MORAWICA – MARATON TYSIĄCA ZAKRĘTÓW SLR

Na start maratonu w Morawicy z cyklu ŚLR, 7.08.2016, przyjechałam na start wypoczęta na maksa. Z dwóch powodów.

Po pierwsze tydzień poprzedzający maraton spędziłam nad morzem na totalnym odpoczynku. Spanie do południa, słońce, piasek,  opalanie, pływanie, spacery. W zasadzie bez roweru, jeżeli nie liczymor1ć krótkich dojazdów na plażę. Byłam bardzo ciekawa, jak wpłynie to na moją formę.

Po drugie, zdecydowałam się na nocleg w Kielcach. 10 kilometrów od miejsca startu. Ominęło mnie więc to, czego nie lubię przed zawodami, czyli wstawanie bardzo rano, żeby zdążyć na start. W ŚLR starty są o 11:00, więc zwykle, żeby tam dojechać z Warszawy trzeb a nastawić budzik na 6:00, albo nawet wcześniej. A tak, pełen komfort. Pobudka o 8:00,a i tak jest masa czasu.

Ranek powitał nas piękną, kolarską pogodą. Błękitne niebo, przejrzyste powietrze, lekki wiaterek, rześko. I prognoza mówiła jasno – tak ma być przez cały dzień. Aż się chciało wskakiwać na rower i jechać. Żeby zawsze tak było!

„Miasteczko” zawodów rozłożyłomor2 się w samym centrum malutkiej i malowniczej Morawicy, tuż nad rzeczką- Czarną Nidą. Jak zwykle panowała w nim wesoła i spokojna atmosfera (brak głośnej muzyki z głośników!). Tak nastrój tworzą przede wszystkim organizatorzy – małżeństwo Maziejuków.. Oboje przez wiele lat sami startowali w zawodach MTB, więc doskonale wiedzą, co startującym jest potrzebne.

Przed startem pojechałam sobie na małą rozgrzewkę. Zawsze będę tak robić, gdyż zauważyłam, że bez rozgrzewki pierwsze 15 minut wyścigu idzie mi jakoś tak „topornie”. Mięśnie nie są przyzwyczajone do ruchu i potrzeba trochę czasu, żeby zaczęły normalnie funkcjonować.mor3

Tuż przed startem stałam sobie spokojnie w sektorze startowym i gawędziłam z Piotrkiem i Agnieszką. Na zawodach ŚLR jest dużo spokojniej niż na innych cyklach maratonów. Mniej startujących, każdy dystans staruje osobno (masters, czyli najdłuższy o 10:30; fan, średni o 11:00, family, najkrótszy o 11:30). Nikt się nie denerwuje, nie przepycha, nie popędza innych.

Wreszcie start. Jak to dobrze, że wreszcie można zacząć kręcić pedałami! Niezbyt lubię tylko ten początkowy tłok na asfalcie. Mam wrażenie, że zaraz z kimś się zderzę i wyląduję na ziemi cała poobcierana. Kolarstwo szosowe to nie jest mój konik.

Na szczęście asfalt szybko się skończył i wyjechaliśmy szutrówką na mały grzbiet. Jakie wspaniałe były z niego widoki! Dodatkowo pmor4otęgowane piękna pogodą i niezwykłą przejrzystością powietrza.

Zaraz też wjechaliśmy do lasu. Właściwie cały trasa maratonu biegła przez las. Cały czas było albo lekko pod górę , albo lekko z góry. I ciągłe zakręty. Finowie mają swój samochodowy „Rajd Tysiąca Jezior”, a tu był „Maraton Tysiąca Zakrętów”. Lewo – prawo – lewo – prawo i tak przez cały czas. Szacun dla układających trasę, bo musieli naprawdę długo to wszystko planować, żeby się w tym nie pogubić. 😉

Jadąc cały czas powtarzałam sobie w myślach „apeks, apeks, apeks”. Na takich zawodach bardzo ważne jest prawidłowe pokonywanie zakrętów (bo są ich setki). Najeżdżamy od zewnętrznej, potem tniemy zakręt ile się da i kończymy znowu po zewnętrznej. Wtedy jedziemy płynnie i często nie musimy hamować, albo nawet możemy ciągle pedałować.

