To już jest koniec … czyli finałowa edycja ŚLR Mtbcross Maraton

W ubiegłą niedzielę w Chęcinach odbyła się ostatnia w tym roku edycja ŚLR – priorytetowego cyklu naszej drużyny. Frekwencja na starcie bardzo dobra, pogoda świetna, piękna okolica, zamech7k w tle – idealne warunki do ścigania i zakończenia sezonu.

Przed startem przeanalizowałam profil trasy – jak zwykle mocno interwałowa. Na dystansie FAN czekało na nas 45km świetnej trasy w tym 1200m przewyższeń, a na dystansie MASTER 72km i 1600m przewyższeń! Wiedziałam, więc że lekko nie będzie. Organizatorzy mnie nie zawiedli i po raz kolejny przygotowali naprawdę ciekawą i urozmaiconą trasę.ch6

Start w moim wykonaniu nie najlepszy, upadek z fikołkiem przez dwa rowery (na szczęście w gęsty piach) na pierwszym stromym zjeździe, brak mocy i nie najlepsze samopoczucie aż do pierwszego bufetu (20km). Na szczęście w drugiej części wyścigu złapałam swój rytm, zaczęłam mocniej podjeżdżać, złapałam nawet flow na zjazdach i powoli odrabiałam straty. Na 5km przed metą widziałam w niedalekiej odległości trzy dziewczyny, niestety tylko jedną z nich udało mi się wyprzedzić, bo na finałowy podjazd pod zamek zabrakło już siły w nogach i siłą woli znalazłam się na górze ;), a później już tylko szybki zjazd po mety i ufff to koniec – udało się wywalczyć  2.miejsce w kategorii ch5K2 i 5open wśród kobiet – czas na zasłużony odpoczynek! J

Na dystansie FAN wystartowały, oprócz mnie, dwie Kasie – Kasia Burek – 3.miejsce kategoria K2 i Kasia Kuźma 4.miejsce kategoria K3. Wśród Panów zdecydowanie najszybszy był Kuba Okła (7 M2 i 18 open), następnie: Adrian Socho (28 M3, 71 open) i Piotr Szlązak (13 M4 i 84 open). Z DNF niestety tym razem Grażyna Czerniakowska i Marek Sanaluta.

Na dystansie Master naszą drużynę reprezentowały cztery osoby. Jedyną dziech4wczyną była Krysia Żyżyńska-Galeńska, która ze świetnym czasem zdecydowanie wygrała wśród kobiet. Wśród Panów, pomimo dłuższej przerwy od startów, najszybszy był Mateusz Rybak (4 M2, 12open), następnie: Radosław Jurek (8 M3, 19open) oraz po bolesnym upadku na szybkim zjeździe Karol Wróblewski (11 M3, 22open). Michał Nowotka DNF -pomimo antybiotyku towarzyszył nam na dystansie FAN.

Jako że była to ostatnia edycja cyklu oprócz dekoracje etapowej, czekała nas dekoracja generalna. O ile miejsca w danych kategoriach były raczej wiadome, wielką zagadką było dla nas miejsce naszej drużyny. Najpierwch3 dystans Family – nie było tu naszych reprezentantów, następnie FAN – jedynie ja (2 K2) i Grażyna Czerniakowska (2K4) wystartowałyśmy w wymaganych, co najmniej 5 maratonach, a na dystansie MASTER pierwszą kobietą okazała się nasza niezawodna Krysia! Czekaliśmy więc kilka godzin z niecierpliwością, integrując się drużynowo, na ostateczną dekorację drużynową. Nie ukrywamy, że tu spore zaskoczenie… jesteśmy na 3.miejscu!ch2

Z czego oczywiście bardzo się cieszymy, chociaż ambicje były większe, ale nie poddajemy się i widzimy się na starcie w następnym sezonie, mam nadzieję, że w jeszcze większej grupie! Dzięki wszystkim za współpracę i atmosferę na zawodach!

