Na start maratonu w Morawicy z cyklu ŚLR, 7.08.2016, przyjechałam na start wypoczęta na maksa. Z dwóch powodów.
Po pierwsze tydzień poprzedzający maraton spędziłam nad morzem na totalnym odpoczynku. Spanie do południa, słońce, piasek, opalanie, pływanie, spacery. W zasadzie bez roweru, jeżeli nie liczyć krótkich dojazdów na plażę. Byłam bardzo ciekawa, jak wpłynie to na moją formę.
Po drugie, zdecydowałam się na nocleg w Kielcach. 10 kilometrów od miejsca startu. Ominęło mnie więc to, czego nie lubię przed zawodami, czyli wstawanie bardzo rano, żeby zdążyć na start. W ŚLR starty są o 11:00, więc zwykle, żeby tam dojechać z Warszawy trzeb a nastawić budzik na 6:00, albo nawet wcześniej. A tak, pełen komfort. Pobudka o 8:00,a i tak jest masa czasu.
Ranek powitał nas piękną, kolarską pogodą. Błękitne niebo, przejrzyste powietrze, lekki wiaterek, rześko. I prognoza mówiła jasno – tak ma być przez cały dzień. Aż się chciało wskakiwać na rower i jechać. Żeby zawsze tak było!
„Miasteczko” zawodów rozłożyło się w samym centrum malutkiej i malowniczej Morawicy, tuż nad rzeczką- Czarną Nidą. Jak zwykle panowała w nim wesoła i spokojna atmosfera (brak głośnej muzyki z głośników!). Tak nastrój tworzą przede wszystkim organizatorzy – małżeństwo Maziejuków.. Oboje przez wiele lat sami startowali w zawodach MTB, więc doskonale wiedzą, co startującym jest potrzebne.
Przed startem pojechałam sobie na małą rozgrzewkę. Zawsze będę tak robić, gdyż zauważyłam, że bez rozgrzewki pierwsze 15 minut wyścigu idzie mi jakoś tak „topornie”. Mięśnie nie są przyzwyczajone do ruchu i potrzeba trochę czasu, żeby zaczęły normalnie funkcjonować.
Tuż przed startem stałam sobie spokojnie w sektorze startowym i gawędziłam z Piotrkiem i Agnieszką. Na zawodach ŚLR jest dużo spokojniej niż na innych cyklach maratonów. Mniej startujących, każdy dystans staruje osobno (masters, czyli najdłuższy o 10:30; fan, średni o 11:00, family, najkrótszy o 11:30). Nikt się nie denerwuje, nie przepycha, nie popędza innych.
Wreszcie start. Jak to dobrze, że wreszcie można zacząć kręcić pedałami! Niezbyt lubię tylko ten początkowy tłok na asfalcie. Mam wrażenie, że zaraz z kimś się zderzę i wyląduję na ziemi cała poobcierana. Kolarstwo szosowe to nie jest mój konik.
Na szczęście asfalt szybko się skończył i wyjechaliśmy szutrówką na mały grzbiet. Jakie wspaniałe były z niego widoki! Dodatkowo potęgowane piękna pogodą i niezwykłą przejrzystością powietrza.
Zaraz też wjechaliśmy do lasu. Właściwie cały trasa maratonu biegła przez las. Cały czas było albo lekko pod górę , albo lekko z góry. I ciągłe zakręty. Finowie mają swój samochodowy „Rajd Tysiąca Jezior”, a tu był „Maraton Tysiąca Zakrętów”. Lewo – prawo – lewo – prawo i tak przez cały czas. Szacun dla układających trasę, bo musieli naprawdę długo to wszystko planować, żeby się w tym nie pogubić. 😉
Jadąc cały czas powtarzałam sobie w myślach „apeks, apeks, apeks”. Na takich zawodach bardzo ważne jest prawidłowe pokonywanie zakrętów (bo są ich setki). Najeżdżamy od zewnętrznej, potem tniemy zakręt ile się da i kończymy znowu po zewnętrznej. Wtedy jedziemy płynnie i często nie musimy hamować, albo nawet możemy ciągle pedałować.
Znowu pochwalę organizatorów. Trasa była znakomicie oznakowana. Te zakręty wymagały powieszenia chyba tysięcy strzałek, ale nigdy nie miałam najmniejszej wątpliwości, jak jechać.
Las miał magiczny zapach, nie było gorąco, na niebie błękit, więc pedałowanie w takich warunkach to była czysta przyjemność. Tempo było dość mocne, bo wiele czasu jechaliśmy po stosunkowo twardym podłożu. Ktoś na mecie wspomniał nawet o „Maratonie z blatu”. Jednak bardzo się cieszyłam, że mam fula, bo w wielu miejscach było nierówno, a ja mogłam sobie siedzieć na siodełku jak królowa i po prostu pedałować.