Znowu pochwalę organizatorów. Trasa była znakomicie oznakowana. Te zakręty wymagały powieszenia chyba tysięcy strzałek, ale nigdy nie miałam najmniejszej wątpliwości, jak jechać.

Las miał magiczny zapach, nie było gorąco, na niebie błękit, więc pedałowanie w takich warunkach to była czysta przyjemność. Tempo było dość mocne, bo wiele czasu jechaliśmy po stosunkowo twardym podłożu. Ktoś na mecie wspomniał nawet o „Maratonie z blatu”. Jednak bardzo się cieszyłam, że mam fula, bo w wielu miejscach było nierówno, a ja mogłam sobie siedzieć na siodełku jak królowa i po prostu pedałować.

Jechało mi się bardzo fajnie i miło, ale tylko gdzieś do 20 kilometra. Potem przyplątał mi się jakiś problem żołądkowy i cały czas było mi niedobrze. Łącznie nawet z niewielkimi zawrotami głowy. Jedzenie przed maratonami i potem, już w czasie jazdy to nie jest moja najmocniejsza strona. Musze popracować nad jakimiś sensownymi schematami postępowania, bo w tej chwili jest to tak trochę „od przypadku do przypadku”.

Był to już mój czwarty start w ŚLR. Dzięki temu znam już wielu ludzi, którzy wokół mnie jeżdżą. Tak już jest na maratonach. Jeździsz zwykle w towarzystwie tych, którzy jeżdżą z podobną szybkością do ciebie. To miłe, bo można z nimi pogadać. A potem na mecie podziękować za wspólną jazdę.

Maraton w Morawicy był łatwy technicznie. Łatwy oczywiście jak na ŚLR, bo trasy w tej lidze mają często sporo trudnych technicznie odcinków. Układają je ludzie, którzy na MTB „zjedli zęby” i wiedzą „co tygryski lubią najbardziej”. Ale Morawica miała być  wakacyjna i wypoczynkowa. I taka była. Z wyjątkiem jednego miejsca. Jakieś 10 km przed matą był stromy podjazd, a potem zjazd „z pieca na łeb”, krętą ścieżką pomiędzy drzewami i krzakami. Jak się do niego zbliżałam, to nawet przemknęła mi przez głowę myśl, że fajnie, bo cała trasa jest przejezdna, bez konieczności schodzenia z roweru. Niestety ten podjazd okazał się dla mnie nie do pokonania i musiałam „uderzyć z buta”. Jak już się wdrapałam na górę, to w dół ruszyłam na niego pełna wiary w własne siły i jakość mojego sprzętu, ale niestety gdzieś w połowie góry o zaufanie mnie jakby opuściło, zaczęłam zbyt mocno hamować i niestety nakryłam się rowerem. Troszkę się przy tym potłukłam, ale człowiek przecież całe życie się uczy na swoich błędach. 😉

Na trasie było też bardzo mało błota. Cieszyłam się, że mam suche buty i czysty i suchy  rower. Do czasu! Tuż po tym, jak to sobie pomyślałam Organizatorzy zafundowali nam przejazd przez rzeczkę. Nie dało się tego nijak pokonać „suchą nogą”! 😉

Z ciekawostek dodam jeszcze, że ostatnie kilkanaście kilometrów trasy jechałam za dziewczyną, która pachniała tak, jakby właśnie wyszła z perfumerii! 😉 Powinnam była ją spytać o markę perfum, których używała. Trwałość zapachu godna polecenia!

Kilka kilometrów przed metą miałam okazję zobaczyć, jak jeżdżą najszybsi. Dostałam „dubla” najpierw od samotnego lidera dystansu „master”, a potem od goniącego go czteroosobowego pociągu. Zdumiewające, jak szybko można wjeżdżać pod górę! 😉

Droga minęła mi tym razem bardzo szybko. Nagle przede mną pojawiła się meta, usytuowana nad małym zalewem w Morawicy.

