Kolarstwo pagórkowe, czyli moje cztery miesiące na rowerze w Danii

Od jakiegoś czasu zapewne nie widzieliście mnie na startach pod barwami MyBike.pl, to dlatego że w ubiegłym sezonie szkoła i inne zajęcia wzięły górę nad trenowaniem pod starty, a od sierpnia 2018 do czerwca 2019 spędzam 10 miesięcy na wymianie międzykulturowej AFS w Danii. Wyjechałem na program, w ramach którego mieszkam u duńskiej rodziny goszczącej, chodzę do duńskiej szkoły, biorę aktywny udział w codziennym, duńskim życiu. Poznaję tutaj kulturę i język, spotykam wielu nowych ludzi, każdego dnia zaskakuje mnie coś nowego, odmiennego. Decydując się na wyjazd musiałem opuścić rodzinę i przyjaciół, szkołę, moje aktywności, strefę komfortu, codzienność, w której żyłem od urodzenia. Nie dotyczyło to jednak roweru…
Miałem bardzo szerokie pole wyboru, organizacja, w ramach której wyjechałem na dziesięciomiesięczny program aktywnie działa w niespełna każdym z państw Europy, Ameryki Północnej, Środkowej i Południowej, Południowej Azji i Oceanii. Rozważałem kilka opcji, ale końcowy werdykt padł na Danię. Jednym z czynników, który przyciągnął mnie jednak właśnie tutaj była moja pasja do rowerów. Dania (a szczególnie Kopenhaga) to jedna z światowych stolic rowerowych. Dziewięć na dziesięć Duńczyków jest właścicielem co najmniej jednego roweru, duńska infrastruktura rowerowa liczy ponad 13 000 km, 60% mieszkańców Kopenhagi wybiera rower na codzienny dojazd do pracy lub szkoły a odległość przejechana w dniu powszednim przez ich wszystkich wynosi około 1.4 miliona kilometrów. Powalających na kolana tego typu statystyk o Duńczykach jest więcej. Jeżdżenie na rowerze w takiej skali przekłada się także na gospodarkę, zdrowie obywateli i (nie)zanieczyszczanie środowiska. Kopenhaga może być wzorem dla każdego miasta w jaki sposób należy gospodarować ruchem ulicznym. Jeżdżenie na rowerze, jest także mocno zakorzenione w tradycji i mentalności Duńczyków. Jest to normalny środek transportu a zła pogoda nie jest wymówką, trzeba się tylko umieć dobrze ubrać.