Agnieszka Tkaczyk ch1

Wyzwanie Ciekoty

Moje myśli są ciemniejsze od obcych słów proroków.
Moich słów prawdziwyro nie zna nikt.
Kto z was wierzy, że Mybike pierwszy przybieży…

Tekst: Piotr Szlązak

Ten SLR od początku był wyzwaniem już nawet jak się patrzyło na profil trasy. Jak to powiedziała Kasia B.: „to tylko 11 górek”.  W sobotę wieczorem zmieniła się prognoza, opady w nocy przeniosły się na czas wyścigu.. co prawda nie wyglądało to na jakieś duże opady… a jednak. Temperatura slrc4też spadła do 9 stopni, by w czasie wyścigu spaść jeszcze o dwie kreski. Kto z was nie czuł jesieni, ten miał okazję, aby ją poczuć aż do kości.

W naszym teamie ARMAGEDDON startowy. Dwie osoby odpadły z dystansu Masters ze względu na przeziębienie, a wystawienie co najmniej trzech zawodników jadących Master jest dla nas kluczowe, aby móc walczyć o pierwsze miejsce. Nikt z Fan nie był tak szalony, aby podjąć to wyzwanie. Bo 1800 m przewyższeń i 65 km po trudnym terenie brzmi jak wyzwanie ponad siły. Trzeba sobie zdawać sprawę, że większość najdłuższych dystansów oferuje raczej 1200 m podjazdów …  Do tego Karol Wróblewski nie ukończył wyścigu… fan_wykresdo mety dociera jeden bohater w naszych brawach. PIOTR BERNER na rewelacyjnym 3 miejscu w OPEN. Aż 7 osób nie ukończyło tego dystansu, a frekwencja była mała bo tylko 35 osób. Ale to nie umniejsza sukcesu Piotra.

Ave Piotr!

Na dystansie Fan też nie obyło się bez defektów. Przemek na szóstym kilometrze urywa pedał.

Frekwencja niska – 150 osób. Nasz team wzmocniła Kasia Burek na swoim nowym rowerze damskim Procalibrze 9.7 Treka. Zajęła świetne 3 miejsce, a drug była nasza koleżanka z drużyny Agnieszka Tkaczyk.

Za to swoją „klątwę” drugiego miejsca przełamała Grażyna, slrc2która pokonała konkurentkę, zgarnęła złoty puchar i … oby tak zostało.

Choć profil trasy był „straszny”, to przez to że organizatorzy nie dostali zgody na poprowadzenie przejazdu przez kamieniołomy było całkiem sporo łączników asfaltowych. Jeden z ostatnich asfaltowych podjazdów był tak długi, że gdy wreszcie trasa zaczęła jechać nie pod górę… to ja czułem się jak bym zjeżdżał.

Mnie deszcz załapał na 36 km czyli 6km przed meta. Deszcz był tak intensywny że był moment ze widoczność spadła do 10 m. Do tego nie były to duże krople tylko taka mega mżawka. Trasa od razu stała się śliska. I już przejazd kilku rowerów psuł nawierzchnię. Pierwsi zawodnicy z Fana nie załapali się na deszcz – stąd ogromne różnice między startującymi. Bo musicie mi uwierzyć, prędkość zjadów i podjazdów na mokrym róźni się dramatycznie w zależności od tego, czy przychodzi nam jechać po suchym czy mokrym.

Ja ostatnio świetnie czuje się na zjazdach. Czuję taki „SuperFlow”, jednakże nie należy dać się ponieść emocjom i trzeba nieco uważać, gdyż na jednym ze zjazdów, wyjeżdżając z lasu trafiliśmy na wielkie wyślizgane błoto najgorszego sortu z wystającymi poprzewracanymi słupami energetycznymi. Było tam mnóstwo miejsc, w których koło może wpaść w szczelinę i już w niej zostać …

Na tym zjedzie moje oczy osiągnęły wielkość tych ze stworków Pokemonów, kilka razy oba koła się ślizgały, a ja modliłem się o przyczepność i już wybierałem miejsce, gdzie będę leżał. To wszystko przy głośnych bluzgach innego zawodnika który się podnosił z tego błota, klnąc na czym świat stoi. Od tego zjazdu czułem momentami lekki dreszczyk w obawie przed upadkiem. Liczyłem każdy metr do mety. A metry się nie zgadzały bo miało być 41 000 m, a było prawie 43 000 m.