Podsumowując: Jestem zadowolona z występu. Wygrałam kategorię K4 na dystansie „fan” (45 km). Jestem coraz bliżej zwycięstwa w „generalce”. Trasa malownicza, sprzęt spisywał się bez zarzutu.

To była naprawdę udana niedziela! J
A prosto z Morawicy pojechałam na rower w prawdziwe góry – do Istebnej.

Grażyna Czerniakowska

  1. Jechałam na turkusowym fulu Speca z numerem 3437 w różowo-niebieskiej koszulce Mybike.

 

Wyniki naszego teamu:

Dystans Masters (84 km):

Krysia Żyżyńska-Galeńska: 1. open/ 1. w kategorii

Piotr Berner : 16. Open/8. w kategorii

Michał Czajkowski: 19. open/ 5. w kategorii

Mateusz Rybak: nie ukończył

Dystans Fan (45 km):

Krzysztof Mrożewski: 33. open/ 3. w kategorii

Piotr Szlązak: 84. open/ 18. w kategorii

Marek Sanaluta: 128. open/ 19. w kategorii

Agnieszka Tkaczyk: 4. open/ 2. w kategorii

Grażyna Czerniakowska: 15. open/ 1. w kategorii

Twister pod prądem czyli elektryczne fascynacje

Trwało to długo… już od listopada wybierałem się na ścieżki do Bielska. W ostatnim tygodniu do naszego sklepu dotarł nowy rower testowy Trek Powerfly+ 9 FS. W skrócie… elektryczny zawieszony ścieżkowiec o skoku 120mm. Super uniwersalna maszyna. Teraz już nie było wymówki. Weekend wolny od wyścigów a w pracy nie brakowało ludzi. Można ruszać!

Zatrzymaliśmy się na kempingu „Ondraszek” obok ścieżek. Bardzo przyjemny kemping. Masa atrakcji dookoła. Ponieważ byłem z całą rodzi20160730_123530ną, niewątpliwie był to ogromny plus.

Na pierwszy ogień poszła trasa Stefanka gdzie zaciągnąłem (nie tylko w przenośni) swoje pociechy( 5 i 7lat). O ile starszy sobie poradził to dla młodszego Dominika było to duże wyzwanie. Na szczęście na Stefanke można było wjeżdżać skrótem i to był strzał w dziesiątkę.

Nawet dzieci uważały że mój elektryczny rower to oszustwo… pod górę wciągałem je na holu w postaci linki. Początkowo planowałem zrobić podwójny hol. Na koniec obrałem inną taktykę.. jednego ciągnąłem, a drugiego pchałem. Sprawdziło się J. Teraz na dłuższych wycieczkach już się nie wymigam od pomagania…

Stefanka ma co prawda tylko 865m długości ale jest bardzo przyjemna. Jak ktoś nie lubi długo wjeżdżać na górę,  to jest to idealna trasa dla początkujących.

Po porannych zajęciach z „nadgryzioną” baterią ruszyłem na Twistera. Przez niedopatrzenie (lub zbyt szybka jazdę pod góręJ) wjechałem na czerwona trasę zwana „zielonym szlakiem”. Cóż.. to była trasa bardzo naturalna i jak dla mnie bardzo wymagająca.

Trzeba zwrócić uwagę, że jazda elektrykiem pod górę to na początku masa przyjemności. Wyprzedzasz wszystko i wszystkich. Średnia 15-18km na godzinę.. Większość osób na szlaku  prowadziła r20160730_123548owery, bo do Twistera prawie 5km. Mi zajmowało to około 14minut. Na pewno będzie jeszcze okazja podjechać tam bez silnika. Wtedy będę miał porównanie… Wydaje mi się, że zwykłemu śmiertelnikowi  zajmuje to miedzy 30 a 45minut.

Komputer pokładowy jak w samochodzie doradza na jakim przełożeniu jechać.  To było ciekawe. W sumie.. na wspomaganiu to trudno ocenić czy nie przeciążamy silnika. Zasięg w kilometrach zmienia się radykalnie. Baterii starczało na 40km czyli 4rundy góra dół. Przy czym pod górę jechałem na opcji Sport a nie Turbo bo nie widziałem większej różnicy… a zasięg na Turbo spadł jeszcze szybciej niż na Sport.

