Bike Maraton Szklarska Poręba

VI edycja Bike Maratonu – jednego z najpopularniejszych cykli maratonów MTB – odbyła się w ubiegły weekend w Szklarskiej Porębie. Zapowiadało się prawdziwe górskie ściganie – nie mogło nas więc tam zszklarska6abraknąć. Trasę w Szklarskiej pamiętałam z ubiegłego roku, jako najciekawszą z całego cyklu

                Do Szklarskiej przyjechaliśmy w 6-osobowym składzie – ja, Kasia i Monika wybrałyśmy dystans Mega – około 40km i 1500m przewyższeń, a Karol, Mateusszklarska5z i Michał – dystans Giga – 70km, 2600m przewyższeń. Od startu na trasie było bardzo ciasno – na pierwszym wymagającym zjeździe, który był fragmenteszklarska4m jednego z OSów enduro właściwie nie dało się jechać. Na szczęście kolejne podjazdy już rozciągnęły stawkę i miałam możliwość sprawdzić się na zjazdach. Większość z nich była dla mnie bardzo ciekawa i wymagała ciągłego skupienia – pierwszy raz po wypadku udało mi się odblokować i zjeżdżałam w miarę sprawnie, bez upadków. Do około 30km jechało mi się całkiem nieźle – nawet większość sztywnych podjazdów pokonywałam w siodle. Od startu jednak miałam problem ze sztycą – z czasem opadała ona coraz bardziej – podjazdy były coraz mniej komfortowe, a później zaczęły łapać mnie skurcze. Postanowiłam jedszklarska3jpgnak tak już dojechać do mety, bo majstrowanie przy mojej wykręconej śrubie przy zacisku mogło się źle skończyć.  Po około 3,5h udało mi się dojechać na metę z wielkim uśmiechem na ustach, mimo dużej straty do pierwszej dziewczyny, którą tym razem była Ola Dawidowicz.  Trasa podobnie jak w ubiegłym roku była bardzo wymagająca, ale jednocześnie tak ciekawa, że warto było dla niej spędzić trochę czasu w aucie.

Jak na mazowiecką drużynę poszło nam bardzo dobrze – zajęliśmy 8 miejsce spośród 62 startujących drużyn!szklarska2

A następnego dnia w ramach rozjazdu – pojechaliśmy do Świeradowa, żeby poczuć jeszcze trochę flow na singlach!
Agnieszka Tkaczykszklarska1

Pętla Beskidzka ‘16

Beskidy, szosa, góry – moje ulubione połączenie – nie mogło mnie, więc zabraknąć na najważniejszym wyścigu szosowym „Pętla Beskidzka” organizowana przez Road Maraton w Wiśle. W tym roku odbyła się już 10-ta jubileuszowa edycja tej imprezy.

Do wyboru były trzy trasy: wyścig na rundach (4-5rund po 17,5km i ~500m przewyższeń)  155km (~3000m przewyższeń na 2 rundach) oraz 230km (~4500m przewyższeń na 3rundach). Nie przepadam za długimi dystansami, ale w tym przypadku trasa 155km była bardzo malownicza i polecana przez wszystkich znajomych, dlatego miałam ochotę siępetla1 z nią zmierzyć. Niestety moje życie prywatne w ostatnim czasie tak się ułożyło, że nie czułam się na siłach, aby wystartować – postanowiłam, więc wybrać się na wycieczkę J
Wystartowałam chwilkę przed peletonem, aby móc dopingować znajomych na pierwszym wymagającym podjeździe pod Zameczek (Przełęcz Szyrcula z Malinki 5km i 300m przewyższeń). Miejscami było naprawdę stromo, więc peleton od razu się rozerwał i każdy pojechał swoje, a ja podłączyłam się pod jedną z grupek i aż do Milówki jechałam trasą pętli. Co ciekawe kilka osób zwróciło mi uwagę, że rower – testowy Trek Slique – ładnie zgrywa się z moim strojem J