Dopiero finisz wrócił mi satysfakcje z jazdy i udręki jaką sobie zafundowałem. Na mecie się bardzo zdziwiłem gdyż okazało się jestem pierwszym zawodnikiem Mybike na dystansie Fan. Nie jestem do tego przyzwyczajony i rzadko zdarza mi się taki przywilej. Miejsce też bardzo dobre bo 9 w kategorii i 58 w Open.

Zostały nam już tylko Chęciny. Liczę na powtórkę pogody z zeszłego roku bo tamta trasa nie zasługuje na to by nią jechać w deszczu i chłodzie.

MORAWICA – MARATON TYSIĄCA ZAKRĘTÓW SLR

Na start maratonu w Morawicy z cyklu ŚLR, 7.08.2016, przyjechałam na start wypoczęta na maksa. Z dwóch powodów.

Po pierwsze tydzień poprzedzający maraton spędziłam nad morzem na totalnym odpoczynku. Spanie do południa, słońce, piasek,  opalanie, pływanie, spacery. W zasadzie bez roweru, jeżeli nie liczymor1ć krótkich dojazdów na plażę. Byłam bardzo ciekawa, jak wpłynie to na moją formę.

Po drugie, zdecydowałam się na nocleg w Kielcach. 10 kilometrów od miejsca startu. Ominęło mnie więc to, czego nie lubię przed zawodami, czyli wstawanie bardzo rano, żeby zdążyć na start. W ŚLR starty są o 11:00, więc zwykle, żeby tam dojechać z Warszawy trzeb a nastawić budzik na 6:00, albo nawet wcześniej. A tak, pełen komfort. Pobudka o 8:00,a i tak jest masa czasu.

Ranek powitał nas piękną, kolarską pogodą. Błękitne niebo, przejrzyste powietrze, lekki wiaterek, rześko. I prognoza mówiła jasno – tak ma być przez cały dzień. Aż się chciało wskakiwać na rower i jechać. Żeby zawsze tak było!

„Miasteczko” zawodów rozłożyłomor2 się w samym centrum malutkiej i malowniczej Morawicy, tuż nad rzeczką- Czarną Nidą. Jak zwykle panowała w nim wesoła i spokojna atmosfera (brak głośnej muzyki z głośników!). Tak nastrój tworzą przede wszystkim organizatorzy – małżeństwo Maziejuków.. Oboje przez wiele lat sami startowali w zawodach MTB, więc doskonale wiedzą, co startującym jest potrzebne.

Przed startem pojechałam sobie na małą rozgrzewkę. Zawsze będę tak robić, gdyż zauważyłam, że bez rozgrzewki pierwsze 15 minut wyścigu idzie mi jakoś tak „topornie”. Mięśnie nie są przyzwyczajone do ruchu i potrzeba trochę czasu, żeby zaczęły normalnie funkcjonować.mor3

Tuż przed startem stałam sobie spokojnie w sektorze startowym i gawędziłam z Piotrkiem i Agnieszką. Na zawodach ŚLR jest dużo spokojniej niż na innych cyklach maratonów. Mniej startujących, każdy dystans staruje osobno (masters, czyli najdłuższy o 10:30; fan, średni o 11:00, family, najkrótszy o 11:30). Nikt się nie denerwuje, nie przepycha, nie popędza innych.

Wreszcie start. Jak to dobrze, że wreszcie można zacząć kręcić pedałami! Niezbyt lubię tylko ten początkowy tłok na asfalcie. Mam wrażenie, że zaraz z kimś się zderzę i wyląduję na ziemi cała poobcierana. Kolarstwo szosowe to nie jest mój konik.

Na szczęście asfalt szybko się skończył i wyjechaliśmy szutrówką na mały grzbiet. Jakie wspaniałe były z niego widoki! Dodatkowo pmor4otęgowane piękna pogodą i niezwykłą przejrzystością powietrza.