Wyjeżdżając do kraju, na który się zdecydowałem wiedziałem, że rower będzie ważnym elementem mojego programu. Kolarstwo górskie, trenuję od pięciu lat, jak sama nazwa wskazuje niezbędnym czynnikiem są… góry. Nie można powiedzieć, że w Warszawie mamy dobre warunki do trenowania tego sportu, żeby naliczyć stosowne przewyższenie trzeba robić nieskończoną ilość rund w górę i dół na górkach typu Kopa Cwila, Kazurka czy górka Szczęśliwicka. Same nazwy są śmieszne, ale za to, aby wybrać się w góry wystarczy wsiąść w samochód lub pociąg, aby po kilku godzinach wsiąść na prawdziwy „górski” rower. A w Dani…płasko, gdzieniegdzie pagórkowato i znowu płasko. Żeby wybrać się w góry trzeba albo przeprawić się przez most pomiędzy Kopenhagą i szwedzkim Malmo i jechać w głąb północnej Skandynawii lub kierować się na południe do Niemczech i Austrii. Jak to mówią Duńczycy, „nasz kraj jest płaski jak naleśnik”, średnia wysokość to 31 m.n.p.m. a najwyższy punkt mierzy sobie aż 170 m.n.p.m.! Z tego właśnie powodu Dania zmotywowała mnie do spróbowania kolarstwa szosowego, przed wyjazdem kupiłem podstawowy rower szosowy i już nie mogłem się doczekać pierwszego treningu.
Po przyjeździe od razu zacząłem szukać klubu szosowego, w którym mógłbym poznać lepiej ten odłam kolarstwa i poznać ludzi, z którymi mógłbym wspólnie trenować. Nie było to trudne, po krótkim przeszperaniu Internetu znalazłem kilka pobliskich pozycji. Ku mojemu zdziwieniu znalazłem także klub „MTB”. Okazało się że w moim regionie (okolice Roskilde oddalonego o 40 km na zachód od Kopenhagi) popularnością cieszy się także kolarstwo górskie. To także dlatego że „pagórkowatość” mojej okolicy jak na Danię jest stosunkowo duża co oznacza też infrastrukturę dla kolarzy „pagórkowatych”. Potrzebowałem tylko roweru, a tak naprawdę… dwóch. Moim rodzicom udało się wysłać moje dwa rumaki za pośrednictwem firmy przewożącej Polaków do Danii. Po podróży w luku bagażowym autokaru moje dwa rowery trafiły do mnie. Gdy tylko miałem na czym jeździć zgłosiłem się do dwóch klubów w moim mieście, szosowego -Roskilde Cykle Ring i górskiego – Roskilde RMK. Zostałem bardzo miło przyjęty, w czwartki jeździłem na szosę a w niedzielne poranki na wyprawy „pagórkowe”. Szybko wkręciłem się w grupę i stałem się aktywnym członkiem każdego z klubów.
Jeżdżenie w klubach umożliwiło mi poznanie okolicy i najlepszych miejscowych tras. Duński krajobraz charakteryzuje się dużym pofałdowaniem, jest tu wiele terenów rolniczych na przemian z mieszanymi lasami. W Danii urbanizacja jest bardzo rozproszona, rzadko nie widzi się żadnego domostwa w zasięgu swojego widzenia. To sprawia, że mamy tutaj wiele nieruchliwych dróg prowadzących przez lasy i pola, jadąc mijamy jednorodzinne białe-typowo duńskie, domy a przy nich niewielkie gospodarstwa. Słońce ślizga się po rozległych polach i znika w ciemnych, mrocznych lasach. Drogi są prawie zawsze równe i gładkie, z przyjemnością połyka się kilometry. Niekiedy przy bardziej ruchliwych drogach ruch rowerowy przeniesiony jest na dwukierunkową ścieżkę po jednej ze stron jezdni. Infrastruktura rowerowa pomiędzy większymi miastami jest tutaj także znakomita. Dodatkowo oddzielny pas dla rowerzystów sprawia, że w Danii odnotowuje się bardzo mało wypadków.

Bardzo się cieszę, że mogę posmakować tutaj szosy. To zupełnie inna historia niż MTB, szczególnie w jeździe grupowej. Objeżdżając mój region poznałem dobrze okolicę, jest to też świetny sposób na odkrywanie sekretnych miejsc-to podoba mi się najbardziej. Polubiłem asfaltowe drogi ale… ciągle najbardziej odnajduję się na rowerze z amorkiem. Każdy trening z miejscowym klubem MTB to czysta przyjemność. Jazda wzdłuż brzegu fiordów, szutry pomiędzy polami, ciche lasy z bagnami i polanami… Koledzy z klubu pokazali mi tutaj wiele świetnych tras. Nieopodal naszego miasta znajduje się las, w którym budujemy pętlę singletrack. Organizuje się cała społeczność rowerowa. Żony przynoszą lunch i ciasta dla ciężko pracujących przez całą singletrack-niedzielę mężów z asystującymi im synami. Każdy bierze łopatę w dłoń, taczki wypełniają się ziemią i żwirem a wszystko jest wcześniej zaplanowane, wystarczy tylko odpowiednia grupa ludzi, żeby było na czym „pośmigać”. W ten sposób w wielu miejscach w Danii powstają urozmaicone ścieżki rowerowe o różnym poziomie trudności. Miałem okazję odwiedzić też kilka podobnych miejsc w okolicach Kopenhagi, gdzie jest bardzo dużo lasów.

Społeczność rowerowa w Danii działa bardzo prężnie. Tak jak wspominałem, Duńczycy silnie związani są z rowerami. Państwo dba o rozwój kultury rowerowej, umożliwiając także obywatelom lokalnie angażować się w rowerowe życie. Przykładowo nie ma tutaj żadnego problemu z budowaniem nowych tras w lasach, tereny zielone uznawane są za wspólne dobro, które powinno być dostępne dla wszystkich. Wszystko odbywa się na zasadzie dialogu pomiędzy leśnikami a „budowniczymi” a gmina zapewnia nawet sprzęt i materiały do budowy. Jest tutaj wiele społeczności, do których można dołączyć i najzwyczajniej robić to co się lubi razem. Osobiście czuję się tutaj bardzo dobrze, mam dookoła siebie ludzi podzielających moje zainteresowanie z inicjatywą do wspólnego trenowania i działania. Po treningach spotykamy się czasami na wspólne jedzenie a ostatnio mieliśmy nawet świąteczną wigilię.
Jeżdżenie na rowerze poza samym trenowaniem, pozwoliło mi na jeszcze lepsze odkrycie duńskiej kultury. Poznałem wiele ludzi, z którymi mogę wspólnie spędzać czas na tym co bardzo lubię. Odkryłem wiele ciekawych miejsc: tutejszą naturę i pobliskie miasteczka co też składa się na poznawanie Danii. Rower jest dla mnie bardzo ważnym elementem życia tutaj. Niezmiennie rower pozostaje odskocznią od codziennej rutyny, niezbędnym resetem i spędzeniem czasu na świeżym powietrzu w pięknej scenerii.

