Klasyk Beskidzki – wyścig o którym krążą legendy
Autor- Michał Szaliński
Legendy fantastycznie wytyczonej trasy, przez malownicze wzniesienia Beskidu Niskiego.
Legendy fantastycznej rywalizacji najlepszych amatorów z całej Polski, stęsknionych za górską rywalizacją po długiej zimie.
Wreszcie legendy fantastycznej gościnności i organizacji.
Wszystkie one się spełniły, w tym roku, do tego okraszone iście wakacyjną pogodą, pełnym słońcem i niemalże upałami.
Choć dla MyBike.pl Road Team to był juz 2gi Klasyk (w ubiegłym roku startowali Maciek Puź, Michał Krystosiak i Adrian Flur), dla mnie był to debiut, podobnie jak dla Tomka Błońskiego, Damiana Pazikowskiego i Artura Zielińskiego
7 wspaniałych – w zielono-niebieskiech, jak zwykle dobrze widocznych strojach – stanęliśmy na linii startu wyznaczonej tuz przy zajeździe „Pstrąg u Eda” w Łosiach.
Trasa liczyła 59km z niemalże 1200m wzniosu, a na jej starcie pojawiła się największa z wszystkich edycji liczba uczestników – 495ciu!
Elita z lat ubiegłych – 80 osób – startowała z 1szego sektora, reszta gęsto za nimi.
Staliśmy w pełnym słońcu, rozgrzani dodatkowo adrenaliną, a organizatorzy dawali nam ostatnie wskazówki, w tym przede wszystkim prośbę o ostrożność – którą wyraził też sam gość specjalny – Tomasz Marczyński.
Wyścig ruszył startem honorowym, który pilotowany przez wóz policyjny, dowiózł nas ok 5km pod 1szą wspinaczką – 200m podjazdu pod Tanią Górę, wbrew nazwie, szybko zweryfikowało i poustawiało peleton.
Dodatkowa trudnością właśnie na początku okazał się dość silny (w porywach do 70km/h) południowy wiatr.
Lepsi w górach – Maciek z Damianem dzielnie gonili 1szą grupę, podczas gdy ja musiałem się zadowolić równą jazdą w połowie stawki.
Podjazdy choć nie strome – męczyły długością, na szczęście równie długie zjazdy rekompensowały trud z naddatkiem.
Po 25tym kilometrze, po odpadnięciu z grupy i kilkukilometrowej solowej jeździe z przyjemnością usłyszałem znajomy głos – „Michał wskakuj” – to Michał Krystosiak z szerokim uśmiechem, w szybkim – kilkunastoosobowym peletonie już robił mi miejsce.
I tak juz zostało do końca, jechaliśmy w mniejszych i większych grupach, ile sil pracując na przodzie aż do finiszu.
Ostatnie 1.5km i 150m podjazdu było prawdziwym testem dla umęczonego 2ma godzinami wyścigu organizmu.
Liczyłem każdy metr, a jedyną osłodą był wspaniały doping naszych bliskich tuz przed meta.
Tuż przed metą też Michał mi odjechał pędzony na skrzydłach misji, z pierścionkiem w jednej z kieszonek 🙂
Meta, gratulacje, koniec, uff, juz? Koniecznie wracamy tu za rok!
Potem jeszcze regeneracyjny posiłek (spaghetti bolognese) bardzo sprawnie wydawany „u Eda” (była nawet wersja wegetariańska!), komentarze na szybko, radość, zdjęcia (w tym te z gwiazdami) i do domu – na zasłużony odpoczynek.
Wszyscy startujący ponownie, poprawili swój zeszłoroczny wynik, a drużynowo zostaliśmy sklasyfikowani na 18 z 41 miejsc. Jest zarówno radość, jak i niedosyt, jest i pewność – wracamy tu za rok!
Drobne uwagi do organizatorów to niezbyt uprzątnięte zakręty – piasek i żwir leżący na niektórych powodował szybsze bicie serca, większe niż zwykle dohamowywanie, a i zdarzyło się niebezpieczne przestrzelenie zakrętu przez kolarza w poślizgu.
.
Poza tym impreza na medal!