W Milówce postanowiłam odbić z trasy na Rajcze, a dalej moim celem była mała wioska, w której chętnie spędzam wakacje – Soblówka J. Po krótkim postoju na ulubionym szczycie postanowiłam wrócić na trasę pętli, w nogach miałam już ponad 80km, ale jechało mi się wbrew obawom bardzo dobrze. Po w miarę spokojnym dojeździe dpetla2o Szczyrku wiedziałam już, co mnie czeka – przełęcz Salmopolska. Podjazd do łatwych nie należał – 10km o średnim nachyleniu 4,3%, ale momentami było oczywiście dużo stromiej. Po przyjemnym zjeździe wiedziałam, że to nie koniec wspinaczki na dziś – została jeszcze Kubalonka (8km o średnim nachyleniu 4%). Jechało mi się bardzo dobrze, więc postanowiłam wrócić do Istebnej (tam mieliśmy nocleg) przez Zameczek J Uff to koniec podjazdów, jak na tak upalny dzień wyszedł mi całkiem dobry trening (140km i ~2000m przewyższeń). W przyszłym roku na pewno stanę już na linii startu w Wiśle – polecam – piękne widoki, prawdziwe górskie ściganie!

Tekst: Agnieszka Tkaczuk

Enduro MTB Series-Przesieka

Stało się ! Debiut w zawodach Enduro zaliczony. Niezmiernie cieszę się z tego ponieważ początek sezonu nie należał do najszczęśliwszych. Złamana ręka skutecznie utrudniła mi przygotowanie się do.. czegokolwiek.. Co tu dużo mówić… taki sport 😉

O zawodach czyli  enduro on-sight

O ironio …nie dość że to mój pierwszy raz w enduro to na dodatek zawody on-sight. Co to takiego? Formuła ta oznacza iż żaden zawodnik nie zna trasy zawodów i w dniu wyścigu pokonuje ją pierwszy raz. I tak faktp1ycznie było. OS-y znakowane są tuż przed zawodami a nawet i w trakcie. Nie ma szans na zaznajomienie się z trasą. A jak cię ktoś przyłapie.. > dyskwalifikacja.

zdjęcie”błoto po ośki”

TRASA

Od dnia przyjazdu do Przesieki wiedziałam że będzie „hardcorowo”. Cały dzień przed zawodami padał deszcz. Kąpiele błotne gwarantowane J Trasa obfitowała w kamienie…nie, nie..w głazy! Mokre, kamieniste OS-y podlane deszczem ..To sprawiło, że trasa stała się jeszcze trudniejsza pod względem technicznym a OS-y w szczególności te dłuższe wymagały wytrp4zymałości , siły i mega koncentracji. Zdarzały się nawet podjazdy. Co prawda krótkie ale jednak. Było naprawdę ciężko. Ciężko i przyjemnie:) Po pierwszym odcinku banan od ucha do ucha. I tak już pozostało do końca J

Wspomniana przeze mnie „ścianka”

Powiem szczerze, że spodziewałam się bardziej krętych tras. To co zaskoczyło mnie, to mała ilość zakrętów . Myślę, iż wynika to z trudności znalezienia jakichkolwiek ścieżek.  W końcu to nie bike parkp2 tylko dzika natura J

 

Warto wspomnieć także o „niespodziankach” np. przejściu przez rzekę z przyjemnie lodowatą wodą, za którą czekała błotnista wspinaczka po „ściance” ( chyba z 30s zajęło mi zebranie się w sobie na dźwignięcie roweru na plecy) czy kilku bardzo fajnych, stromych odcinkach prowadzących po śliskich korzeniach między głazami i drzewami 😉 Oczywiście nie obyło się bez małych uślizgów zakończonych bliższym spotkaniem z glebą, ale każde były w miarę kontrolowaneJ

p3

Bywało i tak 😀 (na zdjęciu kolega Bartek)

 

Po zakończeniu rywalizacji na karkonoskich  trasach,  w miasteczku na każdego z uczestników czekała kiełbasa z grilla i..PIWO ;D Ogólnie atmosfera panująca wśród zawodników na trasie i po zawodach była niezwykle przyjazna i luźna. Nie doświadczycie tego na żadnych innych zawodach( tego jestem pewna).

p5

W drodze na kolejny OSJ

ORGANIZACJA

Same plusy- bogate pakiety startowe( czułam się nagrodzona za samo stawienie się w biurze zawodów;)), punktualne rozpoczęcie zawodów i dobrze oznakowane trasy oraz dojazdówki. Jedyna „wtopa” to wyniki…co zaowocowało nerwowymi sytuacjami u ambitniejszych zawodników i nie ma się co temu dziwić.