Zapraszam wszystkich do obejrzenia filmu z czterech miesięcy mojego rowerowego życia w Danii!
LINK do filmu

Z pozdrowieniami dla całego Teamu
Jeremi Dziedziejko
2019

Moje pierwsze zawody Enduro.

Na zawody enduro wybierałem się już chyba z rok… Choć zawodów jest już całkiem sporo, (ja miałem wypisane 9 edycji) to ciągle coś stawało na przeszkodzie. Zawody w Baligrodzie były ostanią szansą… Udało się! Chciałem sprawdzić na własnej skórze, czemu baligrodte zawody cieszą się coraz większą popularnością. Z czym się je forma zawodów ON SIDE. Jaka jest atmosfera i czy aby nie jest to dla mnie zbyt hardcorowe. Bo nie ma się co oszukiwać jazda po Mazowszu nie daje nic… aby swobodnie czuć się na szlaku w górach. Jechałem też aby kibicować Kasi Burek która zrobiła ogromny postęp i liczyłem po cichu na jej pudło J.  Chciałem też bardzo podziękować Damianowi który pożyczył mi rower.

Baligrod Mitrzostawa Polski from Piotr Szlazak on Vimeo.

 

Na ostatnich zawodach XC w Chęcinach zaliczyłem bolesne OTB i czułem się trochę potłuczony. Do tego w poniedziałek temperatura spadła do 5 stopni. I zaczęło padać…  Chęć startu spadła niemal do zera. Codziennie odświeżałem pogodę. I już w środę widać było że jest szansa że pogoda będzie lepsza. Tym czasem w rejonie zawodów zrobiło się biało. Pocieszałem się że śnieg lepszy niż deszcz, choć wtedy nie widziałem jak śliska może być trawa pokryta cienka mokra warstwą śniegu.

Trzeba też powiedzieć że nie wiedziałem wielu innych rzeczy. No ale przecież pojechałem tam po to żeby poznać to na własnej skórze.

Baligród a tak naprawdę Bystre jest na końcu świata. Niby 410km a w rzeczywistości 6h w samochodzie. Klimat czysto bieszczadzki. Tylko mało popularny. Co jest dużym plusem tego miejsca jak dla mnie.

Zawody nie maja charakteru masowego bo liczba startujących jest ograniczona do około 300 osób. Wiec jest kameralnie. Pogoda odstraszyła wiele osób. W Baligrodzie było około 150 osób. Choć zawody miały elitarny status Mistrzostw Polski.

Start o 10.00 oznaczał to że flaga została wciągnięta na maszt co oznaczało początek rywalizacji.

Przedstawiciel zawodników złożył przysięgę. Przedstawiciel sędziów również. Odegrano hymn i…

Po kolei wypuszczano zawodników na trasę, wraz z mapą i sprawdzeniem czytników pomiaru czasu. Ja z nr 92 mniej więcej po 40 minutach ruszyłem na trasę. Nikt się nie śpieszył. Zawiązały się luźne grupki, był czas żeby zawrzeć nowe znajomości. Na start pierwszego było zarezerwowane prawie dwie 2h. Gdy dotarłem na start zastałem tam kolejkę. Odstałem swoje 30minut.

Pierwszy OS był najkrótszy. Miał tylko 1km. Mi się bardzo podobał choć był bardzo techniczny i ja na nim słabo wypadłem. Ale choć był stromy z wieloma uskokami i zakrętami to dawał ogromna satysfakcje z jazdy. Tylko jedno miejsce było oznaczone trupia czachą i był to podwójny uskok z zakrętem najeżony ostrymi kamieniami.