Jechało mi się bardzo fajnie i miło, ale tylko gdzieś do 20 kilometra. Potem przyplątał mi się jakiś problem żołądkowy i cały czas było mi niedobrze. Łącznie nawet z niewielkimi zawrotami głowy. Jedzenie przed maratonami i potem, już w czasie jazdy to nie jest moja najmocniejsza strona. Musze popracować nad jakimiś sensownymi schematami postępowania, bo w tej chwili jest to tak trochę „od przypadku do przypadku”.
Był to już mój czwarty start w ŚLR. Dzięki temu znam już wielu ludzi, którzy wokół mnie jeżdżą. Tak już jest na maratonach. Jeździsz zwykle w towarzystwie tych, którzy jeżdżą z podobną szybkością do ciebie. To miłe, bo można z nimi pogadać. A potem na mecie podziękować za wspólną jazdę.
Maraton w Morawicy był łatwy technicznie. Łatwy oczywiście jak na ŚLR, bo trasy w tej lidze mają często sporo trudnych technicznie odcinków. Układają je ludzie, którzy na MTB „zjedli zęby” i wiedzą „co tygryski lubią najbardziej”. Ale Morawica miała być wakacyjna i wypoczynkowa. I taka była. Z wyjątkiem jednego miejsca. Jakieś 10 km przed matą był stromy podjazd, a potem zjazd „z pieca na łeb”, krętą ścieżką pomiędzy drzewami i krzakami. Jak się do niego zbliżałam, to nawet przemknęła mi przez głowę myśl, że fajnie, bo cała trasa jest przejezdna, bez konieczności schodzenia z roweru. Niestety ten podjazd okazał się dla mnie nie do pokonania i musiałam „uderzyć z buta”. Jak już się wdrapałam na górę, to w dół ruszyłam na niego pełna wiary w własne siły i jakość mojego sprzętu, ale niestety gdzieś w połowie góry o zaufanie mnie jakby opuściło, zaczęłam zbyt mocno hamować i niestety nakryłam się rowerem. Troszkę się przy tym potłukłam, ale człowiek przecież całe życie się uczy na swoich błędach. 😉
Na trasie było też bardzo mało błota. Cieszyłam się, że mam suche buty i czysty i suchy rower. Do czasu! Tuż po tym, jak to sobie pomyślałam Organizatorzy zafundowali nam przejazd przez rzeczkę. Nie dało się tego nijak pokonać „suchą nogą”! 😉
Z ciekawostek dodam jeszcze, że ostatnie kilkanaście kilometrów trasy jechałam za dziewczyną, która pachniała tak, jakby właśnie wyszła z perfumerii! 😉 Powinnam była ją spytać o markę perfum, których używała. Trwałość zapachu godna polecenia!
Kilka kilometrów przed metą miałam okazję zobaczyć, jak jeżdżą najszybsi. Dostałam „dubla” najpierw od samotnego lidera dystansu „master”, a potem od goniącego go czteroosobowego pociągu. Zdumiewające, jak szybko można wjeżdżać pod górę! 😉
Droga minęła mi tym razem bardzo szybko. Nagle przede mną pojawiła się meta, usytuowana nad małym zalewem w Morawicy.
Podsumowując: Jestem zadowolona z występu. Wygrałam kategorię K4 na dystansie „fan” (45 km). Jestem coraz bliżej zwycięstwa w „generalce”. Trasa malownicza, sprzęt spisywał się bez zarzutu.
To była naprawdę udana niedziela! J
A prosto z Morawicy pojechałam na rower w prawdziwe góry – do Istebnej.
Grażyna Czerniakowska
- Jechałam na turkusowym fulu Speca z numerem 3437 w różowo-niebieskiej koszulce Mybike.
Wyniki naszego teamu:
Dystans Masters (84 km):
Krysia Żyżyńska-Galeńska: 1. open/ 1. w kategorii
Piotr Berner : 16. Open/8. w kategorii
Michał Czajkowski: 19. open/ 5. w kategorii
Mateusz Rybak: nie ukończył
Dystans Fan (45 km):
Krzysztof Mrożewski: 33. open/ 3. w kategorii
Piotr Szlązak: 84. open/ 18. w kategorii
Marek Sanaluta: 128. open/ 19. w kategorii
Agnieszka Tkaczyk: 4. open/ 2. w kategorii
Grażyna Czerniakowska: 15. open/ 1. w kategorii