Zaraz też wjechaliśmy do lasu. Właściwie cały trasa maratonu biegła przez las. Cały czas było albo lekko pod górę , albo lekko z góry. I ciągłe zakręty. Finowie mają swój samochodowy „Rajd Tysiąca Jezior”, a tu był „Maraton Tysiąca Zakrętów”. Lewo – prawo – lewo – prawo i tak przez cały czas. Szacun dla układających trasę, bo musieli naprawdę długo to wszystko planować, żeby się w tym nie pogubić. 😉

Jadąc cały czas powtarzałam sobie w myślach „apeks, apeks, apeks”. Na takich zawodach bardzo ważne jest prawidłowe pokonywanie zakrętów (bo są ich setki). Najeżdżamy od zewnętrznej, potem tniemy zakręt ile się da i kończymy znowu po zewnętrznej. Wtedy jedziemy płynnie i często nie musimy hamować, albo nawet możemy ciągle pedałować.

Znowu pochwalę organizatorów. Trasa była znakomicie oznakowana. Te zakręty wymagały powieszenia chyba tysięcy strzałek, ale nigdy nie miałam najmniejszej wątpliwości, jak jechać.

Las miał magiczny zapach, nie było gorąco, na niebie błękit, więc pedałowanie w takich warunkach to była czysta przyjemność. Tempo było dość mocne, bo wiele czasu jechaliśmy po stosunkowo twardym podłożu. Ktoś na mecie wspomniał nawet o „Maratonie z blatu”. Jednak bardzo się cieszyłam, że mam fula, bo w wielu miejscach było nierówno, a ja mogłam sobie siedzieć na siodełku jak królowa i po prostu pedałować.

Jechało mi się bardzo fajnie i miło, ale tylko gdzieś do 20 kilometra. Potem przyplątał mi się jakiś problem żołądkowy i cały czas było mi niedobrze. Łącznie nawet z niewielkimi zawrotami głowy. Jedzenie przed maratonami i potem, już w czasie jazdy to nie jest moja najmocniejsza strona. Musze popracować nad jakimiś sensownymi schematami postępowania, bo w tej chwili jest to tak trochę „od przypadku do przypadku”.

Był to już mój czwarty start w ŚLR. Dzięki temu znam już wielu ludzi, którzy wokół mnie jeżdżą. Tak już jest na maratonach. Jeździsz zwykle w towarzystwie tych, którzy jeżdżą z podobną szybkością do ciebie. To miłe, bo można z nimi pogadać. A potem na mecie podziękować za wspólną jazdę.

Maraton w Morawicy był łatwy technicznie. Łatwy oczywiście jak na ŚLR, bo trasy w tej lidze mają często sporo trudnych technicznie odcinków. Układają je ludzie, którzy na MTB „zjedli zęby” i wiedzą „co tygryski lubią najbardziej”. Ale Morawica miała być  wakacyjna i wypoczynkowa. I taka była. Z wyjątkiem jednego miejsca. Jakieś 10 km przed matą był stromy podjazd, a potem zjazd „z pieca na łeb”, krętą ścieżką pomiędzy drzewami i krzakami. Jak się do niego zbliżałam, to nawet przemknęła mi przez głowę myśl, że fajnie, bo cała trasa jest przejezdna, bez konieczności schodzenia z roweru. Niestety ten podjazd okazał się dla mnie nie do pokonania i musiałam „uderzyć z buta”. Jak już się wdrapałam na górę, to w dół ruszyłam na niego pełna wiary w własne siły i jakość mojego sprzętu, ale niestety gdzieś w połowie góry o zaufanie mnie jakby opuściło, zaczęłam zbyt mocno hamować i niestety nakryłam się rowerem. Troszkę się przy tym potłukłam, ale człowiek przecież całe życie się uczy na swoich błędach. 😉

Na trasie było też bardzo mało błota. Cieszyłam się, że mam suche buty i czysty i suchy  rower. Do czasu! Tuż po tym, jak to sobie pomyślałam Organizatorzy zafundowali nam przejazd przez rzeczkę. Nie dało się tego nijak pokonać „suchą nogą”! 😉

Z ciekawostek dodam jeszcze, że ostatnie kilkanaście kilometrów trasy jechałam za dziewczyną, która pachniała tak, jakby właśnie wyszła z perfumerii! 😉 Powinnam była ją spytać o markę perfum, których używała. Trwałość zapachu godna polecenia!