Powerfly waży 21kg. To dużo… ale jadąc w dół w ogóle to nie przeszkadza, a nawet jakby pomaga bo rower prowadzi się pewnie. Może to przez niski środek ciężkości (?). Nie wiem.. Jeździ się super. Nawet jak się nie jest prosem;) Czyli chyba o to chodzi.

Pierwszego dnia byłem bardziej zmęczony jazdą na dół niż na górę. Po 2h gdy skończyła się bateria. Poszedłem na przerwę obiadową. To był czas na ładowanie akumulatorów. Rowerowego i „ludzkiego”J .  Po 20 minutach bateria była w połowie naładowana. Pełne ładowanie trwa 2 godziny. To na tyle długo, że nie wiem czy nie jest dobrym pomysłem posiadanie jednak dodatkowej baterii. Tak by nie stać przy gniazdku i przebierać nogami.

Twister jest super trasą. Dla mnie to niecałe 13 minut nieustających zakrętów. Więc jazda góra, dół to 30minut bez napinki.

Dwie sesje po 2h…tyle czasu przeznaczyłem na jazdę. Osiem zjazdów dało 80km… to chyba wynik, który każdego zadawala. Na następnej sesji sprawdzę ile to kosztuje kalorii w wersji z i bez wspomagania.

Czy taki elektryk ma wady? Na pewno. Według mnie największą wadą jest to, że trzeba będzie trochę poczekać na znajomych żeby z nimi pośmigać 😉

Na tą chwile, nawet w takim miejscu jak EnduroTrials jest się rodzynkiem. Jazda z ekipą pod górę nawet w milczeniu jest jednak integrująca J. Nie pozostaje nic innego jak wziąć kogoś na hol J

Jestem pewien, że z czasem w wypożyczalniach pojawią się elektryki. Póki co w Bielsku ich nie ma.

Nawet jeśli uważasz, że elektryka jest „zła” wpadnij na testy i sprawdź!  ..a zrozumiesz czym tak bardzo ekscytuje się jadąc pod górę.

Tutaj film z sławnego Twistera

 

 

 

Bike Maraton Szklarska Poręba

VI edycja Bike Maratonu – jednego z najpopularniejszych cykli maratonów MTB – odbyła się w ubiegły weekend w Szklarskiej Porębie. Zapowiadało się prawdziwe górskie ściganie – nie mogło nas więc tam zszklarska6abraknąć. Trasę w Szklarskiej pamiętałam z ubiegłego roku, jako najciekawszą z całego cyklu

                Do Szklarskiej przyjechaliśmy w 6-osobowym składzie – ja, Kasia i Monika wybrałyśmy dystans Mega – około 40km i 1500m przewyższeń, a Karol, Mateusszklarska5z i Michał – dystans Giga – 70km, 2600m przewyższeń. Od startu na trasie było bardzo ciasno – na pierwszym wymagającym zjeździe, który był fragmenteszklarska4m jednego z OSów enduro właściwie nie dało się jechać. Na szczęście kolejne podjazdy już rozciągnęły stawkę i miałam możliwość sprawdzić się na zjazdach. Większość z nich była dla mnie bardzo ciekawa i wymagała ciągłego skupienia – pierwszy raz po wypadku udało mi się odblokować i zjeżdżałam w miarę sprawnie, bez upadków. Do około 30km jechało mi się całkiem nieźle – nawet większość sztywnych podjazdów pokonywałam w siodle. Od startu jednak miałam problem ze sztycą – z czasem opadała ona coraz bardziej – podjazdy były coraz mniej komfortowe, a później zaczęły łapać mnie skurcze. Postanowiłam jedszklarska3jpgnak tak już dojechać do mety, bo majstrowanie przy mojej wykręconej śrubie przy zacisku mogło się źle skończyć.  Po około 3,5h udało mi się dojechać na metę z wielkim uśmiechem na ustach, mimo dużej straty do pierwszej dziewczyny, którą tym razem była Ola Dawidowicz.  Trasa podobnie jak w ubiegłym roku była bardzo wymagająca, ale jednocześnie tak ciekawa, że warto było dla niej spędzić trochę czasu w aucie.

