fbpx

Cyklo Gdynia z perspektywy amatora to impreza, na którą po prostu warto się wybrać. W tym roku, gdy termin był początkiem wakacji do tego w otoczce Mistrzostw Polski. Gdy można było spotkać śmietankę naszego kolarstwa. To chyba najbardziej oblegana impreza nie licząc TdP.

Ja tu tylko przypadkiem

Mnie w tym roku przywiało do Gdyni przez przypadek. Bo zawsze kojarzyłem, że dystans nie jest tutaj dla totalnych amatorów tylko osób, co już trochę w siodle siedzą. 134 km i 1000 m przewyższenia robi wrażenie. Ale kolega powiedział mi, że jest też dystans dla takich jak ja 🙂 co chcieli by się pościgać, ale się nie zmęczyć. 44 km czyli 4 pętle po Gdyni. No to teraz tylko musiałem się urwać na kilka godzin z rodzinnych wakacji, bo spod Łeby to tylko „90 km”. Zapisy przez stronę wyłączone 3 dni przed imprezą, wiec trzeba się zapisać już na miejscu. Odświeżanie pogody… i od razu było widać, że deszcz jest jak w banku. Będzie ciekawie – przecież jest już lato. Choć tu nad morzem zawsze jest chłodniej lub jak kto woli bardziej rześko.

MyBike Road Team przed startem Cyklo Gdynia 2017

Silna grupa MyBike Road Team

Biuro rano działa sprawnie. Miasteczko na skwerze też dobrze się prezentuje. Tu kawka, tam przymiarka do nowych Oakley. Tu rozmowa z trenerami internetowymi. Wreszcie odprawa Elity i te 2 h do startu minęły jak z bicza strzelił.

Jeszcze fota z kolega z teamu, bo tylko Michał się stawił na to wyzwanie. Emocje startowe najpierw Elity, później Amatorów z długiego dystansu. I jeszcze zostało 40 minut do startu. Ruszyłem więc na rozgrzewkę, czyli obejrzenie trasy. Wszystko pięknie oznakowane i zabezpieczone. Ulice tylko dla rowerzystów. Ja to jednak bardzo lubię takie miejskie ustawki.

Trasa prawie płaska nie licząc wiaduktów kolejowych. Niepokój budziła tylko nawrotka 180 stopni po długiej prostej i agrafka przed torami kolejowymi z ostrym podjazdem pod wiadukt.

Zupełnie zlekceważyłem jazdę po kostce brukowej. Jakoś nie przypuszczałem, że będzie to tak upierdliwe, a było tego chyba w sumie prawie 3km. Licząc wszystkie pętle.

W „amatorach”, jak organizatorzy mówią, nie ma ostrego startu. To chyba nie biorą frustratów, co się za późno wbili na start. Na długim dystansie wszystko było poukładane wg roczników, ale na krótkim po prostu był jeden sektor 440 osób.

Tak naprawdę to od razu był ogień, no może nie licząc tych 100 m po kostce… Zresztą już na pierwszym zwężeniu gdy z 3 pasów nagle zrobił się jeden… dla kolarzy… było dość niebezpiecznie i przyhamowanie prawie do zatrzymania. Tu muszę powiedzieć, że jednak start był kluczowy i każdy 1 metr w sektorze to była lepsza pozycja. Nie jestem obyty z szosą, bo jeżdżę na niej od przypadku do przypadku , więc się trochę stresowałem i w ogóle źle się czuję w środku peletonu. Na końcu też źle, bo już wiele razy zostałem urwany… i zostałem z maruderami. Na tym pierwszym kółku dużo się działo. Szarpanie i jazda na maksa. Po każdym łuku ogień. Powoli zaczęło mnie odcinać, bo ile można jechać z hr max? I nagle zaczęło padać – wtedy się trochę uspokoiło. Nagle okazało się, że jestem w takim 15-osobowym peletonie i jazda stała się równiejsza. Deszcz zacinał z góry i spod kół. Temperatura z 20 stopni spadła do 14. Ponieważ to był krótki wyścig jechałem bez bidonu. Muszę powiedzieć, że brakowało mi go, choć nie chciało mi się pić. Gdy inni uzupełniali płyny. Ja chłonąłem je przez skórę 🙂 Gdybym wiedział, że tak będzie padać, to bym się nasmarował czymś. Podobno to pomaga nie wychładzać się.

