasko jak na maraton w górach. Jako drużyna zrealizowaliśmy plan. Panowie głównie walczyli na Masterze, a Panie na Fan z czego trzy były dekorowane. Pogoda zaczęła się psuć zgodnie z prognozami około godziny 15. Po ukończeniu zawodów przez wszystkich uczestników niebo posiniało i pioruny rozszalały się na dobre. Dekoracje i losowanie nagród odbyło się już wewnątrz budynku. Naładowana optymizmem czekam na słoneczny Piekoszów.
Tekst: Ewa Janowska
Zdjęcia: MTBCrossMaraton, Cykloza.com, Jacek Gałczyński