Kilka kilometrów przed metą miałam okazję zobaczyć, jak jeżdżą najszybsi. Dostałam „dubla” najpierw od samotnego lidera dystansu „master”, a potem od goniącego go czteroosobowego pociągu. Zdumiewające, jak szybko można wjeżdżać pod górę! 😉

Droga minęła mi tym razem bardzo szybko. Nagle przede mną pojawiła się meta, usytuowana nad małym zalewem w Morawicy.

Podsumowując: Jestem zadowolona z występu. Wygrałam kategorię K4 na dystansie „fan” (45 km). Jestem coraz bliżej zwycięstwa w „generalce”. Trasa malownicza, sprzęt spisywał się bez zarzutu.

To była naprawdę udana niedziela! J
A prosto z Morawicy pojechałam na rower w prawdziwe góry – do Istebnej.

Grażyna Czerniakowska

  1. Jechałam na turkusowym fulu Speca z numerem 3437 w różowo-niebieskiej koszulce Mybike.

 

Wyniki naszego teamu:

Dystans Masters (84 km):

Krysia Żyżyńska-Galeńska: 1. open/ 1. w kategorii

Piotr Berner : 16. Open/8. w kategorii

Michał Czajkowski: 19. open/ 5. w kategorii

Mateusz Rybak: nie ukończył

Dystans Fan (45 km):

Krzysztof Mrożewski: 33. open/ 3. w kategorii

Piotr Szlązak: 84. open/ 18. w kategorii

Marek Sanaluta: 128. open/ 19. w kategorii

Agnieszka Tkaczyk: 4. open/ 2. w kategorii

Grażyna Czerniakowska: 15. open/ 1. w kategorii

Dwa żywioły w Kielcach

Świętokrzyskie maratony to dla mnie główny cel w tym sezonie – nie ze względu na rywalizację, bo niestety na moim dystansie jeździ mało dziewczyn, ale na trasy, które zawsze dają dużo radości, ale są też czasem ekstremalnym wysiłkiem. Tak było i tym razem, kiedy w prognozie zapowiadano upał ponad 30 stopni, a po południu ryzyko burz. Tym razem postanowiłam nieco lepiej przygotować się do startu, a więc  przeanalizować zapowiadaną trasę. Cieszyła zapowiedź aż 5 bufetów, a właściwie dwóch, z czego jeden odwiedzany trzykrotnie i jeden odwiedzany dwukrotnie, gdyż tym razem wyścig odbywał się na pętli, którą zawodnicy z dystansu Master pokonywali dwa razy. Mnie cieszyła też lista startowa, na której pojawiły się 3 rywalki, a więc mimo tego, że Ela nie startuje, będę miała się z kim ścigać – pomyślałam.

Do Kielc przyjechaliśmy jak zwykle dzień wcześniej, dla mnie to konieczność, gdyś jestem raczej typem sowy, a nie rannego ptaszka, a jeszcze obecnie mając pod opieką 10-miesięczną córeczkę muszę znaleźć czas na przygotowanie dla niej mleka i wszystkiego, co może być potrzebne przez cały czas wyścigu. Tym razem pierwszy raz miała tak długo zostać z dziadkiem, a nie z tatą, ale za to zabraliśmy ze sobą znaną jej z naszych codziennych jazd po mieście przyczepkę rowerową. Nie jest łatwo godzić macierzyństwo z trenowaniem i z dość ekstremalnym wysiłkiem na wyścigach, ale jak ktoś bardzo chce, to wszystko się da. Tak więc mleko dla dziecka zostawione, zdrowe przekąski i woda też, a u mnie w kieszeni batony energetyczne, woda w bukłaku i bidonie, w sumie ok. 2,5 litra napojów. Na kierownicy licznik i pulsometr, wydawało się, że jestem gotowa. Nie byłabym jednak sobą, gdybym spokojnie dojechała na start pół godziny przed rozpoczęciem maratonu. Tym razem musiałam wrócić na górę po numer startowy i chip, którego zapomniałam. Potem jeszcze trochę pomylona trasa dojazdu na start i dość wolne tempo jazdy, z przyczepką przy dziadka rowerze. W ten sposób na start dotarłam 2 minuty przed odliczaniem – i tak lepiej, niż w Piekoszowie, gdzie nie wiedząc o przesunięciu startu 5 minut do tyłu, przyjechałam, kiedy wszyscy już byli na trasie.

