Alpen Challenge 2016
Alpen Challenge to wyścig w Gryzoni w Szwajcarskich Alpach ze startem i metą w znanym ośrodku narciarsko-rowerowy (znakomite trasy MTB, Enduro, Downhill) Lenzerheide. Wyścig, który opisuję odbył się 14 sierpnia 2016.
Zdecydowałem się wystartować, na krótszym z dwóch dystansów: 119km i 2718m przewyższenia
Trasa
Do pokonania były Albulapass (22.6km, średnie nachylenie 5.8%, 1310m przewyższenia), Julierpass (6.9km, średnie nachylenie 6.4%, 446m przewyższenia), Curver (3.5km, średnie nachylenie 5.2%, przewyższenie 185m) i finałowy podjazd do mety 5.1km, średnie nachylenie 8%, przewyższenie 410m.
Bazę wypadową zrobiliśmy w miejscowości Churwalden około 8km od miejsca startu ale z 250m przewyższenia do pokonania. W sam raz na rozgrzewkę rano przed startem. A rozgrzewka była potrzebna bo starty tego typu imprez odbywają się wcześnie bo o 7:00 rano (ze względu na dłuższy dystans, który najlepszym zawodnikom zajmuje 7 godzin, a także na minimalny ruch samochodowy o tej porze w niedzielę). Dzień wcześniej zapoznałem się z finiszowymi metrami a także posmakowałem makaronu podczas pasta party.
Start Alpen Challenge odbył się punktualnie o 7 rano. Trasa na początku prowadzi przez 15km w dół i ta część wyścigu została zneutralizowana. Startowałem z pierwszego sektora do którego zostałem przydzielony na podstawie wyników w innej imprezie, w której brałem udział w lipcu: Engadin Radmaraton. Mimo to starałem się przesunąć trochę do przodu przed rozpoczęciem podjazdu pod Albulapass. Plan miałem taki aby mocno pojechać pod tę przełęcz, po to aby znaleźć się w mocnej grupce na płaskim odcinku do kolejnego podjazdu. Albula zaczyna się płasko 2-3% i tutaj ciężko było przesunąć się do przodu. Po 6km nachylenie wzrasta do takiego jakie bardziej lubię czyli 6-7%. Potem na 8km znowu robi się na 2km tylko 2%. Za to ostatnie 12km dają w kość bo cały czas jest minimum 6% a zazwyczaj 8-10%. Pierwszą połowę podjazdu pokonałem ze średnią mocą NP 296W. Nie za mocno nie słabo patrząc ile jeszcze trudności przede mną. Na jednym z remontowanych odcinków drogi na przełęcz prowadziła bo szutrowym ubitym odcinku. Ponieważ jadąc przede mną zawodnik mocno zwolnił na tym odcinku postanowiłem wyprzedzić go jadąc po mniej ubitym, składającym z luźnych kamyczków fragmencie drogi (w końcu Trek Domane jest stworzony do takich odcinków!). Niestety była to zła decyzja, koło zaczęło tańczyć coś uderzyło w przednie koło mocniej niż się spodziewałem. Dojechałem znowu do wyasfaltowanej drogi, jednakże po chwili wielki syk i całe powietrze z przedniego koła po chwili zeszło. Kamień z szutrowego odcinka wbił się w oponę i przebił dętkę. Trzeba było się zatrzymać i założyć zapasową gumę. Patrząc na zapis z Training Peaks zajęło mi to 8 i pół minuty używając do tego małej ręcznej pompki. Ruszyłem w pogoń. Dobrze mi się jechało resztę podjazdu cały czas wyprzedzając. Jednakże trzeba było uważać bo wyścig nie odbywa się przy całkowicie zamkniętym ruch więc o ścinaniu zakrętów aby skrócić trasę nie było mowy. Drugą cześć podjazdu pokonałem ze średnią mocą NP 294W (i równo 1000 VAM). Pora na zjazd. Na początku trzeba było ostrożnie wyminąć krowy, które zamiast paść się na łące wyszły na drogę. Potem na serpentynach udało mi się przeskoczyć 2-3 zawodników mimo, że zjazdy nie są jeszcze moją mocną stroną. Po dojechaniu do płaskiego odcinka musiałem docisnąć przez około 1min na solo, aby dociągnąć do 10-12 osobowej grupki, która jechała przede mną. Zakwasiło to trochę nogi, ale przynajmniej w grupce mogłem odpocząć. Tempo nie było rewelacyjne, ale mimo to doszliśmy kolejną 10-12 osobową grupkę i w takim składzie minęliśmy St. Moritz i dojechaliśmy do drugiego bufetu, gdzie uzupełniłem jeden z bidonów (ciekawostką tego wyścigu jest to, że dzień przed startem można zostawić bidon w miasteczku startowym i organizatorzy zawiozą go na wskazany bufet. Pewnie zrobię tak w przyszłym sezonie aby zaoszczędzić 750-800g na całkowitej wadze roweru). Zaraz za bufetem był rozjazd na długi i krótki dystans (oba dystanse startują razem). Mniej więcej połowa rywali pojechała prosto na dużą (192km) pętlę. Ponieważ na bufecie zatrzymywało się mało zawodników z mojej grupki, zacząłem wyprzedzanie rywali na podjeździe pod Julierpass. Wyprzedzanie, a nie bycie wyprzedzanym wpływa dobrze na psychikę. Utrzymywałem dobrą moc i zakończyłem podjazd z wynikiem NP 296W i 1015 VAM. Teraz czekał mnie bardzo długi zjazd. Przed szczytem dogoniłem dwóch zawodników. Jeden z nich zjeżdżał rewelacyjnie. Byłem w szoku, że rower trzyma się nawierzchni przy tak mocnym składaniu się w zakrętach. Rywal na pewno odstawiłbym mnie na minutę albo dwie na tym zjeździe ale pod siodełkiem miał kamerkę. Wydawało mi się że specjalnie czeka i nie dokręca na prostych odcinkach aby móc mnie nakręcić bo oglądał się do tyłu czy ktoś za nim jedzie, a potem majstrował coś przy kamerce.
