fbpx

O Biegu Kolarskim im. Henryka Sienkiewicza dowiedziałem się pod koniec marca. Po otrzymaniu informacji i szczerym poleceniu ów wyścigu przez kolegę z teamu, nie wahałem się ani minuty i potwierdziłem swój udział.

Impreza zaplanowana była na 19go maja, zatem jeszcze troszkę czasu było, choć nie do końca tak dużo, jakby miało się wydawać. Kalendarz startów zaplanowany był już w listopadzie, zatem i szczyty formy… a ten nadejść miał już na początek maja. Miałem pewne obawy, czy uda się przesunąć peak tak, aby zahaczyć dwa wyścigi, choć z naciskiem na ten drugi. W górach to jednak mój rower trochę za dużo musi holować.

Zatem szybki kontakt z treneiro, zbieranie ekipy i skrupulatne przesuwanie formy na środek maja. Dodatkową motywacją było rozstawienie mnie w sektorze VIP z numerem 7! Otoczka jak z Pucharu Świata w XC. Dni do Biegu mijały bardzo szybko, a na dwa przed- czułem nerwówkę przedstartową.

Na dzień przed jeszcze większy stres, ale i adrenalina…
Na szczęście „Carbo loading” pozwolił o tym wszystkim zapomnieć – tak, tak… „Ten” od żywienia też nie ma litości i ilość spożytych węgli czułem w każdym zakamarku moich mięśni 😀

Nadszedł ten dzień. Na 6.30 nastawiony budzik, choć i tu nie obyło się bez dziwnych przeżyć. Oczywiście podświadomy stres działał podczas snu i śpiąc śniło mi się, że telefon nie zadzwonił, koledzy nie przyjechali, a ja trasę do Woli Okrzejskiej miałem przejechać w godzinę, gdzie Google Maps pokazywał dwie. Na szczęście to tylko sen i po chwili zalany zimnym potem przebudziłem się i odetchnąłem.

Wszystko według planu. Owsianka, sprawdzenie, czy sprzęt zapakowany, przygotowanie śniadania dla najwierniejszego mojego kibica, który może kiedyś będzie też chciał się trochę pościgać na rowerze (?), żona również w gotowości bojowej. Po chwili są już koledzy z drużyny gotowi zabrać rower, a ja z rodzinką już w butach gotowi wyruszyć na podbój nieznanych ziem.

               Gdy dojechaliśmy na miejsce, nic nie wskazywało na to, że będzie to przyjemne ciepłe ściganie. Ciężkie chmury na niebie, co chwilę mżawka, no ale cóż… nie po to tyle jechałem by się nie pościgać i z takiego samego założenia wyszli również chłopaki z MyBike Road Team. Liczną grupą, bo aż ośmioosobową odebraliśmy pakiety startowe. Szybkie sprawdzenie i przygotowanie sprzętu, montaż numerków (patent aero, gdyż były one przewidziane do osadzenia na kierownicy), smarowanie mięśni maścią rozgrzewającą, a na końcu maść… tu chyba nie muszę mówić jaka 😉 Odpowiednia rozgrzewka i po chwili mogliśmy się ustawiać na starcie. Ja z racji tego, że byłem rozstawiony w pierwszej linii, mogłem spokojnie zająć miejsce i w skupieniu czekać na komendę startową.

               Po chwili słychać już odliczanie …3,2,1…START! Ruszyliśmy! Z prawej strony słychać był cudowny doping synka i żony, jednakże po chwili jedyne co docierało do moich uszu to świst powietrza. Zaczęło się. Tempo, jak dla mnie dość spokojne. Jadąc początkowo na szpicy peletonu obejrzałem się i widząc swoich kolegów z drużyny pozwoliłem sobie zjechać i schować się na ich kole. Taki był plan – być czujnym, nie tracić energii. Przyjechaliśmy tu powalczyć o pudło, a ja miałem zwieńczyć pracę teamu.

Czułem się tego dnia mocno i wiedziałem, że mogę na nich liczyć, a wykorzystując swoje doświadczenie, była szansa osiągnąć dobry wynik. Na przodzie bardzo aktywnie jechali i nadawali tempo Maćq z Piotrkiem, Michał pilnował mnie, gdybym potrzebował jego koła. Był czujny i gotowy na wypadek losowy. To dość zabawne, jednakże w moim odczuciu tempo było spokojne, choć prędkość i momentami watty tego nie pokazywały… a na pewno nie wspomnianym dwóm koniom, którzy co chwile wyjeżdżali na czoło peletonu nadając tempo. Tak w zasadzie było na pierwszym kółku… za plecami pracusiów nikt nie kwapił się by wyjść i na dłużej popracować. Po chwili dołączyli również inni z naszego teamu, by trochę ponaciągać grupę i pokazać, że dziś ucieczek nie będzie. Dwóch Tomków – dosłownie jak parowozy, co chwilę wyjeżdżali na przód, gdy już Maćq i Piotrek skończyli swoje i nadawali bardzo mocne tempo. Po nich co jakiś czas wyskakiwał Damiano i również szarpał grupą. Akcje ów kolegi były o tyle dobre, że wielu skakało za nim, gdyż myślało, że idzie atak do ucieczki, także powoli wypalali swoje zapałeczki, gdzie ja grzecznie obserwowałem co się dzieje chowając się na kole swoich, lub rywali.