W Kielcach czekała mnie miła niespodzianka, jaką było zaproszenie do sektora. Potem odliczanie i wystartowaliśmy honorowo, za pilotem, który poprowadził nas przez ulice Kielc. Nie był to długi odcinek, akurat, żeby się rozejrzeć, z kim będę jechać i trochę rozgrzać (o ile to dobre słowo w 30-stopniowym upale). Kiedy zobaczyłam górę z wyciągiem narciarskim, wiedziałam, że nie będzie lekko. Co prawda trasa nie prowadziła wprost po stoku, który był tu dosyć stromy, ale i tak było to mozolne kręcenie korbą. Na tym pierwszym podjeździe jeszcze przez chwilę przede mną była jedna rywalka, którą dostrzegłam w tłumie kolarzy już w czasie startu honorowego, ale na pierwszym zjeździe ją dogoniłam i zaraz potem wyprzedziłam. Nie miałam pewności, czy jeszcze jakaś dziewczyna jest przede mną, ale szybko zorientowałam się, że ten maraton to będzie przede wszystkim walka z własną wytrzymałością na dość ekstremalne warunki pogodowe.

Te pierwsze góry jeszcze w obrębie Kielc, okazały się całkiem sporym wyzwaniem. W pewnym momencie zrobiło mi się tak gorąco, że trochę się przestraszyłam, ale na szczęście lekkie odpuszczenie korby oraz napicie się wody wystarczyło, żeby powrócić do równowagi. Wbrew pozorom, w taki upał całkiem sporo przekąsek zjadłam w czasie maratonu. Nie umiem tego dobrze opisać, ale wydaje mi się, że walka z przegrzaniem to też spory wydatek energetyczny dla organizmu. Dlatego przejazd przez chłodną rzekę, po zakończeniu pierwszej serii gór, był ogromną ulgą. Zaraz potem bufet, gdzie w tych warunkach najlepiej smakował banan – dodający energii, ale też nie suchy.

Za bufetem czekała chwila wytchnienia, bo chociaż teren pofałdowany, to jednak bardziej płaski, lekkie podjazdy i szybkie płaskie zjazdy, zanim dojechaliśmy do kolejnej partii, tym razem chyba najbardziej wymagających interwałów, z których na szczególną uwagę zasługuje bardzo szybki zjazd po szerokim stoku narciarskim do bufetu na dole (prędkość max 70 km/h), a potem mozolny podjazd pod ten sam stok z drugiej strony, co w upale w czasie pierwszego okrążenia, było naprawdę wyzwaniem. Dystans Master przebiegał na pętli, przez co mniej więcej w jej połowie zaczęli nas doganiać najszybsi zawodnicy z dystansu Fan, za to na drugiej pętli to ja doganiałam końcówkę tego dystansu.

Druga pętla, chociaż tą samą trasą, była w moim odczuciu zupełnie inna, a to za sprawą zmiany pogody. Już rano wiedziałam, że prognoza zapowiada przelotne deszcze i burze po południu. Po wjechaniu na pętlę zauważyłam, że niebo robi się coraz ciemniejsze i wiedziałam, że jazda do mety będzie jednocześnie ściganiem się z burzą. Rzeczywiście – w pewnym momencie zerwał się bardzo silny wiatr, grzmiało… ale nic się nie stało. Tylko w końcówce trochę padało. Burza przeszła bokiem, a jazda bez palącego słońca była o wiele przyjemniejsza. Jednak ten silny wiatr okazał się dużym problemem dla organizatorów, którym chyba przez te warunki nie zadziałał w pewnym momencie pomiar czasu, co stworzyło problem z podaniem później wyników.

