…czyli szybko do, oraz po Mińsku Mazowieckim.
Od jakiegoś czasu planowaliśmy start w Road Tour Głowno, który miał służyć jako wyścig treningowy pozwalający nam utrzymać się w trybie wyścigowym między Klasykiem Beskidzkim a resztą majowych startów.
Jednak od kilku dni nasi drużynowi synoptycy ostrzegali, że coś wisi w powietrzu. W przeddzień startu, choć niebo stało się ciemne, to wszystko stało się jasne – słynna runda Darka Baranowskiego nazajutrz przyjmie na siebie prawie 1/4 miesięcznej normy opadów.
Dystans PRO mógł liczyć oczywiście na najdłuższą przyjemność wchłaniania ciepłego majowego deszczu i najwięcej szans na zbieranie dowodów, że tarczowe hamulce nawet na płaskiej trasie mogą być sensownym rozwiązaniem.
Na porannej zbiórce, po krótkiej naradzie zapadła decyzja o odpuszczeniu frontu głownieńskiego i skierowaniu naszych karbonowych broni na flankę wschodnią – Mińsk Mazowiecki. Tam miał odbyć się XI Memoriał Feliksa Rawskiego w ramach ŻTC Bike Race.
I w tym momencie zaczął się pierwszy wyścig…
Wyścig z czasem, by zdążyć w ogóle zdążyć na start. W końcu nawet najbardziej zapobiegliwi i przewidujący nie wożą przy sobie chipów i numerów startowych ŻTC.
Miasteczko wyścigowe powitało nas słońcem, letnią temperaturą i… brakiem kolejki do biura zawodów. Wszak zgodnie z przedstartowym rytuałem powinniśmy już być na rozgrzewce, lub dopychać glikogen w każdą wolną komórkę mięśniową. Złożyliśmy zatem rowery, zaliczyliśmy agrafkowo-trytytkowe testy sprawności, spakowaliśmy smakołyki i ruszyliśmy ekspresowo poinformować mięśnie dwu- i czworogłowe, że dziś znów wypada im niedziela pracująca.
A zatem ŻTC. Ten cykl ma swoich wiernych uczestników, ale jeśli dla kogoś jest to wymarzona formuła ścigania niech pierwszy rzuci bidonem. Albo niech spróbuje czasem innej ?
Podjeżdżamy do sektora Super Prestige. Lekkie zaskoczenie, że jest tylu ludzi. Po chwili koledzy uprzejmie wskazują, że M2, M3, RED, REDVIP stoi bardziej z przodu. To garstka – zaledwie 29 osób. Twarze znajome z najwyższych stopni podium z ubiegłego roku oraz napisy WKK, Żoliber, Hurom, Ośka umieszczone na koszulkach dla mnie zwykle są jak spoiler thrillera, który ma się lada chwilę zacząć i to z własnym, samodzielnie opłaconym udziałem. Oby nie w roli komediowej ?
Odliczanie, gwizdek, burmistrz macha flagą, poszli.
Długa prosta wyprowadza nas spod Urzędu Gminy do granic miasta, z dwoma rondami po drodze i dziesiątakami losowo rozmieszczonych ale podobnie zapadniętych studzienek. Te detale tracą na znaczeniu, gdy zaczynają się pierwsze próby ataków i ucieczek. To często jeden z cięższych momentów każdego wyścigu – nerwówka, próby sił, pierwsze przedmuchanie płuc.
Bitwa ruszyła.
Tym razem szczególnie trudna dla MyBike Road Team.
Każdy amator ogląda wyścigi PRO- zatem na ich podstawie peleton(ik) ŻTC stwierdził, że skoro jest nas czterech to właśnie naszym zadaniem jest praca z przodu, trzymanie tempa wyścigu i kasowanie niechcianych odjazdów. Wzięliśmy to „na łydę” i wszyscy wypalaliśmy kolejne zapałki.
Poprzednie wspólne wyścigi i treningi pomogły. Każdy wiedział jaka jest jego rola.