               Pierwsze, drugie i trzecie okrążenie szło pod nasze dyktando. Chyba wszyscy zdali sobie sprawę, że nic nie sprzyjało atakom, ani trasa, ani wiatr, ani układ w peletonie. Nie ukrywam, że liczyłem na większe zaangażowanie rywali, a w szczególności Inżynierii Rowerowej… niestety, peleton to gra lisków chytrusków i widząc naszą liczną grupę, każdy starał się oszczędzać. Niestety jednak – nikt nie znał naszego planu, więc większość mimo wszystko próbowała skakać za każdym szarpnięciem, gdzie ja spokojnie czekałem na kolejny bieg wydarzeń. W pełni kontrolując przód peletonu czułem wsparcie Michała, a gdy on był na przodzie, to jego rolę przejmował Tomo. Świetna współpraca! Na ostatnim okrążeniu zaczęła się nerwówka. Każdy chciał być z przodu, ale jednocześnie nie chciał nadawać tempa. Raz po raz ktoś skakał i wystawiał nieświadomie moje nerwy na próbę. Ja jednak miałem swoich ludzi od tego, by zapewniali mi spokój aż do finałowej rozgrywki- czyli finishu z peletonu. Tak, tak… to co tygryski lubią najbardziej.

               Gdy jadą na Ciebie inni nie pozostaje Ci nic innego, jak wykończyć ich pracę. To jednak nie jest takie łatwe, jakby mogło się wydawać. Dochodzi presja i wiele czynników na końcowy sukces, lub jego brak. W połowie ostatniego kółka poszedł groźny atak w momencie, gdy Maćq i Piotrek zeszli ze zmiany. Inni byli w tyle, więc nie pozostał mi nic innego jak spróbować dogonić uciekającą trójkę, która miała już ok 40m przewagi. Idąc w korby udało mi się do nich doskoczyć i nawet myślałem, że jest szansa by zawiązała się jedyna i pewnie ostatnia ucieczka dnia…

Nic z tego. Chłopaki nie za bardzo chyba wierzyli w sukces i nie dawali z siebie 100%, które było absolutnym minimum, by coś takiego się powiodło. Po chwili zdenerwowany peleton nas złapał, ale w czubie już czekał na mnie Michał z Tomkiem, by wpuścić mnie do pociągu. Nie powiem, ale pogoń troszkę mnie kosztowała. Po chwili znów nasze konie wyszły dyktować bardzo mocne tempo. Na parę kilometrów przed metą skoczył Piotr Klin. W tym momencie każdy chyba myślał, że i tak nie dojedzie, zatem jechaliśmy swoje.

Nerwówka co raz większa, każdy się przepychał. Do mety pozostały ostatnie dwa zakręty, w lewo i w prawo i około 2km. Na pierwszym ze skrętów swoją pracę skończyli Maćq i Piter, a ja pozostałem już sam i szybko zza nich skoczyłem do pierwszej piątki peletonu. Tu już nie było miejsca, kto się nie załapał na przód, to praktycznie nie mógł liczyć na końcowy sukces… Po chwili wjechaliśmy w zakręt w prawo, co oznaczało że przed nami ostatnie paręset metrów. W końcu skoczył Paweł Teter, widząc to próbowałem wyskoczyć z koła jedynego zawodnika przede mną, ale niestety… z lewej strony zostałem sprytnie zablokowany przez kolegę z drużyny rywali, co skutecznie uniemożliwiło mi szybki doskok i możliwość walki o zwycięstwo. Gdy w końcu mogłem wyjść z koła prawą stroną, było już za późno. Mimo mocnego sprintu i nadrabiania dystansu z każdym kolejnym metrem, nie udało się – meta była już zbyt blisko.

Paweł Teter przeciął linię mety jako pierwszy i tym samym obronił tytuł z roku ubiegłego, a tuż za nim wjechał Piotr Klin, a później ja. Nie był to klasyczny pojedynek sprinterów, gdzie miałbym realną szansę na zwycięstwo, jednakże trzeba pogratulować zwycięzcy i przyjąć z radością trzecie miejsce. W końcu to zasługa przede wszystkim chłopaków z MyBike Road Team, którzy ciężko charowali na ten sukces. Sportowy niedosyt był po przekroczeniu linii mety, gdyż wiedziałem, że szansa na zwycięstwo jest bardzo realna, a zaplanowany szczyt był trafiony w punkt. Nie wszystko można jednak przewidzieć i zrobić według planu, a to akurat motywuje do jeszcze większej pracy całego zespołu, jak również i mnie.

Ten niedosyt pozostanie czymś, co da jeszcze większego kopa. Niestety jest też mniej wesołe zakończenie dla Michała, który jechał świetny wyścig, a na 300 metrów przed metą, uczestniczył w kraksie, spowodowanej przez niezbyt doświadczonego kolarza, który mimo braku „baranka” stwierdził, że będzie się ścigał z szosowcami… pozostawię to bez komentarza, a Michałowi bardzo dziękuję i życzymy mu trochę więcej szczęścia…

Malownicze miejsce, gdzie znajduje się Muzeum Henryka Sienkiewicza, wspaniały doping mojej rodziny, jak również Ewy i Mai niósł nas przez cały wyścig.

96km minęło w mgnieniu oka. Takie chwile cieszą, pozostają w pamięci, jednakże nie można zbyt długo nimi żyć. Kolejny dzień, kolejne wyzwania, a kalendarz startów się nie zmienia, trzeba robić swoje. Wysoka piątka dla całego Teamu, dla wszystkich kibiców na trasie, jak również dla organizatorów wyścigu.

Adrian Flur