Maraton cyklu MTBCross Maraton w Baćkowicach był jak wymarzony dla wszystkich, którzy lubią prawdziwe „pure” mtb, czyli jazdę w terenie, przewyższenia, techniczne zjazdy i oczywiście błoooto, a przede wszystkim dla każdego, kto lubi porządnie się ujechać.
Moje dotychczasowe doświadczenia sporadycznego uczestnika maratonów mtb, pokazało mi, że najlepsze maratony to te najcięższe, z trudnymi trasami, dużymi przewyższeniami, niesprzyjającymi warunkami pogodowymi i błotem.
Zastanawiałam się, czy startować, ponieważ z uwagi na problemy zdrowotne ostatni maraton tego cyklu jechałam w kwietniu. Nie byłam pewna, czy taka ilość kilometrów i przewyższeń to nie będzie zbyt duży wysiłek dla organizmu. Jednak gdy zobaczyłam, że trasa idzie cały czas po lesie i górach, wiedziałam, że muszę to pojechać.
Na zawody z Warszawy wyjechaliśmy team’owym busem Mybike. Trzeba było się spieszyć, ponieważ kilka osób startowało na długim dystansie Master, który liczył sobie 61 km i ponad 2028 m (!) przewyższeń. Dystans Fan, który miałam przyjemność (to słowo zostało w tym miejscu użyte nie przez przypadek 😉 jechać w ten upalny niedzielny dzień, miał jedyne 40 km długości, ale za to ponad 1336 m przewyższeń – a więc bardzo dużo jak na ten świętokrzyski cykl.
Na miejscu okazało się, że miasteczko zawodów zlokalizowane jest nad zalewem w okolicy pasma Jeleniowskiego gór Świętokrzyskich. Było to miejsce idealne na relaks. Czekając na start myślałam sobie nawet, że w taką pogodę wolałabym poleżeć nad tą wodą i schłodzić się w niej, zamiast przez kilka godzin męczyć się na rowerze. No ale nic to, najpierw trzeba się pomęczyć, żeby zasłużyć na przyjemności.
Przed startem spodziewałam się, że największą trudnością będą znaczne przewyższenia i wysoka temperatura, która działa na mój organizm osłabiająco. Z uwagi na panujący tego dnia upał, nawet do głowy mi nie przyszło, że jakimkolwiek problemem może być woda, a co za tym idzie mokre podłoże. Okazało się, że poprzedniego dnia lub nocy padało i największym elementem utrudniającym jazdę będzie właśnie błoto! Oczywiście jak zwykle naiwnie myślałam sobie, „oj tam, bez przesady, ile tego błota tam będzie”. No i okazało się, że były go ogromne pokłady, i to pod hasłem „błoto” przebiegnie cały maraton, błoto na podjazdach, na zjazdach, na płaskim, można było brodzić w błocie.
Jeśli chodzi o warunki pogodowe, to słońce akurat najmniej przeszkadzało, gdyż cały czas jechało się w cieniu lasu, przewyższenia na podjazdach przeszkadzały mi za to bardziej, ale największą przeszkodą było właśnie błoto.
Zaczynając od początku najpierw do pokonania był najbardziej nielubiany przez mnie moment – start w tłumie, próba szybkiej jazdy w dużej grupie, aby nie zostać w tyle na pierwszych kilometrach, w końcu dojazd do lasu, gdzie następowało zwężenie drogi, zrobiło się ciasno. Pierwsze 5-10 km jest najmniej przyjemne, bo jeszcze stawka się nie rozciągnęła, jedzie się w dużej grupie zawodników, jest tłoczno i ciasno, ktoś jedzie za wolno, ktoś blokuje na zjeździe, staje na podjeździe, albo samemu stopuje się kogoś z tyłu, bo nie uda się usiedzieć na siodle.
Następnie po pierwszych kilometrach jazdy trasę dzielę na trzy etapy: etap 1) byle do pierwszego bufetu (24 km trasy); etap 2) byle do drugiego bufetu (32 km trasy) i etap 3) byle do mety (40 km). Taki podział sprawia, że łatwiej mi się jedzie i szybciej mija czas, skupiam się na danym etapie. Na końcu każdego z nich czeka mnie nagroda – chwila postoju na bufecie i możliwość zjedzenia orzeźwiającej pomarańczy, wzmacniającego banana i nawodnienia się. Dzięki temu staram się nie myśleć, że jeszcze aż 40 kilometrów przede mną.
Tym razem etap pierwszy trwał baaardzo długo, pierwszy bufet przez długi czas nie chciał pojawić się na trasie. Po drodze kilka męczących podjazdów, długich, czasem stromych, a na pewno trudnych z uwagi na zalegające na nich błoto, przez co były śliskie i zdradliwe. Mój rower, który bardzo lubi błoto, od razu zebrał na siebie całe jego pokłady, błoto wraz z liściami oblepiło opony i zajęło cały napęd, co spowodowało, że koło się blokowało, rower wolniej się toczył pod górę, a nawet po nielicznym bardziej płaskim terenie, coraz ciężej było pedałować, i utrzymać się w siodle.