Na Drugi OS było prawie 1.30h czasu na dojazd. I dokładnie tyle czasu mi to zajęło. Choć pod koniec gdy zrobiło się stromo odeszły mi chęci do rozmowy. W lesie pojawił się też śnieg.

Trasa miała zupełnie innych charakter. Była wytyczona granią, i była bardzo szybka. Do tego prawie cały czas było widać gdzie trzeba hamować. Dopiero na końcu była nie miła niespodzianka w postaci dużej ilości błota i uślizgów obu kół. Meta była wytyczona na przejeździe przez rzeczkę, co pozwoliło umyć nieco koła. Ta trasa dla mnie była bliska temu co zdarza się spotkać na SLR i nie trzeba było tam mieć pełnego zawieszenia. Na tym OS-ie tylko dwa razy spadłem z roweru, co dla mnie jest sukcesem. Pierwszy upadek zaliczyłem na łące gdy chciałem nieco ściąć zakręt. Trawa ze śniegiem była jak lodowisko. Na szczęście lądowanie było miękkie.

Na ostatni OS było aż 2h na dojazd. I słusznie bo było daleko i stromo. Ostatni OS jak dla mnie był źle wytyczny. Bo ściana błota po jakiej trzeba było się zsunąc była jak sadzę nie do zjechania. Każdy z kim rozmawiałem wspominał o lodowisku…  Wydaje mi się że Enduro to nie przełaje, gdzie trzeba nosić rower na plecach. Przed samą metą trzeba było się zmieścić miedzy drzewami… tylko że kierownica 70cm to było o 10cm za dużo aby było to możliwe!

Zawodnicy i zawodniczki z licencją jechali w ostatniej grupie, po rozjerzdżonej trasie co podnosiło dodatkowo trudność zawodów. Zmagali się z wyślizganą trasą. Tam czasy dojazdu na start były krótsze. Wiele dziewczyn dostało karę za dojazd na drugi OS. Myślę ze ten czas był zbyt wyśrubowany. Przykro mi z tego powodu, bo nasza koleżankę pozbawiło to medalu.

Teraz już wiem czego się spodziewać, jak lepiej się przygotować. Jedno się nie zmieni, zawsze na zawody On Side będę jechał by poznać nowe mbali2iejsce, nowych ludzi, dobrze się bawić bez spiny o czas i wynik. To jest fajna formuła!

Na koniec chciałbym podziękować nowym kolegom: Tomkowi, Bartkowi i Marcinowi za przygarnięcie na kwaterę. Pozdrawiam też osoby z Akademii Enduro, które przestraszyły się pogody lub nie czuły się gotowe. Zapraszam na wspólne jazdy z Kaśka na Telegrafie bo widać, że daje to efekty J.

Do zobaczenia na szlaku w przyszłym sezonie!

Wyniki można znaleźć tutaj.

Autor: Piotr Szlązak

Alpen Challenge 2016

Alpen Challenge 2016
Alpen Challenge to wyścig w Gryzoni w Szwajcarskich Alpach ze startem i metą w znanym ośrodku narciarsko-rowerowy (znakomite trasy MTB, Enduro, Downhill) Lenzerheide. Wyścig, który opisuję odbył się 14 sierpnia 2016.
Zdecydowałem się wystartować, na krótszym z dwóch dystansów: 119km i 2718m przewyższeniapar1

Do pokonania były Albulapass (22.6km, średnie nachylenie 5.8%, 1310m przewyższenia), Julierpass (6.9km, średnie nachylenie 6.4%, 446m przewyższenia), Curver (3.5km, średnie nachylenie 5.2%, przewyższenie 185m) i finałowy podjazd do mety 5.1km, średnie nachylenie 8%, przewyższenie 410m.
Bazę wypadową zrobiliśmy w miejscowości Churwalden około 8km od miejsca startu ale z 250m przewyższenia do pokonania. W sam raz na rozgrzewkę rano przed startem. A rozgrzewka była potrzebna bo starty tego typu imprez odbywają się wcześnie bo o 7:00 rano (ze względu na dłuższy dystans, który najlepszym zawodnikom zajmuje 7 godzin, a także na minimalny ruch samochodowy o tej porze w niedzielę). Dzień wcześniej zapoznałem się z finiszowymi metrami a także posmakowałem makaronu podczas pasta party.par2

