Nie tylko dla mnie, ale dla wielu osób połowa września to jeden z ostatnich wyścigów szosowych.
W większości przypadków dla szosy w tym roku pogoda była łaskawa (trochę inaczej dla MTB) i z tego powodu miałem nadzieje, że tak samo będzie i tym razem. Wybór musiał być tylko jeden – Majka Days. Impreza po raz pierwszy organizowana pod patronatem Rafała Majki, a od strony technicznej odpowiedzialny za imprezę był Grzegorz Golonko. Tych osób nie trzeba przedstawiać. Do tego jeszcze miejsce – Krynica Zdrój. Wynik mógł być tylko jeden, czyli udana impreza na zakończenie sezonu?.
Tekst: Michał Krystosiak
Zapisałem się znacznie wcześniej, nie patrząc na pogodę i formę. Z pogodą jakoś będzie, a formy jak nie było na góry tak i nie ma?.
Za każdym razem przegrywam z górami. Tak było na Beskidzkim Klasyku, Tatrze, Nowym Targu i tak musiało być i tym razem. Nic nie poradzę, że kocham góry, a one nie odwzajemniają tego uczucia?. Tak jak się strasznie męczę z moją wagą przy jeździe pod górę, tak mam wielką satysfakcję jak już dojadę na metę?. I te uśmiechy na twarzy i wspomnienia o górkach – chwile niezapomniane. Nie ma się co oszukiwać, tego nie znajdę na Mazowszu.
Przejdźmy do sedna, czyli do wyjazdu „na Majkę”. Ostatnio wychodzę z założenia, że łatwiej jest pojechać w góry na zawody w składzie startowym niż rodzinnym. Wszyscy są nastawieni na zawody, przygotowania do startu i odpoczynek przed jak i po. Niestety, albo i stety wyjazd tylko w gronie startujących osób nie wyszedł (bardzo miły wyjazd rodzinny okraszony grzybobraniem). Najmłodszy mój fan syn (chyba jedyny) nie przyjął do wiadomości, że może nie pojechać na imprezę organizowaną przez Rafała Majkę (uwielbia tego zawodnika). Tak też się stało. Jedziemy rodzinnie do Krynicy Zdrój w sobotę z samego rana i spędzamy miły weekend przedłużony do poniedziałku.
Cały tydzień sprawdzamy pogodę (nienawidzę deszczu). Prognoza średnio umiarkowana z nastawieniem, że jakoś to będzie.
Po drodze z Warszawy już od Kielc pada deszcz i tylko głupawy uśmiech pojawia nam się na twarzy z pewną dozą optymizmu. Dojeżdżamy na miejsce, chmury się przejaśniają, jest coraz lepsza pogoda. Spacerek po miasteczku, rozpakowanie się na kwaterze, wycieczka z wjazdem kolejką na Jaworzynę (nie mogę się za bardzo forsować, bo na drugi dzień zawody). Miałem zrobić rozjazd z Dawidem ProAmatorem, ale ponieważ było mokro to sobie odpuściłem. Odebrałem jeszcze numer, otrzymaliśmy podpis dla młodego Krystosiaka od idola Rafała Majki
i wieczorny spacerek kończymy sprawdzeniem sprzętu i przygotowaniem ubrania i jedzenia na trasę.
Kładę się optymistycznie nastawiony, bo pogoda ma być i do tego wszystko jak na razie jest super.
Zegarek nastawiony na 7:45. Trzeba zjeść śniadanie chwilkę wcześniej, aby brzuch nie przeszkadzał podczas jazdy. Niestety pierwsze zerknięcie za okno i okazuje się, że leje. sprawdzam jeszcze raz i nie pada tylko leje. Złość i rozterka, ale może to jakoś będzie. Po pewnym czasie okazuje się, że dalej pada i później ponownie pada. Na śniadaniu pod nosem wysyłam kilka k… i co jakiś czas wychodzę z kawką na zewnątrz. Oczywiście dalej pada, może trochę mniej, ale pada. Decyzja zapada – nie jadę, złość, wkurzenie. Moja kobieta Karola nalega, abym się nie poddawał, zorganizowała kurtkę od motocyklistów którzy jedzą śniadanie z nami. Jest trochę za duża i na motor a nie na rower? (kochana jest). Ja przecież jestem przygotowany i mam odpowiedni strój w pokoju, więc grzecznie dziękuję za pomoc. Brakuje tylko zdecydowania.
Wychodzę po raz … na zewnątrz z synem na podwórko. Patrzę na niebo i na jeżdżących kolarzy. Jedni wychodzą z naszego moteliku, drudzy od sąsiadów, kolejni zjeżdżają do centrum a ja stoję z synem na podwórku, moknę jak pipa i nie mogę się zdecydować. Jest godzina 9:25 i wreszcie decyzja zapada – JADĘ!!!! Mało czasu, ale wszystko mam przygotowane. Muszę tylko się ubrać i stanąć na starcie. Oczywiście wpadam na 7 minut przed startem. Kończę sezon tak samo jak zaczynałem w kwietniu z końcówki peletonu?. Ale to nie jest najważniejsze. Ważne, że jestem na starcie, deszcz przestaje padać, włączony licznik, noga chwilkę rozgrzana – jest dobrze. Słyszę odliczanie do startu. W ostatnim momencie zdejmuję kurtkę. Zaczynamy zawody przejazdem przez miasteczko z uśmiechem na twarzy otuleni kibicami zagrzewającymi nas do jazdy. Nie mogło zabraknąć także mojej rodzinki. Wydawało mi się, że krzyczeli najgłośniej na ulicy, ustalone mamy dwa miejsca gdzie mogę się ich spodziewać. Zaczynamy od długiego podjazdu w kierunku Nowego Sącza.