Jak na mazowiecką drużynę poszło nam bardzo dobrze – zajęliśmy 8 miejsce spośród 62 startujących drużyn!szklarska2

A następnego dnia w ramach rozjazdu – pojechaliśmy do Świeradowa, żeby poczuć jeszcze trochę flow na singlach!
Agnieszka Tkaczykszklarska1

Dwa żywioły w Kielcach

Świętokrzyskie maratony to dla mnie główny cel w tym sezonie – nie ze względu na rywalizację, bo niestety na moim dystansie jeździ mało dziewczyn, ale na trasy, które zawsze dają dużo radości, ale są też czasem ekstremalnym wysiłkiem. Tak było i tym razem, kiedy w prognozie zapowiadano upał ponad 30 stopni, a po południu ryzyko burz. Tym razem postanowiłam nieco lepiej przygotować się do startu, a więc  przeanalizować zapowiadaną trasę. Cieszyła zapowiedź aż 5 bufetów, a właściwie dwóch, z czego jeden odwiedzany trzykrotnie i jeden odwiedzany dwukrotnie, gdyż tym razem wyścig odbywał się na pętli, którą zawodnicy z dystansu Master pokonywali dwa razy. Mnie cieszyła też lista startowa, na której pojawiły się 3 rywalki, a więc mimo tego, że Ela nie startuje, będę miała się z kim ścigać – pomyślałam.

Do Kielc przyjechaliśmy jak zwykle dzień wcześniej, dla mnie to konieczność, gdyś jestem raczej typem sowy, a nie rannego ptaszka, a jeszcze obecnie mając pod opieką 10-miesięczną córeczkę muszę znaleźć czas na przygotowanie dla niej mleka i wszystkiego, co może być potrzebne przez cały czas wyścigu. Tym razem pierwszy raz miała tak długo zostać z dziadkiem, a nie z tatą, ale za to zabraliśmy ze sobą znaną jej z naszych codziennych jazd po mieście przyczepkę rowerową. Nie jest łatwo godzić macierzyństwo z trenowaniem i z dość ekstremalnym wysiłkiem na wyścigach, ale jak ktoś bardzo chce, to wszystko się da. Tak więc mleko dla dziecka zostawione, zdrowe przekąski i woda też, a u mnie w kieszeni batony energetyczne, woda w bukłaku i bidonie, w sumie ok. 2,5 litra napojów. Na kierownicy licznik i pulsometr, wydawało się, że jestem gotowa. Nie byłabym jednak sobą, gdybym spokojnie dojechała na start pół godziny przed rozpoczęciem maratonu. Tym razem musiałam wrócić na górę po numer startowy i chip, którego zapomniałam. Potem jeszcze trochę pomylona trasa dojazdu na start i dość wolne tempo jazdy, z przyczepką przy dziadka rowerze. W ten sposób na start dotarłam 2 minuty przed odliczaniem – i tak lepiej, niż w Piekoszowie, gdzie nie wiedząc o przesunięciu startu 5 minut do tyłu, przyjechałam, kiedy wszyscy już byli na trasie.

W Kielcach czekała mnie miła niespodzianka, jaką było zaproszenie do sektora. Potem odliczanie i wystartowaliśmy honorowo, za pilotem, który poprowadził nas przez ulice Kielc. Nie był to długi odcinek, akurat, żeby się rozejrzeć, z kim będę jechać i trochę rozgrzać (o ile to dobre słowo w 30-stopniowym upale). Kiedy zobaczyłam górę z wyciągiem narciarskim, wiedziałam, że nie będzie lekko. Co prawda trasa nie prowadziła wprost po stoku, który był tu dosyć stromy, ale i tak było to mozolne kręcenie korbą. Na tym pierwszym podjeździe jeszcze przez chwilę przede mną była jedna rywalka, którą dostrzegłam w tłumie kolarzy już w czasie startu honorowego, ale na pierwszym zjeździe ją dogoniłam i zaraz potem wyprzedziłam. Nie miałam pewności, czy jeszcze jakaś dziewczyna jest przede mną, ale szybko zorientowałam się, że ten maraton to będzie przede wszystkim walka z własną wytrzymałością na dość ekstremalne warunki pogodowe.