Maciek P. wykorzystując „brutalną moc bezwględną” rozciągał grupę jak łańcuch lampek choinkowych (moja migała na czerwono…), Mateusz i Maciek L. nadawali mocne tempo pod wiatr. Ja najczęściej starałem się dołączać do innych zawodników, którzy wyskakiwali z peletonu, z jakichś powodów gdzieś się spiesząc…
Połowa trasy wiodła drogą serwisową autostrady A2, a reszta zwykłymi, dobrej jakości drogami, plus lekko (nawet jak na Mazowsze) pofalowany miejski odcinek wzdłuż cmentarza, parku i osiedli. Tutaj plus dla organizatorów za tę wariację, zawsze to coś innego niż same rundy po serwisówce – z pewnością z korzyścią dla publiczności i osób towarzyszących zawodnikom. Może kiedyś doczekamy powrotu na rundę w Chmielewie (tam się odbyło moje pierwsze ŻTC ? )?
Dzień wcześniej spodziewając się deszczu zmieniłem karbonowe obręcze na Bontrager Aeolus Comp 5.
Te koła są zupełnie obojętne na dziury i studzienki a w dodatku pozwalają kolarzom, którym z racji swojej wagi nie jest obojętny czołowy wiatr, utrzymywać ciężko wypracowaną prędkość. Toczą się gładko i stabilnie. Jeden powód do stresu z głowy.
Gdzieś między 2 a 3 okrążeniem poszedł decydujący atak tego dnia. W zasadzie seria ataków.
Pierwsze akcje udało się likwidować, ale jedna z czteroosobowych akcji była bezlitosna. Nikt z nas, chwilowo wyczerpanych pracą na czele i kasowaniem, niestety się do niej nie załapał. Odjechali faworyci, inny, póki co nieosiągalny poziom.
Nadal było nas 4 więc można powiedzieć – „wszystkie oczy na nas”. Sformowanie pogoni było jednak trudne z powodu braku współpracy w grupie. Widać było wyraźnie wyścigowe doświadczenie innych zawodników – jeden człowiek był w stanie rozłożyć w zarodku kształtujący się podwójny wachlarz. Na zmianę wypalaliśmy się zatem z przodu.
O ile pod wiatr potencjał grupy nie był wykorzystany, to w drugą stronę tempo było niezłe. Peleton, jakby głodny prędkości, ruszał z kopyta gdy tylko opuszczał serwisówkę. Cały czas staraliśmy się być na czele, zwłaszcza podczas najtrudniejszego technicznie odcinka, czyli wjazdu do miasta.
Na odcinku zaledwie kilometra do pokonania były 3 ronda i dwa symboliczne podjazdy. Meta znajdowała się w połowie jednego z nich, tuż za krótkim ale dziurawym zjazdem zakończonym łukiem w prawo. Trzeba przyznać, że to bardzo oryginalny finisz, zachęcający dla własnego bezpieczeństwa trzymać się z dala od dużej grupy. Za nią czy przed nią – to już kwestia indywidualnych ambicji.
Po czwartym okrążeniu uprzejmi kibice poinformowali nas o 4 minutowej przewadze ucieczki. Stało się jasne, że będziemy walczyć o miejsca powyżej czwartego open i ewentualnie o sukces w kategoriach wiekowych. Na to największe szanse miał najmłodszy z nas Mateusz jadący w M2. Odtąd już staraliśmy się jechać jak najbliżej siebie. Przez moment nawet znaleźliśmy się w pięcioosobowej grupie kilkadziesiąt metrów przed peletonem, który tym razem zmobilizował się by do nas dospawać.
Wiedzieliśmy dokładnie co robić na ostatnich kilometrach. Ustawić się grzecznie w rządku i naciskać na pedały tak mocno, by zniechęcić kogokolwiek do wyprzedzania. Chwilę trwało zanim uporządkowaliśmy się po ostatnim „obcym” ataku szukając miejsca to z lewej, to z prawej.
[PAUZA: od tego momentu następuje magiczna zmiana perspektywy – sprawy toczyły się szybciej niż Ty czytasz ten tekst ?]