Na podjeździe formują się grupki i grupeczki. Ja staram się nie szarżować, ale także nie zostawać z tyłu. Wystarczy, że wystartowałem z końcówki. Podjazd pod górę to jak to podjazd. Należy jechać swoje i nie przeholować, a zarazem postarać się załapać na odpowiednie grupetto.
Nasza grupka budowała się w małych bólach. Do pracy było chętnych czterech, pięciu z nas. Reszta to standardowe zawiasy. Po jakimś czasie „zaprosiliśmy” pozostałych do pracy. Okazało się, że chętnych było może kolejne dwie osoby, więc trochę przyśpieszyliśmy. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Zostało nas chyba pięciu, sześciu i jechaliśmy swoje. Na jednym z podjazdów kolega z Fuji Łódź niestety urwał nas. My chwilkę się poszarpaliśmy i okazało się, że po pierwszym bufecie (na zjeździe) jestem już tylko z kolegą Grzegorzem z BIKEHEAD. Jedziemy od samego początku razem. Pracujemy równo i nikt z nas się nie oszczędza. Dajemy sobie zmiany, bo wiemy, że razem jesteśmy w stanie popracować. Jestem trochę szybszy na zjazdach, więc często na nich prowadzę. Jesteśmy w zawiasie. Mamy przed sobą grupkę którą widzimy i niestety nie jesteśmy w stanie ich dojść, za nami nie widać nikogo z naszej starszej grupki. Czyli jesteśmy skazani na siebie plus osoby, które dogonimy. Na ok. 15 km przed metą dochodzimy do jednego z zawodników. Przed nami ciężka końcówka, jesteśmy już trochę zmęczeni, wiatr niestety nasila się wiejąc w twarz na tym kawałku i przydaje się każde koło do współpracy przy takich warunkach. Zabieramy po drodze chyba jeszcze ze dwie osoby i dojeżdżamy w małej grupce do kościoła i zakrętu o 90%. Co może być za takim zakrętem? Oczywiście ściana płaczu☹ i 10 km do mety.
Każdy jedzie swoim tempem, co jakiś czas na stojąco. Na górę dojeżdżam chyba drugi, za mną dwóch lub trzech partnerów niedoli. Jest zjazd a na zjeździe nie wiadomo skąd cztery lub pięć samochodów. Pierwszy z nich się czai i wstrzymuje pozostałych, więc jak to gorąca głowa stwierdziłem, że jadę lewym pasem i ogień. Jak atakować to teraz. Jest zamieszanie, zjazd i pozostali kolarze czający się za samochodami. O dziwo nikt za mną nie pojechał. Ja co jakiś czas tylko pokrzykiwałem na kierowców że jadę, aby przypadkiem nie chcieli wyprzedzać. Pewnie nie było to za mądre, ale… Na ostatniej prostej przed finałowym podjazdem doszedł mnie jeden z kolarzy. Nie mogłem za mocno naciskać, bo zaczynałem odczuwać skurcz w lewym udzie, a dodatkowo miałem w pamięci finałowy podjazd na Beskidzkim Klasyku, na którym umarłem. Postanowiłem chwilę odpocząć, bo jedziemy we dwóch, przed nami ok. 4 km a za nam nie widać nikogo. W pewnym momencie pokazuje się informacja – 2 km do mety. Kompan trochę odszedł, a z tyłu widzę kilka rowerów. Wiem, że jest bardzo blisko i jak tylko lewa noga wytrzyma i skurcz nie zdejmie mnie z roweru to nie dojadą mnie. Zaczynamy wreszcie ostatni kilometr podjazdu. Zdejmuję okulary, aby nic mi nie przeszkadzało. Teraz to już nie będzie prędkości, teraz będzie walka ze sobą i ze swoimi słabościami. Idzie sprawnie, noga wymasowana i nie czuję bólu. Jadę swoje, staram się utrzymać dystans do tego co mi uciekł i zerkam za plecy czy nikt nie zbliża się do mnie. Pokazuje się informacja 500 m, 350 m, a ja czuję, że mogę jechać. Naciskam na pedały i idę „wabank”. Dystans do uciekiniera maleje. Widzę info 150m, osoby z flagą Polski, dzieci, obcy ludzie krzyczą i dopingują nas a my walczymy na stojąco.
Mam mroczki przed oczami i liczy się tylko dojechanie do mety. Zabrakło mi może 150 – 200 metrów aby dogonić uciekiniera, niestety zabrakło, ale to nie jest najważniejsze. My przecież nie ścigamy się z czołówką, my jeździmy dla siebie, dla rodziny, dla tych pięknych widoków, dla wszystkiego czego nie ma przed telewizorem. Każdy z nas po wjechaniu na metę jest mistrzem dla siebie. Jest chwila na porozmawianie, przybicie piątki z osobami z trasy, podziękowanie za wspólną jazdę. Tak właśnie było i teraz. Okazało się, że kolega Grzegorz z Bikehead dojechał chwilkę za mną. Podziękowaliśmy sobie za wspólną jazdę, bo tego dnia przejechałem z Grzegorzem prawie 70 km.
A co z rodziną? Co z moim największym fanem? Zawszę jak już jedziemy razem to mogę liczyć na ich kibicowanie. Tym razem byli na starcie, krzyczeli chyba najgłośniej a na trasie i mecie ich nie ma. Okazało się, że widzieli zawodników przede mną, widzieli zawodników za mną, a w przerwie wpadli do lasu na grzyby i przeoczyli wjazd „starego” na metę?. Oczywiście wina jest moja, bo podobno za szybko przyjechałem?.
P.S.
Podziękowania dla rodzinki, Jacka Gardener i Sylwii Bondera za przygotowanie do sezonu i Piotrka Szlązaka i sklepu Mybike.pl