Czasami się zastanawiam, jak to jest od strony organizatora maratonów rowerowych. Czy wystarczy tylko wyznaczyć miejsca kolejnych wyścigów, dogadać się z urzędami gmin czy starostwami, rozesłać informacje, a tuż przed terminem zawodów wyznaczyć trasę i czekać na zawodników?
Tekst: Adrian Socho
Zdjęcia: SSC Suchedniów, MTBCross Maraton
W rzeczywistości jest to pewnie trochę bardziej skomplikowane – same rozmowy z miastami i gminami goszczącymi poszczególne edycje mogą być trudne, a nawet najbardziej genialną trasę może w ostatniej chwili zepsuć pogoda. Właściwie to trasa w dniu zawodów jest tym głównym czynnikiem, który decyduje o zadowoleniu uczestników. „Fajność”, „ciekawość”, ”łatwość” trasy są takimi niepoliczalnymi wartościami, które przyciągają zawodników zarówno do danej edycji jak i całego cyklu maratonowego. Takie są moje wnioski, a całą resztę ze swojego punktu widzenia traktuję jako otoczkę. Bo to trasa, która zmęczy zawodników, ale nie zamęczy, trasa, która będzie trudna w opowieściach, a ciekawa przy jechaniu, trasa, która zachowa swój stan i charakter nawet w obliczu padającego dwa dni przed zawodami deszczu i którą mimo pełnego wypompowania organizmu z energii będzie się chciało powtórzyć za rok, to właśnie trasa stanowi o atrakcyjności. Znam też przynajmniej dwie zaprzyjaźnione z naszą drużyną osobą, które za zgodą i wiedzą organizatora wybierają się na zawody, aby przejechać po trasie, nie startując jednak w rywalizacji.
Cały cykl to kilka takich miejscówek, o których głównych wyznacznikach każdy z wieloletnich zawodników cyklu ŚLR MTB Cross Maraton opowie chętnie i bez chwili zastanowienia. Zarówno moją drużynę jak i mnie do cyklu ŚLR przyciąga kilka bardzo atrakcyjnych miejsc – Daleszyce, Chęciny, niegdyś Nowiny a teraz Piekoszów – w których organizatorzy cyklu świętokrzyskiego wraz z burmistrzami i wójtami gmin umożliwili nam przeżycie pięknych chwil walki z trudnościami terenu, po których każdy zachowuje uśmiech na twarzy mimo ubłoconego i często wymagającego małego przeglądu roweru, brudnych ciuchów i długiego dystansu dzielącego nas od domu. A tymczasem jest taka rzecz, że w cyklu pojawia się nowe miejsce, nowa nazwa. Można jej lokalizację wyszukać w usłudze Google Maps, ale tylko lokalni wiedzą, czego się można spodziewać. Co zrobić w takiej sytuacji, jechać czy nie jechać? Dla nas był to wybór tylko z pozoru.
Miedziana góra leży około 10 km od Zagnańska (kojarzycie, tuż obok „obwodnicy Kielc” S7, tam znajduje się dąb Bartek, jest to też lokalizacja innej edycji cyklu ŚLR), a cały wyścig był poprowadzony na niewielkiej przestrzeni między tymi dwoma mieścinami. Całe 44 km (lub 83 km) pozawijane jak się dało na tej nierozległej przestrzeni. Organizator obiecał 1000 m przewyższeń na dystansie krótkim i ponad 2000 na długim, więc nudno nie będzie. Na forum pojawiały się też pogróżki zawierające w swojej treści słowo „błoto”. W tamtejszych okolicach pełno jest obszarów, które nigdy nie wysychają do końca, a listę maratonów, z których wraca się w suchych butach można policzyć na palcach emerytowanego drwala, więc raczej było to obietnicą dobrej zabawy niż przesłanką pominięcia tych zawodów.