Start odbył się punktualnie o 7 rano. Trasa na początku prowadzi przez 15km w dół i ta część wyścigu została zneutralizowana. Startowałem z pierwszego sektora do którego zostałem przydzielony na podstawie wyników w innej imprezie, w której brałem udział w lipcu: Engadin Radmaraton. Mimo to starałem się przesunąć trochę do przodu przed rozpoczęciem podjazdu pod Albulapass. Plan miałem taki aby mocno pojechać pod tę przełęcz, po to aby znaleźć się w mocnej grupce na płaskim odcinku do kolejnego podjazdu. Albula zaczyna się płasko 2-3% i tutaj ciężko było przesunąć się do przodu. Po 6km nachylenie wzrasta do par5takiego jakie bardziej lubię czyli 6-7%. Potem na 8km znowu robi się na 2km tylko 2%. Za to ostatnie 12km dają w kość bo cały czas jest minimum 6% a zazwyczaj 8-10%. Pierwszą połowę podjazdu pokonałem ze średnią mocą NP 296W. Nie za mocno nie słabo patrząc ile jeszcze trudności przede mną. Na jednym z remontowanych odcinków drogi na przełęcz prowadziła bo szutrowym ubitym odcinku. Ponieważ jadąc przede mną zawodnik mocno zwolnił na tym odcinku postanowiłem wyprzedzić go jadąc po mniej ubitym, składającym z luźnych kamyczków fragmencie drogi (w końcu Trek Domane jest stworzony do takich odcinków!). Niestety była to zła decyzja, koło zaczęło tańczyć coś uderzyło w przednie koło mocniej niż się spodziewałem. Dojechałem znowu do wyasfaltowanej drogi, jednakże po chwili wielki syk i całe powietrze z przedniego koła po chwili zeszło. Kamień z szutrowego odcinka wbił się w oponę i przebił dętkę. Trzeba było się zatrzymać i założyć zapasową gumę. Patrząc na zapis z Training Peaks zajęło mi to 8 i pół minuty używając do tego małej ręcznej pompki. Ruszyłem w pogoń. Dobrze mi się jechało resztę podjazdu cały czas wyprzedzając. Jednakże trzeba było uważać bo wyścig nie odbywa się przy całkowicie zamkniętym ruch więc o ścinaniu zakrętów aby skrócić trasę nie było mowy. Drugą cześć podjazdu pokonałem ze średnią mocą NP 294W (i równo 1000 VAM). Pora na zjazd. Na początku trzeba było ostrożnie wyminąć krowy, które zamiast paść się na łące wyszły na drogę. Potem na serpentynach udało mi się przeskoczyć 2-3 zawodników mimo, że zjazdy nie są jeszcze moją mocną stroną. Po dojechaniu do płaskiego odcinka musiałem docisnąć przez około 1min na solo, aby dociągnąć do 10-12 osobowej grupki, która jechała przede mną. Zakwasiło to trochę nogi, ale przynajmniej w grupce mogłem odpocząć. Tempo nie było rewelacyjne, ale mimo to doszliśmy kolejną 10-12 osobową grupkę i w takim składzie minęliśmy St. Moritz i dojechaliśmy do drugiego bufetu, gdzie uzupełniłem jeden z bidonów (ciekawostką tego wyścigu jest to, że dzień przed startem można zostawić bidon w miasteczku startowym i organizatorzy zawiozą go na wskazany bufet. Pewnie zrobię tak w przyszłym sezonie aby zaoszczędzić 750-800g na całkowitej wadze roweru). Zaraz za bufetem był rozjazd na długi i krótki dystans (oba dystanse startują razem). Mniej więcej połowa rywali pojechała prosto na dużą (192km) pętlę. Ponieważ na bufecie zatrzymywało się mało zawodników z mojej grupki, zacząłem wyprzedzanie rywali na podjeździe pod Julierpass. Wyprzedzanie, a nie bycie wyprzedzanym wpływa dobrze na psychikę. Utrzymywałem dobrą moc i zakończyłem podjazd z wynikiem NP 296W i 1015 VAM. Teraz czekał mnie bardzo długi zjazd. Przed szczytem dogoniłem dwóch zawodników. Jeden z nich zjeżdżał rewelacyjnie. Byłem w szoku, że rower trzyma się nawierzchni przy tak mocnym składaniu się w zakrętach. Rywal na pewno odstawiłbym mnie na minutę albo dwie na tym zjeździe ale pod siodełkiem miał kamerkę. Wydawało mi się że specjalnie czeka i nie dokręca na prostych odcinkach aby móc mnie nakręcić bo oglądał się do tyłu czy ktoś za nim jedzie, a potem majstrował coś przy kamerce.par4