Podsumowywując … BOMBA ! Tyle wrażeń i pozytywnych emocji przyniósł ze sobą udział w tych zawodach. Nie wyobrażam sobie, aby mnie tam nie było za rok J

Wynik
10 miejsce wśród kobiet, 161 OPEN
Jak na pierwszy raz może być 😉
Wnioski
1. Muszę zmienić opony na bardziej agresywne z „potężniejszym” bieżnikiem.  Na tak błotniste i kamieniste trasy jest to wręcz pożądane. Dzięki temu będzie nie tyle co szybciej ale i bezpieczniej.

  1. Chyba zainwestuje w kask fullface 😀
  2. Muszę jeszcze popracować nad techniką i płynnością jazdy. Nie lada wyzwaniem jest podejmowanie bardzo szybkich decyzji co do wyboru optymalnej ścieżki. To chyba cały urok jazdy on-sight.Zdjęcia

Beskidy MTB Trophy

 

Tekst: Michał Czajkowski

t1Ostatni weekend czerwca upłynął mi pod znakiem podjazdów – tych kondycyjnych zdających się nie mieć końca i sztajf, pod które trudno nawet prowadzić rower; oraz zjazdów – zarówno technicznych gdzie ciężko utrzymać kierownicę, jak i szybkich …. Przyczyną takiego stanu rzeczy była decyzja o wystartowaniu w Beskidy MTB Trophy na dystansie Classic, czyli czterodniowej etapówce zlokalizowanej w Istebnej i rozgrywanej w okolicznych górach. Do Istebnej pojechałem wraz z kolegą Bartkiem oraz moim najwierniejszym kibicem – Dominiką J Po drugim dniu zmagań dołączyła do nas także dziewczyna Bartka – Ana – więc wsparcie było naprawdę odczuwalne!

Na miejsce przyjechaliśmy wieczorem przed pierwszym dniem rywalizacji. Jeszcze przed snem postanowiliśmy z Bartkiem sprawdzić pogodę na nadchodzące dni. Jedno wydawało się być pewne… Tegoroczne Trophy miało być deszczowe, zimne i błotniste. I jakby na potwierdzenie sprawdzanej prognozy za oknem zaczęło złowrogo grzmieć, a wkrótce lunął taki deszcz, że oczami wyobraźni zobaczyłem warunki z pamiętnego maratonu w Wąchocku, tyle że na dziesięć razy trudniejszych trasach.

Czwartkowy poranek przywitał nas gęstą mgłą i lekką mżawką. W trakcie jedzenie śniadania zaczęło się jednak stopniowo rozjaśniać i rozgrzewkę przeprowadziliśmy już tylko w lekkiej mgle i bez deszczu. Po krótkim oczekiwaniu w końcówce trzeciego sektora startowego ruszyłem na trasę. Początkowo trasa prowadziła na Wielki Stożek. Wkrótce po rozpoczęciu mozolnej wspinaczki, wjechaliśmy w gęstą mgłę, która w wyższych partiach gór była obecna podczas całego etapu. Pierwszy zjazd Trophy, z Wielkiego Stożka na czeską stronę, na długo zapadnie mi w pamięć. Nie czułem się na nim do końca pewnie, gdyż stromizna, długość oraz rozmiar kamieni znacznie przewyższały to do czego przyzwyczaiły mnie świętokrzyskie maratony. Podczas etapu zahaczyliśmy jeszcze dwukrotnie o Wielką Czantorię i szczytami wróciliśmy do Istebnej. Pomimo braku pewności na zjazdach, pierwszy etap zakończyłem na 108. miejscu. Całkiem nieźle – dobry punkt wyjścia do założonego przed wyścigiem miejsca w pierwst2zej 100. generalki.