Zjechaliśmy się w 6 zawodników i rozpoczęliśmy podjazd pod Curver. Szczerze mówiąc przegapiłem ten podjazd patrząc na profil trasy przed startem, a okazało się, ze ma on spore znaczenie. Kolega z kamerką rozpoczął bardzo mocno i wraz z dwoma innym zawodnikami w ty, jednym juniorem z Niemiec odjechali na kilkanaście sekund. Ja jechałem swoje. Wiedziałem, że nie będzie już płaskiego więc mogę jechać sam, ważne aby równym tempem. W połowie podjazdu minąłem kolegę z kamerką, po kolejnych 500m juniora z Niemiec, ale jeden z zawodników z naszej grupki miał wciąż około 15 sekund przewagi i bardzo mozolnie odrabiałem do niego stratę. Na szczycie sądzę, że strata była już poniżej 10 sekund, a kolejni rywale z grupki tracili już ponad 30 sekund. Widziałem, że na finałowym podjeździe do mety zawodnik przede mną będzie moim jedynym rywalem. Na zjeździe ryzykowałem więcej niż zwykle. Dokręcałem na prostych i udało mi się go dojść. Niestety na przed ostatniej nawrotce o 180 obaj nie wyhamowaliśmy i ratując się przed upadkami wjechaliśmy na trawiaste zbocze trasy. Konkurentowi nic się nie stało, a ja niefartownie przebiłem znowu przednią oponę! Nie powiem co wtedy poczułem gdy do mety zostało tylko około 7km i szykowała się fajna walka na finałowym podjeździe, a ja nie miałem drugiej zapasowej dętki. Wiedziałem, że za 1km jest ostatni bufet więc na flaku z przodu dojechałem do niego (w międzyczasie minął mnie tylko junior z Niemiec) i zapytałem czy nie poratują dętką. Niestety ten bufet nie był zaopatrzony w żadne pomoce naprawcze, więc nie pozostało mi nic innego jak kontynuować jazdę kolejne 5km pod górę z sflaczałym przednim kołem. Mocno wkurzony spostrzegłem że za mną jedzie kilkanaście sekund jakiś zawodnik, a przede mną około 30sek junior z Niemiec. Zacisnąłem zęby i kręciłem ile mogłem, w końcu już niedaleko do mety. O dziwo rywal z tyłu zniknął a ja zacząłem zbliżać się do juniora. W połowie podjazdu udało mi się go minąć. Od razu docisnąłem aby nie usiadł mi na kole i w oddali zauważyłem jeszcze jednego zawodnika. Nie był to jednak mój partner z nieszczęsnego zjazdu tylko inny kolarz. Jego również udało mi się wyprzedzić na 1.5km do mety (finałowe kilometry były bardzo dobrze oznaczone jeśli chodzi o pozostały dystans do mety). Kręciłem na ile pozwalały mocno zakwaszone nogi i minąłem metę po 4 godzinach 34 minutach i 44 sekundach co starczyło na 56 miejsce na 412 startujących. Ostatni podjazd pokonałem wciąż mocno: NP 301W, ale z niższym VAM 975m/h. Oznacza to, że miałem jeszcze rezerwy, ale dodatkowy opór powodował wolniejsze podjeżdżanie.
Co ciekawe pierwszą część dystansu do bufetu, na którym się zatrzymywałem pokonałem z 86 czasem (ze względu na defekt), a drugą część z 33 czasem. Inną ciekawostką jest to że finałowy podjazd pokonałem tylko 7 sekund wolniej niż rywal razem, z którym wypadłem z trasy (porównując nasze czasy na Stravie). A junior z Niemiec miał jednak lepszy czas ode mnie bo startował 2 minuty za mną z dalszego sektora. Gdyby nie strata 8.5 minuty (nie wiem ile straciłem przez drugi defekt) zająłby 38 miejsce.
Podsumowując z perspektywy końca sezonu (piszę tę relację w drugiej połowie września) Alpen Challenge był to wyścig, który najbardziej mi odpowiadał z tych w jakich do tej pory startowałem. Najtrudniejszy podjazd jest na początku, meta jest na podjeździe, bufety dobrze zaopatrzone (ciasta, batony, woda, cola, izo). Pogoda również dopisała. Szkoda tylko pecha z przebitą podwójnie oponą. Za rok być może spróbuję sił na dłuższym dystansie.