Na linii startowej Mybike.pl wystawiło pełne 10 osób – z czego troje startowało na dystansie Masters, reszta na krótszym FAN. Ruszyliśmy, gdy wybił sygnał do startu (oczywiście zawodnicy Masters startują 30 minut wcześniej). Szybki asfaltowy wyjazd z miejscowości nagle zwęził się do półtorametrowej, lekko błotnistej ścieżki i już tam zaczęło się człapanie. Ach, warto było wcześniej walczyć o pozycję, takie „przepychanki” pozwalają zostawić wielu słabszych zawodników za sobą. A to zmniejsza szanse na zatrzymanie się nie z naszego powodu. Czytelność napisów na obręczach kompletnie znikła niecałe pół kilometra dalej – błotnista łąka nie dawała szans i już w tym momencie ostrzegała, że dalej nie będzie łatwiej. A może i dobrze, że pojawiają się takie elementy segregujące zawodników?
Ci sprawniejsi przebiją się przez krótkie odcinki błota, ci mniej będą musieli wspomagać się napędem nożnym. W każdym razie po drugim kilometrze już nie było tłoku na trasie, chociaż często jechaliśmy gęsiego. Pojawiła się specyfika terenów podkieleckich – drogi przejechane przez pojazdy o niezwykle wysokim prześwicie. Koleiny naturalnie wypełnione wilgocią, mniej lub bardziej przejezdny grzbiet takich tworów. I wcinająca się w ten grzbiet koleina zostawiona przez poprzednich zawodników. Niekoniecznie biegnąca prosto i niekoniecznie optymalnym torem, dlatego trzeba doskonale panować nad swoim rowerem. Wyczuwać, kiedy ten założony „ślad” nagle wyskoczy w bok i gdy trzeba będzie balansować ciałem, aby uniknąć ześliźnięcia się w dół do koleiny, takiego prawie maratonowego rynsztoku, z którego nie ma łatwej ucieczki. Znowu gęsiego, znowu jest się uzależnionym od formy i umiejętności poprzedzających zawodników. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów robi się szerzej i nagle znajduję się w grupie czterech-pięciu osób jadących zadziwiająco równym tempem. Jeden z kolegów w tej grupie jest znacząco lepszy na podjazdach, drugi na zjazdach. Wymieniają się na prowadzeniu, ale zawsze pozostają w zasięgu wzroku. Przychodzi mi do głowy nawet pomysł, aby zaproponować wspólną jazdę ze zmianami, ale zanim mogę to powiedzieć, trasa wiedzie nas na drogę asfaltową i cała grupa się sypie – jedni zostają z tyłu, inni mnie wyprzedzają. Krótki kawałek przez wsie, potem znowu odrobinka terenu, jeden niemęczący podjazd i zjazd, znowu wjazd do miejscowości i … nagle już dowiaduję się, dlaczego jeden z mijanych kolegów powiedział, że mimo przejechania 1/2 dystansu zrobiliśmy ledwie 1/3 podjazdów. Teraz będzie można to nadrobić, bo oto:
zapowiadany podjazd stokiem narciarskim. Ruszam śmiało, bo chcę sprawdzić, czy da się wjechać. Nad głową lata dron, może będzie film? Napotkana pani fotograf mówi, że spaceruje się raczej w górnej części podjazdu, tym bardziej skupiam się, żeby wjechać całość. Czy jak wjadę, to dalej będzie już z górki?
Tuż za szczytem zaczyna się zjazd, błota jest coraz mniej, coraz częściej można utrzymać zyskaną na zjeździe prędkość, ale to jeszcze nie koniec zmagań. Będzie jeszcze jeden podjazd „w koniczynkę” – tak go określił nasz nowy drużynowy kolega Maciej Płończyk,–a chodzi o to, że do tego samego szczytu zbliżamy się łącznie trzy razy – za każdym razem od innej strony. Bałem się tego okrutnie, a tutaj wyszło, że tylko pierwsza „część” jest wysoka. Po trzeciej nawrotce ruszamy w stronę mety. Przejeżdżamy przez błotnistą łąkę, tę samą i w tym samym kierunku co tuż po starcie (ciekawe rozwiązanie), a potem jest tylko asfaltowy wjazd do miasteczka Miedziana Góra i prosto na metę. Wjeżdżam na metę, biorę kartkę na jedzenie i idę ochłonąć. Na wynik ani na czas nawet nie patrzę, za to sprawdzam, jak smakują poszczególne rodzaje izotoników w bufecie.