Kolejnego dnia rywalizacji rozegrał się najdłuższy (ponad 80km) i uchodzący za najbardziej wymagający kondycyjnie etap całego wyścigu. Punktem kulminacyjnym była Rysianka. Jednak wcześniej trzeba było do niej dojechać… Jeszcze zanim na dobre wyjechaliśmy z Istebnej, asfaltowa sztajfa do Koniakowa w słońcu udowodniła, że faktycznie nie będzie to prosty etap. Pogoda okazała się zresztą tego dnia największym utrudnieniem – wbrew przedwyścigowym prognozom, pełne słońce oraz dwadzieścia kilka stopni znacząco utrudniało rywalizację. Sam podjazd na Rysiankę okazał się dokładnie taki, jak jego opis w racebooku – „płaski, stromy i … bardzo stromy”. Końcówka podjazdu okazała się bardziej podejściem, jednak nagrodą miał być epicki zjazd z Rysianki. Niestety, po raz kolejny wyszedł mój brak doświadczenia i obycia z takimi górami – początkową część kamienistego zjazdu sprowadziłem ze strachu przed kamieniami i wjechaniem w dość licznych turystów. Jednak gdy trochę się wypłaszczyło i zdecydowałem się wsiąść na rower, była to najlepsza decyzja tego dnia – radocha ze zjazdu nie do opisania. Uczucie prędkości, adrenalina, flow, widoki – po to się jedzie w góry! Tego dnia udało mi się wskoczyć na 96. miejsce, co dawało mi 104. miejsce w klasyfikacji generalnej.

Trzeci etap był najbardziej przeze mnie wyczekiwanym. Zapowiadana charakterystyka trasy dokładnie odzwierciedlała moje preferencje – niezbyt strome podjazdy, dość długi odcinek jazdy ścieżkowej z krótkimi fragmentami góra-dół pomiędzy przełęczą Przegibek a Wielką Raczą i szybkie zjazdy. Po pokonaniu pierwszych tego dnia trudności w formie super-sztywnego podjazdu po płytach na Ochodzitą oraz błotnego zjazdu z duża ilością kamieni okazało się, że wcale nie będzie to taki prosty etap na jaki wygląda. Na profilu trasy niewinnie wyglądający drugi podjazd był w rzeczywistości znacznie bardziej wymagający przez dt3użą ilość kleistego błota, które dosłownie ciągnęło rower w dół. Pomimo niewielkiego nachylenia, jazda na najbardziej miękkim przełożeniu była dla mnie koniecznością, a i tak wyprzedzałem innych zawodników prowadzących rowery! Dalej szybki bufet i dojazd do podnóża podjazdu na przełęcz Przegibek. Noga tego dnia naprawdę podawała! Niestety, w pewnym momencie poczułem opór pod korbą… napęd w pewnym miejscu się blokował i nie chciał dalej kręcić. Przymusowy postój i próba ogarnięcia co się dzieje. Sprawdzone obie przerzutki, korba, kaseta… i nic. Dopiero zawodnik, który zdecydował się zatrzymać w odpowiedzi na moje nawoływania pomocy, pokazał mi zewnętrzne ogniwo w łańcuchu, które z jednej strony się „otworzyło”. Dalej już poszło prosto – szybkie rozkucie, założenie spinki i mogłem jechać dalej. Jednak problem z diagnozą problemu kosztował mnie dobre 15 minut i kilkadziesiąt miejsc w stawce, które ustawiały mnie w niezbyt dobrej pozycji przed kulminacyjną sekcją tego etapu. Na dość wąskim podjeździe konsekwentnie wyprzedzałem innych, jednak oczywiście nie udało mi się wrócić na wcześniej zajmowane miejsce. Efektem tego było kilkukrotne utknięcie na singlach za wolniejszymi osobami, ale cóż… Etap okazał się faktycznie świetny, a na odcinki prowadzone singlami na pewno jeszcze wrócę. Przez pech skończyłem etap na 128. pozycji, jednak w generalce nie przesunąłem się zbytnio w dół. Trudne warunki okazały się także pechowe dla innych i wiele osób etapu nie ukończyło w ogóle.