Zjechaliśmy się w 6 zawodników i rozpoczęliśmy podjazd pod Curver. Szczerze mówiąc przegapiłem ten podjazd patrząc na profil trasy przed startem, a okazało się, ze ma on spore znaczenie. Kolega z kamerką rozpoczął bardzo mocno i wraz z dwoma innym zawodnikami w ty, jednym juniorem z Niemiec odjechali na kilkanaście sekund. Ja jechałem swoje wiedziałem że nie będzie już płaskiego więc mogę jechać sam, ważne aby równym tempem. W połowie podjazdu minąłem kolegę z kamerką, po kolejnych 500m juniora z Niemiec, ale jeden z zawodników z naszej grupki miał wciąż około 15 sekund przewagi i bardzo mozolnie odrabiałem do niego stratę. Na szczycie sądzę, że strata była już poniżej 10 sekund, a kolejni rywale z grupki tracili już ponad 30sekund. Widziałem, że na finałowym podjeździe do mety zawodnik przede mną będzie moim jedynym rywalem. Na zjeździe ryzykowałem więcej niż zwykle. Dokręcałem na prostych i udało mi się go dojść. Niestety na przed ostatniej nawrotce o 180 obaj nie wyhamowaliśmy i ratując się przed upadkami wjechaliśmy na trawiaste zbocze trasy. Konkurentowi nic się nie stało, a ja niefartownie przebiłem znowu przednią oponę! Nie powiem co wtedy poczułem gdy do mety zostało tylko około 7km i szykowała się fajna walka na finałowym podjeździe, a ja nie miałem drugiej zapasowej dętki. Wiedziałem, że za 1km jest ostatni bufet więc na flaku z przodu dojechałem do niego (w międzyczasie minął mnie tylko junior z Niemiec) i zapytałem czy nie poratują dętką. Niestety ten bufet nie był zaopatrzony w żadne pomoc naprawcze, więc nie pozostało mi nic innego jak kontynuować jazdę kolejne 5km pod górę z sflaczałym przednim kołem. Mocno wkurzony spostrzegłem że za mną jedzie kilkanaście sekund jakiś zawodnik, a przede mną około 30sek junior z Niemiec. Zacisnąłem zęby i kręciłem ile mogłem, w końcu już niedaleko do mety. O dziwo rywal z tyłu zniknął a ja zacząłem zbliżać się do juniora. W połowie podjazdu udało mi się go minąć. Od razu docisnąłem aby nie usiadł mi na kole i w oddali zauważyłem jeszcze jednego zawodnika. Nie był to jednak mój partner z nieszczęsnego zjazdu tylko inny kolarz. Jego również udało mi się wyprzedzić na 1.5km do mety (finałowe kilometry były bardzo dobrze oznaczone jeśli chodzi o pozostały dystans do mety). Kręciłem na ile pozwalały mocno zakwaszone nogi i minąłem metę po 4 godzinach 34 minutach i 44 sekundach co starczyło na 56 miejsce na 412 startujących. Ostatni podjazd pokonałem wciąż mocno: NP 301W, ale z niższym VAM 975m/h. Oznacza to, że miałpar3em jeszcze rezerwy, ale dodatkowy opór powodował wolniejsze podjeżdżanie.

Co ciekawe pierwszą część dystansu do bufetu, na którym się zatrzymywałem pokonałem z 86 czasem (ze względu na defekt), a drugą część z 33 czasem. Inną ciekawostką jest to że finałowy podjazd pokonałem tylko 7 sekund wolniej niż rywal razem, z którym wypadłem z trasy (porównując nasze czasy na Stravie). A junior z Niemiec miał jednak lepszy czas ode mnie bo startował 2 minuty za mną z dalszego sektora. Gdyby nie strata 8.5 minuty (nie wiem ile straciłem przez drugi defekt) zająłby 38 miejsce.

Podsumowując z perspektywy końca sezonu (piszę tę relację w drugiej połowie września) był to wyścig, który najbardziej mi odpowiadał z tych w jakich do tej pory startowałem. Najtrudniejszy podjazd jest na początku, meta jest na podjeździe, bufety dobrze zaopatrzone (ciasta, batony, woda, cola, izo). Pogoda również dopisała. Szkoda tylko pecha z przebitą podwójnie oponą. Za rok być może spróbuję sił na dłuższym dystansie.