Jest to drugi wyścig w tym sezonie (z przejechanych czterech), w którym zapasy energii nie skończyły się sporo przed metą. W zasadzie – to nie do końca dobrze, ale nawet ciutkę zostało. Trzeba umieć wyczuć, jak szybko można pojechać tuż po starcie – to ważne, żeby odsadzić gorszych zawodników zanim będzie wąsko, a jednocześnie zrobić tak, żeby nie umierać na ostatnich 5, 10, 20 czy 40 (miałem i tak!) kilometrach. Trzeci start na udoskonalonym Treku – Suntour Axon zamiast wysłużonej Reby czy topornego Recona po prostu robi robotę, a zwężana sterówka poprawia sterowanie. Drugi start na nowiutkich oponach Bontrager XR1 – nie wiem czy są lepsze od poprzedniej wersji, ale dla mnie oferują idealny kompromis między łatwością toczenia się a przyczepnością w błocie. Autooczyszczanie – poziom perfekt. I na koniec – pierwszy start na bezdętkach. Ciekawa jest funkcja dopasowywania się ciśnienia 🙂 Napompowałem na 1,8-1,9 bara, a na pierwszych kilometrach ciśnienie z tyłu się samoczynnie skorygowało do warunków. I na metę wjechałem mając 1,4 bara z tyłu. Co ciekawe, rower toczył się TAK SAMO SPRAWNIE jak przy wysokim ciśnieniu, niewątpliwie lepiej amortyzował leciutką szorstkość nawierzchni. To w poprzednim zdaniu dałem wielką literą, gdyż było to dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Trzeba przetestować samemu, ale zasadniczo polecam. Opony w wersji Tubeless Ready (TLR na oponach np. Bontragera) cechują się ciut ciaśniejszym dopasowaniem do obręczy i zasadniczo NIE WYMAGAJĄ kompresora do osadzenia. Jeszcze raz – jeśli Was korci w tę stronę, to nie ma co czekać.
A teraz podsumowanie wyniku drużynowego na ŚLR Miedziana Góra.
Na dystansie Fan daleko mi było do czołówki, a równie dobrze mogłem się porównywać do Piotra Bernera. Piotr zdobył czwarte (4) miejsce w kategorii, przy czym do miejsca trzeciego zabrakło bardzo niewiele. Nie wiem, jaka jest dokładność pomiaru czasu przez sprzęt organizatora, ale tę JEDNĄ SEKUNDĘ dał radę wychwycić. Tuż za mną na metę wjechał Piotr Szlązak, szef naszej drużyny i właściciel wspomagającego nas sklepu MyBike.pl (Snow&Surf). Dalej reszta drużyny, na samym końcu tabelę wyników dystansu Fan prawie że zamyka Grażynka, która niczym niezrażona cieszy się z kolejnego pucharka za pierwsze miejsce w kategorii K4.
Na dystansie Masters daliśmy radę doprowadzić do mety tylko dwóch śmiałków, ale ze względu na ogromną sumę przewyższeń pozwolę sobie tych dwoje mianować tytułem Mocarzy Kolarstwa. Michał Czajkowski z 8-mym miejscem w M2 i Krysię Żyżyńską-Galeńską z drugim miejscem w K3.
Dziękuję Wam wszystkim za przeczytanie, jeśli Was choć odrobinę zachęciliśmy do wyścigów w okolicach Kielc, lub też gdy z innej przyczyny chcielibyście się zmierzyć, to proszę zapamiętać datę 4 czerwca 2017. I jedną miejscowość: Piekoszów. Widzimy się!