fbpx

Wyścig różnych ambicji…


Właśnie, czemu taki tytuł? Każdy kto przyjeżdża na TRR ma inny cel. Niektórzy chcą wygrać, inni poprawić swój wynik, jeszcze inni dobrze się zmęczyć, a część dobrze się bawić.

W moim przypadku był to konkretny cel. Byłem nastawiony na wynik, a na pewno nie przyjechałem tam dla zabawy.
Jestem totalnym „świeżakiem” jak to się mawia w naszym środowisku. To mój pierwszy rok, kiedy zacząłem jeździć rowerem „w grupie”, a drugi odkąd na niego wsiadłem.

Skąd te- przez wielu w duszy skomentowane- „chore ambicje”?
Zawsze chciałem być sportowcem, od dzieciaka próbowałem niemalże każdego sportu, ale nigdy mi nie wychodziło. To za gruby, to za słaby, to bez możliwości rozwoju. Po kilku latach uznałem się za beztalencie i odpuściłem.
Kilka lat temu powróciłem do kulturystyki, ale też bez rewelacji. Dopiero w zeszłym roku kupiłem swoją pierwszą szosę. Na początku aby schudnąć, potem jeździłem żeby trzymać wagę, a pod koniec zeszłego roku zobaczyłem nabór do teamu szosowego. Pomyślałem- spróbuję.
Po tym jak zostałem przyjęty dostałem ogromnego kopa motywacyjnego. Może wreszcie spełnię swoje
marzenia i będę sportowcem? Amatorem- ale sportowcem.

Cały rok pracowałem bardzo ciężko, z ogromnym stresem. Musiałem się wszystkiego uczyć od bardziej doświadczonych kolegów, często dostając srogie lanie i słowa krytyki- to akurat mnie motywowało.

Mój pierwszy wyścig w życiu to głupia gleba i wywrotka do rowu, ale potem  było tylko lepiej. Już pierwszy
szosowy wyścig w górach- Klasyk Beskidzki- przerósł moje oczekiwania.

 

No dobra.. A czemu akurat góry?

Po prostu je kocham, zawsze lubiłem po nich chodzić, wspinać się i zdobywać szczyty. Moim małym marzeniem było żeby zostać niezłym góralem…i chyba się spełnia…

Tyle tytułem wstępu „o mnie”. Był on potrzebny, aby zrozumieć dlaczego podszedłem do wyścigu tak ambicjonalnie.

Dni przedwyścigowe

Do Zakopanego przyjechałem w środę wczesnym rankiem.

Od razu korzystając z okna pogodowego wypakowałem rower i pojechałem na rekonesans pierwszego podjazdu- Gubałówki. Pierwsze metry i uśmiech nie schodził z twarzy. Tak to jest jak góral z Mazowsza przyjeżdża tam, gdzie czuje się najpewniej. W czwartek zaliczyłem objazd trasy- część autem, część rowerem, tak aby nie 

przeciążyć mięśni. W piątek zrobiłem krótki trening z mocnym pociągnięciem pod Gubałówkę, wieczorem odebrałem pakiet startowy oraz byłem na spotkaniu z organizatorem. Tym akcentem zakończyłem moje przygotowania do wyścigu.

 

 

 

Sobota- dzień wyścigu

 

Od tego momentu rozpoczynam prawdziwą relację.

Tatra Road Race to 126 km i 3370 m w pionie. Nie jest to wyścig, który można przejechać na jednym bidonie czy żelu. Tutaj trzeba wszystko dokładnie zaplanować ponieważ złapanie przysłowiowej bomby to bardzo łatwa sprawa. Moim celem było złamanie 5h (średnia 25km/h), niezależnie na którym miejscu bym się znalazł.

Przyznam, że stres zaczął się już w piątek wieczorem. W końcu to mój główny cel sezonu, wyścig o którym myślałem kręcąc bolesne godziny na trenażerze, na torze, a wiosną już w plenerze.

Wszystko włącznie z jedzeniem było rozplanowane co do minuty. Mimo, że jestem dietetykiem, to w tej kwestii korzystałem

 z doświadczenia kolegów. O 9.30 ruszyłem z apartamentu na start. Zrobiliśmy krótką rozgrzewkę i 10.40 byłem ustawiony na początku czwartego, ostatniego sektora Wyczekiwanie do godziny 11.00 to już ogromny stres.

(Cały ja w trakcie wyścigu (drugi plan)- spuszczona głowa patrząca w licznik i próba opanowania oddechu)

W końcu ruszyliśmy. Tak jak zapowiadał organizator, sektory są bez znaczenia, do Gubałówki był start honorowy, więc Ci co chcieli się przecisnąć do przodu z łatwością mieli możliwość to zrobić. Taką taktykę również ja przyjąłem. Po dosłownie dwóch kilometrach dogoniłem kolegów z teamu, którzy zaczynali w drugim sektorze, a następnie ich wyprzedziłem, gdy rozpoczęliśmy podjazd pod Gubałówkę. Nie obyło się to bez strat, bo moje tętno cały czas oscylowało w graniach 180-185 ud/min. Wiedziałem, że jadę dużo za mocno i mogę za to słono zapłacić.