Cel na czwarty etap był jasny – dojechać w Top-100 i wskoczyć do „setki” w generalce. Po starcie etapu nie czułem się jednak zbyt dobrze. Zmęczenie po 3 dniach wyraźnie się skumulowało i nogi nie chciały kręcić na podjazdach tak jak wcześniej. Na domiar złego, etap obfitował w strome odcinki podjazdów, których nie lubię – i tak np. pod Przełęcz Salmopolską dużą część podjazdu prowadziłem. Później przez Klimczok i Błatnię dojechaliśmy do Brennej. Patrzenie jak na szutrowym podjeździe pod Klimczok współzawodnicy stopniowo mi odjeżdżają było naprawdę ciężkie, jednak tego dnia nic nie byłem w stanie z tym zrobić… Rekompensatą okazał się zjazd z Błatni, który zgodnie z zapowiedzią organizatorów pozwalał się poczuć każdemu tak, jakby przewodził stawce. Moja słabość na podjazdach tego dnia była tam zupełnie nieistotna – jedyne co się liczyło to prędkość, fun i zagrzewający do boju doping idących w przeciwnym kierunku turystów. Ból tego dnia nastąpił jeszcze dwukrotnie – podczas powtórnego podjazdu na Kotarż oraz asfaltowego podjazdu obok robiącej naprawdę niezłe wrażenie prezydenckiej rezydencji w Wiśle. Dalej było już głównie w dół i po trwającej tego dnia 5h 40min walce z samym sobą dojechałem do upragnionej mety! Dopiero po chwili, wraz z odbiorem koszulki Finishera, dotarło do mnie, że właśnie udało mi się ukończyć najtrudniejszą górską etapówkę w Polsce! W oczekiwaniu na wyniki generalki uwzględniającej IV etap, szybko sprawdziłem, że dojechałem tego dnia na 92. miejscu. Okazało się to najwyższe miejsce ze wszystkich etapów… pomimo, że jechało mi się najgorzej.

Będąc już w drodze do Warszawy, na stronie pojawiła się ostateczna klasyfikacja generalna. Udało mi się ukończyć Beskidy MTB Trophy 2016 na 95. miejscu na 350. sklasyfikowanych osób, realizując tym samym postawiony przed wyścigiem cel. Nieodzownym wsparciem okazał się oczywiście mój Trek Superfly 9.8. Jadąc w górach miałem wrażenie, że ten rower został stworzony dokładnie w celu jazdy po górach. Oczywiście nie zapewniał na zjazdach tyle komfortu, co full, jednak niska waga oraz zwinność pozwalała naprawdę szybko pokonywać wszystkie fragmenty beskidzkich szlaków. Duża w tym także zasługa opon Bontrager XR3 Team Issue, które mając odpowiedniej grubości ścianki zapewniają spokój na zjazdach i naprawdę pozwalają rozwinąć skrzydła. Trochę gorzej sprawują się jedynie w warunkach błotnistych, jednak w zamian nie dają tak dużych oporów toczenia na łatwiejszych fragmentach. Coś za coś…

Dla wszystkich rozważających start w Trophy, zapewniam jednak, że to nie miejsce czy czas są na tym wyścigu najważniejsze. Zdecydowanie na dłużej w pamięć zapadną pozytywne emocje, przełamywanie własnych barier i słabości, adrenalina na zjazdach i nawiązane znajomości. Po przejechaniu Trophy, uważam, że każda osoba chcąca zobaczyć do czego służy ROWER GÓRSKI powinna wystartować i przekonać się o tym na własnej skórze. Nawet jeśli nie dysponujemy dużą ilością czasu aby „zrobić bazę”, to organizator umożliwia nam poznanie się z Beskidami na krótszym dystansie Mega. Chociaż ja ze swojej strony oczywiście polecam Classic, gdyż Mega pomijał w tym roku dużo ciekawych odcinków J

Filmik z trasy

Highway to Sky

Highway to Sky to 1600m przewyższenia i 28km wspinaczki na przełęcz Sustenpass w Szwajcarskich Alpach. W tym roku zadebiutowałem w skróconej wersji tego wyścigu (tylko 24.1km i 1300m w pinonie) ze względu na zalegający jeszcze śnieg na znajdujacej się na ponado 2200mnpm przełęczy.