Cała trasa dała mi dużo przyjemności z jazdy, mogę powiedzieć, że był to idealny maraton dla mnie. Wyczerpujący, ale praktycznie wszystkie podjazdy z siodła. Zjazdów technicznych tym razem właściwie nie było (duża zmiana w porównaniu z Piekoszowem), za to bardzo dużo szybkich i wymagających dużej koncentracji a przede wszystkim braku strachu przed prędkością. Mimo obaw, czy naszej drużynie uda się zebrać komplet punktów (jechało nas tylko czworo), na szczęście wszyscy dojechali, w tym aż troje z nas zaliczyło podium. Karol Wróblewski złapał gumę i musiał łatać dętkę, ale i tak dojechał do mety, a jak mnie wyprzedzał po awarii, to ani się obejrzałam i już był daleko z przodu. Oby więcej takich przyjemnych, ale też trudnych tras, bo jak mówią organizatorzy: „im ciężej, tym przyjemniej”.

Sandomierz – MTB z przymrużeniem oka

Do Sandomierza pojechaliśmy dzień wcześniej- w sobotę, ale nie dane nam było zakosztować uroków tego urokliwego miasteczka. Przez całą drogę lał deszcz, a po wyjściu z samochodu leciała para z ust, także odpuściliśmy wszelkie objazdy trasy, przejażdżki, czy nawet szukanie Ojca Mateusza. W takiej sytuacji udaliśmy się do miejsca noclegu, zasiedliśmy do piwka i kolacji, a Wojtek tradycyjnie poszedł naprawiać rower. Kolacja przebiegła bez większych przeszkód, udało się nam nawet skosztować domowych ciast Dominiki (były super!), a w pewnym momencie dołączył do nas nawet umorusany smarem Wojtek. Ze startu niestety wycofała się Ela, która była mocno pokiereszowana po zgrupowaniu w Chorwacji.
Ela oczywiście chciała jechać (twarda dziewczyna!) ale odradzaliśmy jej to ponieważ zaliczyła naprawdę mocny upadek na szosie i występ w maratonie byłby bardzo ryzykowny. Pomimo panujących warunków pogodowych moje nastawienie było optymistyczne, prognozy były dobre- miało się wypogodzić i przestać padać. W pamięci miałem zeszłoroczny maraton który także poprzedzały deszczowe dni, natomiast w samym dniu maratonu świeciło słońce, a woda z trasy w cudowny sposób zniknęła.

IMG_3007

fot. Ela Kaca

IMG_3016

fot. Ela Kaca

No i stało się, otworzyłem oczy rano i za oknem przywitało mnie piękne słońce! Było dość zimno i mocno wiało, ale to dobrze – pomyślałem – wiatr osuszy trasę. Nie pozostawało nic innego jak udać się na start. Dla mnie był to pierwszy maraton w tym roku i miał być odpowiedzią: co dalej? Pod koniec poprzedniego sezonu zaczęły mocno doskwierać mi kolana i ostatnie maratony dojeżdżałem do mety właściwie siłą woli i z ogromnym bólem. Zimą zmagałem się z wszelkiej maści lekarzami, a w kwietniu przeszedłem rehabilitację.

IMG_3020

fot. Ela Kaca

Rynek, słońce, bijące dzwony, wystartowali! Najpierw MASTER z lekki opóźnieniem, potem FAN. Start za „samochodem bezpieczeństwa” wydaje się bardzo rozsądnym wyjściem i aż strach pomyśleć co by się działo na Sandomierskim rynku gdyby od razu zaczęło się ściganie- dodam że na dystansie FAN jechało ponad 300 osób. Początek trasy to objazd rynku, potem zjazd po bruku, podjazd po bruku, kawałek asfaltu i … jedyna w swoim rodzaju trasa MTB. Gdyby spytać kogoś: z czym kojarzą Ci się góry? Gdyby to był kolarz powiedziałby pewnie że z podjazdami i zjazdami, ale gdyby to nie był kolarz? Góry to lasy, strumyki, wodospady, skały, niedźwiedzie i tego absolutnie nie ma w Sandomierzu. Jest za to szybka interwałowa trasa, z całą masą dość krótkich podjazdów wiodąca przez piękne Sandomierskie sady. Trasa mogła by się też nazywać „postrach alergików”, szczególnie że maraton organizowany jest na początku maja a w powietrzu aż gęsto jest od pyłków . Suma przewyższeń na dystansie FAN to 933 m i 1302 na dystansie MASTER. To niemało i na trasie można się mocno ujechać, jednak do kolarstwa górskiego czegoś tu brakuje (przynajmniej mi). Warunki na trasie były dobre, zgodnie z moimi przewidywaniami woda cudownie wyparowała, błota było mało i śmiało można było rozkoszować się mknięciem po szutrach, trawach i gdzieniegdzie asfaltach.

