To żadna nowość że kolarze zimą trenują w cieplejszych lokalizacjach.
Z racji na nasze ambicje sportowe, postanowiliśmy poczuć smak takich przygotowań we własnych nogach.
Przygotowania wyjazdu ruszyły już w lipcu 2018 roku. Pomysł oraz (jak się okazało świetna!) organizacja wyjazdu są zasługą Pawła Nowakowskiego. Ostatecznie zebrała się nas całkiem pokaźna grupa (24 osoby) i wyszło z tego team’owe zgrupowanie.
Czemu Calpe?
Dostępność tanich lotów do Alicante (50 km od Calpe), dobra pogoda z niską sumą opadów w lutym oraz marcu, góry które idealnie wpisują się w potrzeby zimowych treningów.
Niezbyt strome i niezbyt wysokie. Takie w sam raz. Spora ilość wypożyczalni rowerów oraz szeroka baza noclegowa.
Na papierze wyszło że jest wszystko czego trzeba. Decyzja zapadła- lecimy!
🙂
Wszyscy wyruszyliśmy 9 marca z Modlina – część grupy na 7 dni i część na 10.
Rozlokowaliśmy się w różnych kwaterach – jedni wybrali wynajęty dom, inni hotel.
To jednak detale…
Alicante przywitało nas słońcem i 16 stopniami ciepła. Idealny początek.
Prosto z lotniska wsiedliśmy we wcześniej wynajęty autokar i ruszyliśmy w godzinną podróż do Calpe.
Nie ukrywam że od razu serce rosło z radości. Widok morza, palm, mijanych miasteczek oraz rosnących dookoła gór jasno dawał do zrozumienia że jesteśmy we właściwym miejscu!
Formalności związane z zakwaterowaniem poszły sprawnie. Paweł miał wszystko dopięte na ostatni guzik. Mogliśmy rozlokować się w willi i spokojnie udać po zarezerwowane wcześniej rowery.
Wszyscy jeździliśmy na „Specach” z wypożyczalni Vuelta Turistica.
Rowery były całkiem nowe i prawie nie przysparzały problemów (były małe wyjątki, ale wszystko zostało wyprostowane). Myślę że możemy polecić Wam tę wypożyczalnie.
Na pewno można trafić gorzej 😉
Pierwszy wieczór to planowanie trasy, kolacja i lampka czerwonego wina.
Pełna mobilizacja 🙂
Od razu należy zaznaczyć że nie przyjechaliśmy tu na oglądanie widoków (przynajmniej MyBike-owa część zgrupowania).
To od początku miał być trening i jazda „w założeniach”. I na pewno tak było, choć oko udało się nacieszyć pięknym krajobrazem Costa Blanca 🙂
Pierwszy dzień to „wejście w obroty”. Większość z nas nie jeździło „długich tlenów” po mroźnym Mazowszu. Ten element mieliśmy nadrobić właśnie tu.
Wybraliśmy trasę w miarę płaską (1000 m up) o dystansie 100 km.
Chciał bym napisać że pojechaliśmy lekko i zgodnie z założeniami, ale jednak nogi nas nosiły i chyba wyszło mocniej… dużo mocniej.
Po prostu daliśmy się ponieść radości… 😉
Po treningu.
Nasza willa miała nieduży basen wypełniony lodowatą wodą.
Po każdej jeździe można było rozciągnąć mięśnie i wejść do basenu na 3-5 minut. Efekt takiej kąpieli był magiczny. Nogi następnego dnia były świeże i gotowe do dalszej pracy.
Następnie gotowaliśmy duży obiad który idealnie wpasowywał się w potrzeby kolarzy. W zależności od dnia gościły makarony, kasze, ryż czy soczewica. Do tego indyk, a przede wszystkim owoce morza. Sałaty, avocado, warzywa, owoce, sery, wędliny itd. Naprawdę pięknie.
Po jedzeniu chwila dla siebie i wieczorne planowanie trasy na kolejny dzień.
Naturalnie przy kolacji i lampce winka ?
Wszystko to okraszone widokiem zatoki oraz góry Peñón de Ifach malowanych promieniami zachodzącego słońca.
Klasyczny model „wstań, trenuj, zjedz, idź spać, powtórz”
Nie było żartów.
Każdy dzień zaczynaliśmy rozruchem. Przed śniadaniem i kawą wsiadaliśmy na rower i jechaliśmy na lekkie 30 minut, lub wykonywaliśmy rozgrzewkę ruchową na korcie tenisowym przy willi.
Po takim początku dnia mogliśmy usiąść do obfitego śniadania.
To ważne!
Jedliśmy naprawdę sporo i wartościowo. Organizm musiał mieć energię na długi dzień w górach.
W zależności od dnia cykl wyglądał następująco:
- Pobudka i rozruch 6.30-7.00
- Śniadanie 7.00
- Wyjazd 9.30-10.00
- Powrót 16-18 (w zależności od trasy)
- Rozciąganie, basen i obiad.