Te pierwsze góry jeszcze w obrębie Kielc, okazały się całkiem sporym wyzwaniem. W pewnym momencie zrobiło mi się tak gorąco, że trochę się przestraszyłam, ale na szczęście lekkie odpuszczenie korby oraz napicie się wody wystarczyło, żeby powrócić do równowagi. Wbrew pozorom, w taki upał całkiem sporo przekąsek zjadłam w czasie maratonu. Nie umiem tego dobrze opisać, ale wydaje mi się, że walka z przegrzaniem to też spory wydatek energetyczny dla organizmu. Dlatego przejazd przez chłodną rzekę, po zakończeniu pierwszej serii gór, był ogromną ulgą. Zaraz potem bufet, gdzie w tych warunkach najlepiej smakował banan – dodający energii, ale też nie suchy.

Za bufetem czekała chwila wytchnienia, bo chociaż teren pofałdowany, to jednak bardziej płaski, lekkie podjazdy i szybkie płaskie zjazdy, zanim dojechaliśmy do kolejnej partii, tym razem chyba najbardziej wymagających interwałów, z których na szczególną uwagę zasługuje bardzo szybki zjazd po szerokim stoku narciarskim do bufetu na dole (prędkość max 70 km/h), a potem mozolny podjazd pod ten sam stok z drugiej strony, co w upale w czasie pierwszego okrążenia, było naprawdę wyzwaniem. Dystans Master przebiegał na pętli, przez co mniej więcej w jej połowie zaczęli nas doganiać najszybsi zawodnicy z dystansu Fan, za to na drugiej pętli to ja doganiałam końcówkę tego dystansu.

Druga pętla, chociaż tą samą trasą, była w moim odczuciu zupełnie inna, a to za sprawą zmiany pogody. Już rano wiedziałam, że prognoza zapowiada przelotne deszcze i burze po południu. Po wjechaniu na pętlę zauważyłam, że niebo robi się coraz ciemniejsze i wiedziałam, że jazda do mety będzie jednocześnie ściganiem się z burzą. Rzeczywiście – w pewnym momencie zerwał się bardzo silny wiatr, grzmiało… ale nic się nie stało. Tylko w końcówce trochę padało. Burza przeszła bokiem, a jazda bez palącego słońca była o wiele przyjemniejsza. Jednak ten silny wiatr okazał się dużym problemem dla organizatorów, którym chyba przez te warunki nie zadziałał w pewnym momencie pomiar czasu, co stworzyło problem z podaniem później wyników.

Cała trasa dała mi dużo przyjemności z jazdy, mogę powiedzieć, że był to idealny maraton dla mnie. Wyczerpujący, ale praktycznie wszystkie podjazdy z siodła. Zjazdów technicznych tym razem właściwie nie było (duża zmiana w porównaniu z Piekoszowem), za to bardzo dużo szybkich i wymagających dużej koncentracji a przede wszystkim braku strachu przed prędkością. Mimo obaw, czy naszej drużynie uda się zebrać komplet punktów (jechało nas tylko czworo), na szczęście wszyscy dojechali, w tym aż troje z nas zaliczyło podium. Karol Wróblewski złapał gumę i musiał łatać dętkę, ale i tak dojechał do mety, a jak mnie wyprzedzał po awarii, to ani się obejrzałam i już był daleko z przodu. Oby więcej takich przyjemnych, ale też trudnych tras, bo jak mówią organizatorzy: „im ciężej, tym przyjemniej”.