Ale najlepsza zabawa była dopiero na zjazdach. Niektóre były niepewne, pokryte błotem, wodą i głębokimi wyżłobieniami, w które ściągało rower. Tylne koło ślizgało się i uciekało w to w jedną to w drugą stronę. Z pewnością nie pomagała mi też opona przedniego koła, która straciła cały bieżnik i słabo trzymała na śliskiej nawierzchni. Były też przyjemne szybkie, długie zjazdy, niektóre z luźno leżącymi kamieniami na bokach lub po całej szerokości. Mój rower z pełnym zawieszeniem w miarę sobie z nimi radził. Co prawda nie mogłam się za bardzo rozpędzać nie tracąc jednocześnie kontroli nad rowerem, bo zazwyczaj po takim szybkim zjeździe trasa nagle robiła ostry zakręt pod górę i nie zdążałam zatrzymać się i zmienić przełożeń.
Po pierwszym bufecie wcale nie było łatwiej ani szybciej, trasa wyglądała analogicznie jak przed bufetem, czyli strome długie błotniste podjazdy i równie błotniste szybkie zjazdy, chociaż największe przewyższenia zostały już pokonane na wcześniejszym odcinku. Sił było coraz mniej, ciągła walka z błotem i przewyższeniami skutecznie wyczerpała organizm, ale najważniejsze było by kręcić dalej, powoli, mozolnie, ale byle kręcić, byle do przodu. Czasem po prostu uznawałam, że ja już, (tu inwektywa), nie mam siły i zsiadałam z roweru lub rower sam przestawał jechać i trzeba było więcej wypychać rower do góry na nogach.
Po drugim bufecie to już mam wrażenie, że poszło dość szybko, choć błoto wciąż nie odpuszczało i z godzina jeszcze się zeszła. Do dalszej jazdy i przyciśnięcia nieco mimo zmęczenia, motywowała mnie perspektywa wykąpania się w chłodnej wodzie.
W końcu dotarłam do wyjazdu z lasu, potem szybkie kręcenie po asfalcie, ostatnie metry trasy poprowadzone zostały wokół zalewu, lśniąca woda kusiła mnie i zachęcała do mocniejszego podkręcenia, koniec już tak blisko, i nareszcie upragniona meta.
Nie muszę mówić, że prawie od razu po przekroczeniu mety przebrałam się w kostium (no, w międzyczasie zjadłam ciastka na bufecie, przemyłam rower i jeszcze po drodze przeszłam przez podium) i wskoczyłam do przyjemnej ciepłej, ale bardzo orzeźwiającej wody. Było pięknie.
MTBCross Maraton w Baćkowicach na pewno będę długo wspominać.
Organizator wycisnął z trasy chyba wszystko, a nawet więcej, niż się dało. Cała trasa (poza kawałeczkiem dojazdu do i od mety) prowadziła non stop przez las – istniejącymi ścieżkami, głębokim dzikim lasem, skarpą na jego obrzeżach. W niektórych miejscach trzeba było mocno wypatrywać za strzałką, którędy prowadzi trasa, gdyż żadnej ścieżki nie było, a trasa schowana była gdzieś za zakrętem pomiędzy drzewami, po rozjechanej przez poprzednich zawodników trawie. Chwała organizatorowi, nie było ani odrobiny nielubianej przez wielu jazdy polami, trawami i kartofliskami.
Z perspektywy „po zawodach” mogę powiedzieć, że w tej edycji wszystko było idealne. Pomijając jedynie fakt, że czasami było dosyć niebezpiecznie na zjazdach, bo ślisko po trudnym, błotnistym, kamienistym terenie, znakowanie trasy w kilku miejscach było w moich odczuciu niewystarczające, gdyż łatwo można było pomylić trasę i doprowadzić do niebezpiecznej sytuacji (np. na wjeździe w bok na skarpę). Ponadto dużą część podjazdów trzeba było pokonać „z buta”, bo nie dało się jechać z uwagi na stromiznę i zalegające błoto. Kamieniste zjazdy na końcowej części trasy w połączeniu ze zmęczeniem organizmu były prawdziwym wyzwaniem. Nie wiem, czy było to świadome działanie organizatora przez precyzyjnie ułożenie trasy, czy to jednak natura „maczała” w tym palce.
MTBCross Maraton w Baćkowicach można określić słowami: błotnista frajda.
Podsumowując, jechałam długo, przejazd zajął mi aż 4 godziny i 6 minut, ale i tak udało się zająć 2. miejsce w kategorii K3.
Dystans FAN przejechali jeszcze:
Grażyna Czerniakowska, która jak zwykle zajęła miejsce na podium – 3. w kategorii K4;
Krzysztof Mrożewski, który zajął 3. miejsce w kategorii M5; oraz
w tej samej kategorii wiekowej – Tomasz Kuchniewski, który był piętnasty w M5.
Piotr Szlązak i Rafał Piotrowski przejechali dystans Master i zajęli odpowiednio: Piotr 15. miejsce (z czasem 5 godzin 3 minuty), a 16. Rafał miejsce.
Na dystansie Family (15,5 km i 470 m przewyższeń) reprezentowała nas Beata Kuchniewska, która zajęła 5. miejsce w kategorii K5.
Wojciech Wódka, startujący z dystansu Master niestety dotarł tylko do pierwszego bufetu z powodu kapcia.