- Kolacja i planowanie dnia 20-21
- o 22.30 wszyscy już spaliśmy 🙂
Naturalnie co kilka dni potrzebne było rege. Obciążenia którym poddawaliśmy nasze organizmy odkładały się w nogach. Po pierwszych 3-4 dniach szalonej radości
zaczęliśmy odczuwać symptomy „mam dość”.
Dzień rege był błogosławieństwem.
Można wstać później, zjeść później i nie martwić się że
śniadanie będzie chciało odbyć drogę w przeciwnym kierunku na pierwszej ściance 😉
Najczęściej jechaliśmy płaskie trasy wzdłuż wybrzeża delektując się kaffkami w niezliczonej ilości kafejek i kawiarenek. Moraira, Denia Benissa czy Altea. Cudowne miejsca do których można było pojechać drogami wijącymi się między wzgórzami. Często odwiedzaliśmy też Velosis Cycling Bar w Xaló. Miejsce które ma niepowtarzalny kolarski klimat, oraz doskonałą kawę i ciasto za 4 euro 😉
Zostawiliśmy tam ślad po sobie w postaci drużynowej koszulki MyBike. Zawiśnie w naprawdę doborowym towarzystwie.
Cieszyliśmy oczy widokami, słońcem, wspaniałymi miasteczkami z wąskimi uliczkami oraz pogodą i gościnnością lokalnej społeczności. Hiszpanie są otwarci i sympatyczni.
Tak radośnie spędzony dzień nieśpiesznej jazdy pozwalał lekko się zregenerować i nabrać siły do kolejnych ciężkich dni treningu.
Naturalnie był to też dobry moment żeby zwiedzić Calpe i zjeść kolację w jednej z bardzo wielu knajpek i restauracji rozrzuconych wzdłuż promenady.
Taki troch dzień z wakacji 😉
Znów do pracy…
„…powtórz”.
Choć kochamy kolarstwo oraz trening, 9 dni jazdy dały się we znaki.
Piękna to robota, ale w nogi wchodzi. Bez wątpienia pod koniec byliśmy już zmęczeni.
Co dzień wsiadaliśmy na rowery i z uporem maniaka kierowaliśmy się w góry. Trening musi zostać od… nie, nie tego słowa szukałem. Trening trzeba zrobić! 🙂
W trakcie naszych wojaży, zaliczyliśmy większość ciekawych, często wymagających podjazdów i zjazdów 🙂
To tylko drobna część… Naprawdę jest gdzie jeździć 🙂
I tak sobie jeździliśmy aż nadszedł…
Ten ostatni…
Ostatni dzień nie był słoneczny. Do tego nie był ciepły. To spory szok dla nas,
ponieważ do tej pory pogoda była idealna. Niektórzy nawet narzekali że zbyt gorąco 😉 A tu nagle chmury i 10 stopni. W powietrzu czuć było deszcz.
Na szczęście w założeniu nikt nie miał ciężkiego treningu, zatem można było pojechać na ostatnią rundę w tlenie.
Naturalnie troszkę metrów w pionie wpadło, ale nikt już się nie zaginał na podjazdach (z wyjątkiem Michała, który dojechał do nas dwa dnie wcześniej).
Tempo pod rozmowy, podsumowanie wyjazdu i omówienie odwiedzonych miejsc. Trafił się też lekki deszczyk.
Wieczór, to pakowanie i zdanie rowerów do wypożyczalni. Przed 20stą spotkaliśmy się na kolacji ostatni raz odwiedzając wieczorne Calpe.
Pośmialiśmy się i wymieniliśmy wrażeniami. Wszyscy opaleni i szczęśliwi. Każdy pod wrażeniem tego kolarskiego raju.
Tak- bez zwątpienia to jest właśnie to miejsce, gdzie
kolarzy jest więcej niż samochodów. Gdzie auta nie wyprzedają na „gazetę” i karnie jadą za rowerzystami aż będzie możliwość bezpiecznie wykonać manewr. Gdzie asfalty są równe i czyste.
Gdzie góry spotykają się z morzem, a widoki z przełączy zapierają dech w piersiach.
Po prostu nie może być lepiej 😉
Jedno jest pewne. Calpe i okolica oczarowały nas swym urokiem. Będziemy tu wracać. Czuję to pod skórą ✔
Na zakończenie wpisu mała statystyka:
- Średni dystans – 890km
- Średni czas jazdy -36h
- Średnie Przewyższenia – 14.140m
- Średnia ilość spalonych kalorii – 20.300
- Średnia wypitych kaw – 24
- Średnia zjedzonych ciast – 9
W głosowaniu na najlepszy podjazd wygrało Coll de Rates (Polecamy pełen wraz z betonowymi płytami).
Głosowaliśmy też na ulubioną kafejkę. Zwycięzcą okazał się Velosol Cycling Bar. Warto tam wpaść przy okazji 😉
Kończąc wpis, zrozumiałem że można by pisać w nieskończoność o walorach tego regionu. W głowie tyle wspomnień… Trzeba tam wrócić 😉
W Imieniu MyBike Road Team dziękuję bardzo wszystkim spoza drużyny, którzy wraz z nami pokonywali kilometry Hiszpańskich asfaltów.
Spędziliśmy z Wami świetny czas. Oby częściej! 🙂
Maciek Puź