Wyścig rozgrywany jest jako jazda indywidualna na czas. Zapisałem się już na niego i opłaciłem (55CHF=około 210zł) dawno temu i z niecierpliwościąsz2 czekałem na podanie godziny startu. Ciekawo  stką jest to że na większość wyścig w Szwajcarii można zapisać się tylko do kilku dni przed zawodami przez Internet. Często nie ma możliwości „dopisania się” w dniu zawodów, więc trzeba dobrze planować swój kalendarz startów. Na pewno ułatwia to znacznie organizatorom organizację wyścigu, a z perspektywy zawodników usprawniania wydawanie pakietów startowych. Na ten wyścig nie było wymagane posiadanie licencji kolarskiej. W opłacie startowej organizator zapewnia transport plecaka lub torby z ciepłymi ubraniami w okolice mety, po to żeby nie przemarznąć na zjeździe po zakończeniu wyścigu.

Ponieważ przy zapisach podałem bardzo ambitny czas 1h:20 na przejchanie całej trasy aż do przełęczy zostałem ustawiony jako startujący 7 od końca dokładnie o 10:26 i 40 sek (zawodnicy są psz3uszczanie na trasę w 20 sekundowych odstępach).

Z trenerem uzgodniliśmy że przed startem zrobię ok 45min rozgrzewkę na trenażerze, dlatego planowałem przyjechać na start parę minut przed 9:00, czyli tuż przed startem pierwszego zawodnika.

Miejscowość startowa Innertkirchen nie jest duża więc nie było żadnych problemów ze znaleziem parkingu przy biurze zawodów. Mimo to służby kierowały w wyznaczone do parkowania miejsce i do tego pomagały znaleźć wolne miejsce na parkingu (do tej pory na żadnych zawodach nie miałem problemu z parkowaniem. Ilość miejsc do parkowania zawsze wydaje się odpowiednia i nikt nie musi parkować „na dziko”). Po zaparkowaniu udałem się do biura zawodów. Pakiet startowy zawiera tylko baton i żel energetyczny firmy Nutrixxon oraz numery startowe na kierownicę i na plecy. Szybkie rozpakowanie roweru i trenażera i o 9:26 rozpoczynam rozgrzewkę czyli dokładnie 1h przed startem.

Wszystko pracuje jak należy, w między czasie podchodzi do mnie znajomy Polak, który mieszka już w Szwajcarii ponad 30 lat. Krótka wymiana uwag co do trasy i rozgrzewki i kolega idzie „grzać nogę” na podjeździe. Po chwili podchodzi do mnie Szwajcar (co jest o tyle dziwne, że sterotypowo Szwajcarzy są raczej zamknięci) i mówi że wyglądam bardzo profesjonalnie na trenażerze. Odpowiadam mu, że tak naprawdę to pierwszy raz „grzeję się” w ten sposób (zapomniałem dodać, że to dopiero moja druga „czasówka” w życiu).

Rozgrzewkę kończę 15minut przed startem. Ruszam na oddalony o 1km punkt startu. Zawodnicy w kolejności numerów wchodzą do strefy startowej. Ważne żeby być tam na 4min przed startem, aby uniknąć dyskwalifikacji. Przede mną o 20sek startuje poźniejsza zwyciężczyni kategorii kobiet Lisa Berger, której mimo starań nie udało mi się dogonić. Komentator, przedstawia kolejnego statującego z przeczytaniem nazwy zespołu nie ma problemów, ale z nazwiskiem były drobne problemy J (podpowiadam, mu że pochodzę z Polski dlatego tak „dziwnie” się nazywam). Po starcie po 100m droga od razu zakręca na przełęcz Sustenpass. Ponieważ przełęcz jest zamknięta ruch samochodowy jest na niej bardzo nie wielki.