Uznałem, że bez ryzyka nie ma sukcesu i utrzymywałem ten stan dłużej, szczególnie, że mój brak doświadczenia wpływa mocno na zjazdy, na których dużo tracę. Na 23 kilometrze, za podjazdem pod Bachledówkę był bufet, gdzie skorzystałem tylko z bidonu, a następnie wyrzuciłem już jeden pusty w miejscu gdzie stał nasz teamowy fotograf, moja Natalia. Nie ukrywam, że z wielką dumą przejechałem obok niej jako pierwszy z MyBike.

(zdjęcie pod tytułem, „łap bidona”)

Do 60km było naprawdę dobrze, trzymałem się cały czas w małej grupce, którą wyprzedzałem na podjazdach, a oni mnie nieznacznie na zjazdach. Bolało, ale w granicach które mogłem kontrolować. Co 20 min jadłem, z trudem, ale się udawało przemielić batonika/żela/banana. Mimo to wiedziałem, że tempo jest dużo za wysokie. Miałem 10 km przewagi nad moim celem wyścigowym, a średnią utrzymywałem w granicach 30 km/h. Po drugiej Bachledówce urwałem grupkę z którą jechałem, czego później zacząłem żałować…

 

Jadąc samemu nie wiesz czy twoje tempo jest dobre, czy powinineś jechać mocniej, czy lżej, zastanawiasz się co robić dalej.

Jedyny plus za to, że chyba wyłączył mi się ośrodek w mózgu odpowiedzialny za bezpieczeństwo i znacznie przyspieszyłem na zjazdach, sporo ryzykowałem, ale czułem że się opłaci. Na drugiej Pitoniówce zapłaciłem za włożony do tej pory wysiłek. Pojawiły się mocne skurcze w udach i łydkach, na całe szczęście udało się to jakoś skontrolować i przetrzymać. Gdy zrobiło się mniej procent, szybszy obrót korby pozwolił „rozmasować” skurcze. 

(podjazd pod Bachledówkę i mój zygzak)

Mimo tego w głowie pojawiły się setki myśli co będzie dalej, szczególnie, że została jeszcze prawie połowa dystansu. Moje tempo zaczęło spadać, a energia powoli się kończyła. Od tego momentu też zaczął mi towarzyszyć odruch pozbycia się wszystkiego z żołądka. Trzecia Bachledówka to była już rzeźnia i męczyłem ją strasznie. Potem bufet, wziąłem izo, banana i drożdżówkę.

 

(zmęczenie nie odpuszczało)

Następnie zjazd z pętli i kierujemy się na metę. Wiedziałem, że przed nami jeszcze kilka piekielnych podjazdów, a nie wiedziałem jak zareagują moje uda.

Podjazd w okolicach Brylówki to też solidny procent i znowu skurcze zaatakowały. Tym razem też je przetrzymałem. Mimo tego, że myślałem, iż łapie mnie „bomba” to cały czas sukcesywnie wyprzedzałem kolejnych kolarzy. Potem chwila „odpoczynku”, gdzie jest lekko w dół- tak planowałem, ale chyba na wyścigu nie da się odpocząć, szczególnie, że w każdym momencie chcesz jechać szybciej i zdobyć te kilka sekund.

Przed nami Ostrysz, czyli przedostatni podjazd, a przy tym premia czasowa Red Bull. Procent zabija, a pedałować się nie da, jest to przepychanie korby, a żeby było przyjemniej skurcze nie odpuszczają, wręcz się nasilają. Tutaj też udało mi się sporo osób wyprzedzić, szczególnie, że część prowadziła rower (chyba zaprocentowały treningi w Karkonoszach). W głowie miałem, że choćbym zerwał mięsień nie zejdę z roweru, nie teraz.

(Ostatnie podjazdy to już przepychanie siłą woli)

Na szczycie redbull z kubka i lecimy na ostatni podjazd pod Butorowy. Trzymałem stałe, równe tempo, młynkując w wąskich chwycie jak lubię, cały czas wymijając kolejne osoby i patrząc na licznik odejmując pozostałe kilometry. Stałe 10-12 procent było… jakby przyjemne. Walczyłem z wycieńczonym organizmem. Otuchy dodawał fakt, że na pewno zrealizuje swój cel, choćbym biegł przed całe Kościelisko z rowerem.
Gdy dojechałem na Gubałówkę nie straciłem koncentracji, czekał nas zjazd z dużą ilością dziur i po mokrym więc łatwo było o wypadek. Prosta lekko w dół z podjazdem pod Hotel Mercure to już była przyjemność. Jechałem ile mogłem zamykając biegi i pedałując ile sił w drewnianych nogach.
Przy podjeździe pod Hotel nie czułem już bólu, doping osób z teamu, którzy jechali dystans Hard&Fun dodawał siły, a widok Natalii przed kreską rekompensował trudy. Nagle na dosłownie 5 cm przed metą złapał mnie potworny skurcz w całych udach, wszystkie mięśnie się zbuntowały, a miła Pani wieszając mi medal na szyi przytrzymała mnie, abym był w stanie wypiąć się z pedałów. Na samej linii mety moje mięśnie powiedziały dość, a ja nie nadawałem się do niczego.