Gdy już komfortowo zasiadłem na kole Maćka, wycedziłem tylko krótkie „jestem”. Hasło zostało przyjęte, jego Emonda przyjmując świeżą dostawę wattów, przechyliła się po kilka razy w prawo, w lewo, i odwdzięczyła się błyskawicznym przyspieszeniem. Prawidłowo wyprzedziliśmy resztę grupy lewą stroną i na pierwszym rondzie zameldowaliśmy się we właściwym miejscu, czyli na czele. W naszym pędzie wzdłuż cmentarza mogła przeszkodzić policyjna Insignia, która nie za bardzo wiedziała jak się zachować. My na szczęście wiedzieliśmy i na drugim rondzie nadal prowadzimy grupę utrzymując bezpieczną dla nas, choć w tym miejscu niezgodną z przepisami, prędkość.
Maciek pociągnął jeszcze przez mostek i kawałek pod górkę, po czym bezpiecznie zjechał na bok zostawiając nam wyczyszczone pole na resztę roboty.
Moja kolej.
Zadanie: pocisnąć najmocniej i najdłużej jak to możliwe, aby jadący za mną Mateusz elegancko wykończył akcję. Do zaliczenia jeszcze kawałek górki, prosta do ronda, rondo, dziurawy zjazd, łuk, kawałek górki, kreska. Pierwsze dwa zaliczone, nikt się nie wysunął przed nas.
Czas na piąte dziś podejście do tego ronda – większe niż pozostałe, dziwnie wyprofilowane, z wypielęgnowanymi krzakami na środku i zerową widocznością. 3 razy pokonywałem je prawą stroną, raz lewą, która wydawała mi jednak mniej naturalna i bezpieczna (wyobraźnia podpowiadała różne możliwe niespodzianki, np. zabłąkany samochód na wylocie albo grupę pieszych…).
Zjeżdżam więc do prawej i w tej samej chwili słyszę z zza pleców „dawaj lewą!” – niestety już za późno na taki manewr. Nasz pociąg się rozdziela, Mateusz jedzie lewą a ja prawą. Nie była to katastrofa, bo i tak za chwilę miałem zejść ze zmiany, ewentualnie zjechalibyśmy się chwilę za rondem. Niestety po jego pokonaniu zamiast kolegi z teamu zobaczyłem dwóch innych zawodników wyjeżdżających z lewej. Coś poszło nie tak.
Mateusz stracił przyczepność i zaliczył podobno dość groźnie wyglądającą kraksę. Nie ryzykując zatrzymania przy prawie 60 km/h dociągam ostatnie 100 metrów do mety tuż za tamtą dwójką…
Zawracamy sprawdzić co się stało. Bilans kraksy jak na prędkość i miejsce dość szczęśliwy: szlify, podarty strój, lekko scentrowane koło. W dalszej kolejności odrobina niedosytu za podium, które było tuż-tuż.
Z relacji innych dystansów wynika, że to nie była jedyna kraksa w tym miejscu. Wytyczając finisze warto pamiętać o jednym: mimo, że uprawiamy sport w wydaniu amatorskim, to ciężka praca włożona w treningi i sam wyścig powoduje, że w końcówce trudno komukolwiek odpuścić. „W trupa”, „pełny gaz” i inne popularne określenia wcale nie są przesadzone. Jasne, że kolarze startują na własną odpowiedzialność, ale też wyznaczona trasa (zwłaszcza finisz) musi im pozwalać na odpowiedzialną rywalizację.
Oczekując na wyniki Super Prestige bierzemy udział w tradycyjnym konkursie na przejazd po szynie kolejowej. Mimo, że szyna była niezaprzeczalnie prosta, to niestety tego dnia nikomu ta sztuka się nie udaje. Wydaje się, że przynajmniej w tej konkurencji wszyscy są jednakowo słabi ?
Wyścig wygrał Paweł Król przed Mariuszem Pałygą. Gratulacje!
Ja zajmuję 4. miejsce w M3 (7 open), Maciek Lesiak 8. M3, Maciek Puź 13 M3 asystując po kraksie Mateusza, który również ostatecznie kończy wyścig. Monika Świerczewska 4 miejsce w K30.
Czy wrócimy za rok? To chyba zależy od prognozy pogody w Głownie ?
Pozdrower!
Piotr Cudny