Przed startem założyliśmy, że zacznę w rejonie 300-320W i jak będę się dobrze czuł to spróbuję wejść w rejony 340-350W. Wiem że pierwsza połowa podjazdu jest łatwiejsza: tylko 5.3% średniego nachylenia. Druga połowa trasy to już 6.5% bez żadnych wypłaszczeń.

Ponieważ startuję wsród teoretycznie najlepszych zawodników, już po około 5minutach jestem dogoniony przez zawodnika, który startował 40sek po mnie. Jest to Hubert Schwab, były zawodowiec (Hubert_Schwab), który zajmie ostatecznie drugie miejsce w klasyfikacji generalnej. Po kolejnych 5 minutach mijają mnie dwaj kolejni zawodnicy jadący razem (drafting jest tu dozwolony). Staram się do nich podczepić, ale gdy na Garminie wskazania mocy to 400-410W wiem, że długo tak nie wytrzymam a jeszcze sporo podjazdu przede mną. Zwalniam aby jechać zgodnie z założeniami przed wyścigiem. Czuję się dobrze przez co średnia moc z pierwszych 12minut to 321W. Jednakże, czy nie za mocno zacząłem? Z rytmu wybijają mnie wypłaszczenia 1-2%, gdzie trudniej utrzymać mi dobrą moc bez odczuwalnego zwiększenia bólu w nogach.

Przez kolejne minuty nikt mnie dogania. Po około 30minutach na długiej prostej wiedzę zawodniczkę, która  wystartowała przede mną. Obliczyłem, że tracę do niej około 30sek (na mecie moja strata to 1min 38sek). Trasa robi się co raz sztywniejsza, pot co raz bardziej leje się z czuła mimo, że z wysokością powinno być coraz chłodniej. Wskazania średniej mocy co raz bardziej spadają. Po 40 minutach średnia moc to już „tylko” 311W. Przed jedynym na trasie bufetem na 13km doganiam pierwszego zsz1awodnika. Bufet został zlokalizowany na ostatniej wypłaszczeniu 1-2%. Staram się usiąść rywalowi na koło chwilę odpocząć i potem przyśpieszyć, żeby nie miał szans złapać mojego koła. Przez to nie mam czasu zobaczyć co jest na bufecie J Po moim przyśpieszeniu, szwajcarski zawodnik jednak dogania mnie i dojeżdzamy razem do końca wypłaszczenia. Gdy zaczyna się stromszy odcinek 7-8% wchodzę na minutę na 330-360W co pozwala zostawić rywala z tyłu.

Od tego momentu do końca podjazdu nie ma już wypłaszczeń. Widoki coraz ładniejsze w tym przejazdy przez spektakularne tunele. Co ciekawe oprócz zawodników startujacych w wyścigu sporo osób podjeżdza ten podjazd rekreacyjnie. Za każdym razem gdy doganiam jakiegoś kolarza, mam nadzieję, żee to jakiś konkurent w rywalizacji, jednakże zazwyczaj są to turyści.

W końcu po ponad godzinie jazdy widzę schronisko. od którego wiem, że do mety zostanie jeszcze około 600m. Na poboczach leży bardzo dużo śniegu, ale pogoda wciąż dopisuje i jest 15C. Końcówka bardzo stroma i pod wiatr. Mimo bliskości mety nie mam z czego dokręcić.

W końcu ostatnia „patelnia” i finiszuję do mety z czasem 1:19.29 (Wyniki)

Na mecie czekają na mnie banany, Izo i CocaCola. Dość skromnie jak na 55CHF (podobno w schronisku poniżej podają też bulion). Po krótkiej sesji fotograficznej w specjalnie przygotowanym automatycznym stanowisku fotograficznym i po uzupełnieniu zapasów węglowodanów zjeżdzam niżej gdzie przy trasie pozostawiono plecaki uczestników z rzeczami do ubrania na zjazd. Po krotkiej chwili ruszam z kolegą 24km w dół ćwiczyć technikę zjażdzenia. J

Podsumowując, była to fajna impreza, w której na pewno będę chciał wziąć udział za roku. Mam nadzieje, że warunki śniegowe pozwolą rozegrać następną edycję aż do szczytu przełęczy.