Na nawrotce było dokładnie widać jaką przewagę maja liderzy. To było naprawdę niedużo. Tylko przeskoczenie między jedną grupa a drugą to już była sztuka i to raczej nie na akcję solo. Ja na oko jechałem w 4. grupie, ale strata do 3. była dość spora. Każda próba ucieczki z grupy kończyła się niepowodzeniem. Nawet jak kto solo odjechał, to po kilku minutach znowu był w grupie. Sam nawet się ze dwa razy urwałem do przodu, ale moim celem było być pierwszym na agrafce, a nie próba gonienia następnej grupy. Po prostu na wirażach lepiej się czułem z przodu niż z tyłu. To jest wielki plus, gdy się jedzie którąś już rundę.

Na 3. kółku na podjedzie zerwałem przyczepność tylnego koła. Straciłem równowagę na chwilę… gdybym umiał mocniej depnąć, to na pewno bym się wywrócił.

Przypuszczam, że właśnie tak było z wywrotką w moim mini-peletonie. Nawet nie było słychać okrzyków, tylko huk łamanej ramy i rumor przewracających się osób. Na szczęście dla mnie byłem z przodu. Następne wiraże wszyscy jechali ostrożnie. Grupa zrobiła się jakby mniej liczna. Ale do mety została już tylko 1 runda i deszcz przestał padać mocno, tylko już była mżawka. Już rozpoznawałem wszystkich współtowarzyszy. W tym 1 osobę z lemondką… tej bałem się najbardziej, unikałem jazdy obok, jak tylko mogłem. Ja w dolnym uchwycie też nie jestem mistrzem hamowania… ale przynajmniej mam hamulce w ręku.

Na ostatnim kółku po nawrotce poszła 2-osobowa ucieczka z naszej grupy.  Załapałem się, a ponieważ te dwa ostanie kółka były dla mnie raczej spokojne zostały spore rezerwy na finisz.

Ruszyłem 2 km przed metą, choć wiedziałem, że na kostce będzie płacz, bo pewnie nie wystarczy sił do końca. Zabrakło mi sił na przyspieszenie po nawrotce na kostce. Nogi już nie działały. Dałem się wyprzedzić dwóm współtowarzyszom.

Ale emocje jak na TdF. Naprawdę polecam. I wtedy wyszło słońce – no bajka!

Na mecie Cyklo Gdynia 2017

Na mecie

Tu chciałbym podziękować rodzinie Michała :), która dopingowała ostro na mecie.

Po rozmowie z Michałem,  który pojechał dystans dla prawdziwych kolarzy 🙂 już tak bardzo nie byłem zachwycony ta imprezą.

Ja od początku widziałem, że najważniejsi są „prosi”, ale amatorzy tez chcą się ścigać, a nie jeździć na wycieczki po okolicy.

Więc heca z tym, że „prosi” na początku mieli tempo turystyczne mnie tak bardzo nie dziwi – tym bardziej, że ich dystans to 260 km.

Nie dziwi mnie też, że amatorzy pomimo braku ostrego startu jednak ostro ruszyli w pogoń. Co więcej zakończoną sukcesem. Tyle że skutek był taki, że amatorzy na 50. kilometrze zostali przystopowani… co nie najlepiej świadczy o organizatorach. Po prostu trzeba było zrobić większa lukę czasową.

Druga rzeczą, którą Michał wypominał, był bufet.. na którym wodę podawano w kubeczkach. No niby jak Ci się nie podoba, możesz nic nie pić tyle, że na innych imprezach jednak dostajesz albo bidon z wodą albo… butelkę wody.

No ale może ta woda z nieba co się lała miała wystarczyć.

Trasa długa usłana podjazdami i zjazdami. Szkoda, że zabrakło w tych najbardziej niebezpiecznych zjazdach jakiegoś oznaczenia czy kogoś z obsługi z gwizdkiem. Tak jak było to na rundzie już w Gdyni.

Trzeba też na koniec pochwalić, że atmosfera była bardzo kolarska, a zjazd z dużej pętli ulicą Świętojańską to było mistrzostwo świata.

Mam nadzieję, że organizator wyciągnie wnioski i dodatkowo następna Cyklo Gdynia będzie bez deszczu, bo ten prześladuje tę imprezę od kilku lat.

Tekst: Piotr Szlązak