Enduro MTB Series-Przesieka

Stało się ! Debiut w zawodach Enduro zaliczony. Niezmiernie cieszę się z tego ponieważ początek sezonu nie należał do najszczęśliwszych. Złamana ręka skutecznie utrudniła mi przygotowanie się do.. czegokolwiek.. Co tu dużo mówić… taki sport 😉

O zawodach czyli  enduro on-sight

O ironio …nie dość że to mój pierwszy raz w enduro to na dodatek zawody on-sight. Co to takiego? Formuła ta oznacza iż żaden zawodnik nie zna trasy zawodów i w dniu wyścigu pokonuje ją pierwszy raz. I tak faktp1ycznie było. OS-y znakowane są tuż przed zawodami a nawet i w trakcie. Nie ma szans na zaznajomienie się z trasą. A jak cię ktoś przyłapie.. > dyskwalifikacja.

zdjęcie”błoto po ośki”

TRASA

Od dnia przyjazdu do Przesieki wiedziałam że będzie „hardcorowo”. Cały dzień przed zawodami padał deszcz. Kąpiele błotne gwarantowane J Trasa obfitowała w kamienie…nie, nie..w głazy! Mokre, kamieniste OS-y podlane deszczem ..To sprawiło, że trasa stała się jeszcze trudniejsza pod względem technicznym a OS-y w szczególności te dłuższe wymagały wytrp4zymałości , siły i mega koncentracji. Zdarzały się nawet podjazdy. Co prawda krótkie ale jednak. Było naprawdę ciężko. Ciężko i przyjemnie:) Po pierwszym odcinku banan od ucha do ucha. I tak już pozostało do końca J

Wspomniana przeze mnie „ścianka”

Powiem szczerze, że spodziewałam się bardziej krętych tras. To co zaskoczyło mnie, to mała ilość zakrętów . Myślę, iż wynika to z trudności znalezienia jakichkolwiek ścieżek.  W końcu to nie bike parkp2 tylko dzika natura J

 

Warto wspomnieć także o „niespodziankach” np. przejściu przez rzekę z przyjemnie lodowatą wodą, za którą czekała błotnista wspinaczka po „ściance” ( chyba z 30s zajęło mi zebranie się w sobie na dźwignięcie roweru na plecy) czy kilku bardzo fajnych, stromych odcinkach prowadzących po śliskich korzeniach między głazami i drzewami 😉 Oczywiście nie obyło się bez małych uślizgów zakończonych bliższym spotkaniem z glebą, ale każde były w miarę kontrolowaneJ

p3

Bywało i tak 😀 (na zdjęciu kolega Bartek)

 

Po zakończeniu rywalizacji na karkonoskich  trasach,  w miasteczku na każdego z uczestników czekała kiełbasa z grilla i..PIWO ;D Ogólnie atmosfera panująca wśród zawodników na trasie i po zawodach była niezwykle przyjazna i luźna. Nie doświadczycie tego na żadnych innych zawodach( tego jestem pewna).

p5

W drodze na kolejny OSJ

ORGANIZACJA

Same plusy- bogate pakiety startowe( czułam się nagrodzona za samo stawienie się w biurze zawodów;)), punktualne rozpoczęcie zawodów i dobrze oznakowane trasy oraz dojazdówki. Jedyna „wtopa” to wyniki…co zaowocowało nerwowymi sytuacjami u ambitniejszych zawodników i nie ma się co temu dziwić.

Podsumowywując … BOMBA ! Tyle wrażeń i pozytywnych emocji przyniósł ze sobą udział w tych zawodach. Nie wyobrażam sobie, aby mnie tam nie było za rok J

Wynik
10 miejsce wśród kobiet, 161 OPEN
Jak na pierwszy raz może być 😉
Wnioski
1. Muszę zmienić opony na bardziej agresywne z „potężniejszym” bieżnikiem.  Na tak błotniste i kamieniste trasy jest to wręcz pożądane. Dzięki temu będzie nie tyle co szybciej ale i bezpieczniej.

  1. Chyba zainwestuje w kask fullface 😀
  2. Muszę jeszcze popracować nad techniką i płynnością jazdy. Nie lada wyzwaniem jest podejmowanie bardzo szybkich decyzji co do wyboru optymalnej ścieżki. To chyba cały urok jazdy on-sight.Zdjęcia