IMG_3515

fot. Ela Kaca

IMG_3494

fot. Ela Kaca

IMG_3534

fot. Ela Kaca

Start miałem dobry, wyprzedziłem trochę osób na pierwszych podjazdach i …urwałem łańcuch na 6 kilometrze. Po jakimś czasie dobry człowiek pożyczył mi skuwacz, naprawiłem łańcuch, przejechałem około kilometr i spotkałem takiego samego nieszczęśnika z urwanym łańcuchem. Naprawiliśmy i jego łańcuch i grubo za ostatnim zawodnikiem ruszyliśmy do mety. Po pewnym czasie zaczęliśmy doganiać końcowych zawodników FAN-a a nas zaczęła doganiać czołówka MASTER-a. Jako pierwszy z drużyny dogonił mnie Wojtek Galeński i to na całkiem niezłej pozycji (miałem cały przekrój czołówki, ponieważ cały MASTER wyprzedzał mnie po kolei). Jechałem chwilę z nim i gdy zaczął mi odjeżdżać krzyknąłem: „Dawaj Wojtek! Masz niezłe miejsce!” – odpowiedział coś ale nie usłyszałem dokładnie co… Po jakimś czasie dogonił mnie i wyprzedził Przemek- to była czołówka MASTERA z naszej drużyny. Spokojnie dojechałem do mety i zaliczyłem cały dystans FAN, sprawdziłem na liczniku że moje postoje związane z naprawami trwały 38 minut, a i tak nie byłem ostatni- więc nieźle. Wiem, że Monika pomyliła trasę i miała dużą stratę, natomiast pozostali w miarę bez problemów dotarli do mety.

IMG_3334

fot. Ela Kaca

IMG_3354

fot. Ela Kaca

IMG_3427

fot. Ela Kaca

Drużyna Mybike.pl wypadła dobrze, nawet bardzo dobrze, a w klasyfikacji drużynowej zajmujemy 2 miejsce!

fot. Tomasz Latański

fot. Tomasz Latański

Wyniki:

FAMILY
Czas zwycięzcy   0:41:32   92 startujących

79 Beata Kuchniewska   1:12:27   79 open FK4 (4 kat.)

FAN
Czas zwycięzcy   1:54:30   311 startujących

Jakub Okła   2:09:38   31 open M1 (4 kat.)
Rafał Nockowski   2:12:04   46 open M3 (15 kat.)
Kamil Lenard   2:35:37   145 open M2 (39 kat.)
Tomasz Kuchniewski   2:59:46   232 open M4 (35 kat.)
Piotr Mazurek   3:18:25   245 open M2 (60 kat.)

 

 

MASTER
Czas zwycięzcy   3:01:00   92 startujących

Wojciech Galeński   3:32:10   28 open M3 (6 kat.)
Przemysław Kiesio   3:34:56   33 open M2 (9 kat.)
Krystyna Żyżyńska   3:52:22   61 open K3 (2 kat.)
Michał Żurek   3:57:32   64 open M2 (16 kat.)
Monika Wrona   4:57:37   87 open K2 (4 kat.)

Ciekawym podsumowaniem Sandomierskiej trasy były słowa Przemka, który po wyścigu powiedział: „Gdyby nie to że wszyscy mnie uprzedzali jak tu jest i wiedziałem, że trasę trzeba traktować trochę z przymrużeniem oka, to bym chyba był trochę zawiedziony że tu przyjechałem”. Gdy opadł już kurz i emocje zaczepił mnie Wojtek i powiedział że był nieco zaskoczony tym co mu mówiłem na trasie, dowiedziałem się też wreszcie co mi odpowiedział. Z jego perspektywy wyglądało to tak:
– Dawaj Wojtek, masz niezłe mięśnie!
– Spoko, jak chcesz to ci pokażę w pokoju!

Piotrek