(Finałowy podjazd pod metę)

Gdy spojrzałem na Garmina, a potem od razu przyszedł sms z Timedo byłem w euforii. Czas 4.36h, miejsce Open-81, miejsce M2- 19 przerosło moje oczekiwania jak i marzenia. Okazałem się najlepszy z Teamu MyBike pokonując wielu bardziej doświadczonych zawodników. Gratulację od całego zespołu były niesamowitą osłodą wszystkich trudów.

Drużynowy Sukces

Tatra Road Race to wyścig, gdzie znaleźliśmy się w pełnym składzie. Powodem do dumy jest na pewno, że nikogo z Nas TRR nie pokonał. Wszyscy ukończyli wyścig, nie przegrali z profilem trasy, nie przecenili swoich sił i zrealizowali swoje cele na ten rok.

Właśnie ze względu na to Mybike.pl-Xbionic stanął na drugim stopniu podium w klasyfikacji drużynowej, gdzie przegraliśmy walkę o złoto tylko z powodu awarii roweru jednego z najmocniejszych z nas.


W 2019 roku przyjedziemy po złoto!

Organizacja Wyścigu

O TRR słyszałem same dobre opinie i muszę przyznać, że się potwierdziły. Myślę, że tego typu organizacji nie powstydziłby się wyścig z World Touru. Organizator na kilka tygodni przed startem przejechał dokładnie cały dystans i podjął decyzję o lekkiej zmianie trasy ze względu na dziurawy asfalt- to bardzo się chwali.

Dzień przed wyścigiem wszystkie drogi zostały zamiecione, aby zminimalizować ryzyko upadków. W piątek wieczorem zostało zaplanowane spotkanie w celu omówienia całego profilu trasy jak i niebezpiecznych miejsc. Ilość straży pożarnej i policji, która wiedziała co robi (nie jak na Lang Team Race) była zdumiewająca.

W końcu najmocniejszy punkt Tatra Road Race czyli bufet. Był znakomity. Osoby podające strawę wiedziały jak to robić i były dobrze przygotowane. Niczego nie zabrakło. Posiłek po wyścigu bogaty i smaczny, a medal- prawdziwy, ładny, a nie z plastiku tylko pokazuje poziom wyścigu. Zdjęcia, oprawa i nagrody.

Nie ma wyścigu w Polsce, który by oferował sobą aż tyle. Gdybym mógł, już teraz wniósłbym opłatę startową na kolejny rok, a TRR na pewno znów stanie się dla mnie celem sezonu 2019.

Dziękuje organizatorom Tatra Road Race, stanęliście na wysokości zadania, a ustawiona przez Was poprzeczka jest tak wysoko, że samo zbliżenie się do niej byłoby sukcesem.

Podsumowanie

81 miejsce na około 400 osób…

Gdy powiesz o tym znajomym spoza rowerowego życia powiedzą „gratulacje!”, pomyślą „Czym on się chwali?” Dopiero osoby, które jechały z Tobą, które Cię wspierają i pomagają Ci w trakcie przygotowań, zrozumieją, że jest to pewnego rodzaju sukces, szczególnie dla osoby z Mazowsza z niewielkim doświadczeniem, umiejętnościami i słabym sprzętem.

A na pewno dobrze rokuje na przyszłość i tli się w głowie myśl, że może wreszcie znalazłem sport, w których jest chodź ziarenko ukrytego talentu.

Nie jest to też mój własny wynik. Należy on do całego teamu MyBike. Każdy przyłożył do tego cegiełkę przekazując swoje doświadczenie i umiejętności, na czele z Maćkiem Puziem- moim trenerem. Cały okres przygotowań został w całości zaplanowany przez niego, a przeze mnie wykonany. Jak widać właściwie i z sukcesem. Cały czas przypominam sobie nabór do teamu i jego słowa, że jego małym marzeniem jest, aby zostać trenerem. Myślę, że wychodzi mu to wyśmienicie o czym świadczy progres wszystkich osób z naszej drużyny- łącznie ze mną. Gratulacje Maćku!

Dzięki za przeczytanie relacji. Z Pozdrowieniami

kolarz-amator Damian