Poland Bike finał – Wawer

Poland Bike Marathon Wawer 2016polandbike

 

Tekst: Jeremi Dziedziejko

img_6811

Autor tekstu na trasie

 

W ostatni weekend września w warszawskim Wawrze odbył się finałowy etap ósmego już cyklu Poland Bike Marathon

Kolarskie miasteczko zlokalizowane było tak jak w kilku ostatnich latach obok Instytutu „Pomnik – Centrum Zdrowia Dziecka” w Międzylesiu. Z samego rana było dość zimno bo około 15°C. Na szczęście temperatura nieco podskoczyła i zaświeciło słońce co dało idealną pogodę do ścigania.

Wawerska trasa na dystansie MINI liczyła 27 km, doś14484715_1268742576491177_2460326157513084202_nć zróżnicowana i ciekawa jak na mazowieckie szlaki. Od razu po starcie kolarski peleton wjechał na teren Mazowieckiego Parku Krajobrazowego. Oprócz strzałek Poland Bike trudno było nie zauważyć białych strzałek na drzewach-nie były one tam bez powodu. Etap na warszawskim Wawrze w dużej części wiódł wzdłuż „Wawerskiego szlaku MTB”, wytyczonego między innymi przez samego organizatora całej imprezy – Grzegorza Wajsa. Na początek kilkukilometrowy przejazd szerokimi drogami leśnymi. Potem trochę węziej, przez następne kilka kilometrów w górę i w dół, po czym na dwunastym kilometrze rozjazd, jest to moment na podjęcje decyzji o wyborze trasy MINI oraz MAX. W moim 14492419_1268774649821303_5536910954215800471_nprzypadku MINI. Kawałek szerszej drogi i znowu bardzo ciekawe i techniczne singielki. Bufet, znowu góra dół a potem szybki, w „Konstancińskim stylu” 3 kilometrowy odcinek do mety. Zawodnicy, którzy wybrali dystans MAX oprócz kolejnej porcji mniejszych i większych górek zaliczyli dwa single wzdłuż Mieni i Świdra (w trakcie tego drugiego było urozmaicenie w postaci możliwości przejścia rzeczki wąską kładką), krótki niespełna kilometrowy odcinek asfaltu oraz prowadzący 14502758_1268757053156396_2003317589503144508_npolami szutrowo-polny fragment, na którym wbrew pozorom utrzymanie się na pozycji w grupie wymagało sporo energii. Trasa naprawdę urozmaicona i techniczna, gdzieniegdzie można było się nawet poczuć jak w górach, dobrym pomysłem było objechanie jej w dniu poprzednim co zresztą spora część zawodników zrobiła. Utrzymanie równego tempa i kadencji utrudniały sporadycznie wystające z podłoża korzenie oraz piach – na ten charakterystyczny rodzaj podłoża w lasach MPK narzekać mogli prawie wszyscy, oprócz naszego drużynowego kolegi Adriana Socho, który zdecydował się wystartować na fatbike’u. Wszystkim trasa się bardzo podobała, a osoby, które jechały nią po raz pierwszy były wręcz zachwycone, że tyle ciekawych elementów można wkomponować mając do dyspozycji lokalizację tak blisko Warszawy.

14441045_1268781016487333_1268628163048001624_n          W moim przypadku Wawer był tylko dopełnieniem do wyniku w generalce (ósmy ostatni start). Byłem nie zagrożony, z 150 punktową przewagą nad szóstym riderem w mojej kategorii. Miała być to tylko formalność, nie obyło się bez przygód. Na około 5 kilometrów przed metą, na podjeździe wyrwało mi kierownicę z rąk i strz14441179_1268750843157017_5586670416770984402_nelił mi pancerz od linki przedniej przerzutki. Na początku tego nie zauważyłem, po kilkuset metrach poczułem na lewej manetce brak oporu. Ostatnie 5 km przejechałem elegancko kręcąc jak szalony na jedynce z przodu… Na metę wjechałem zadowolony, kończąc tym samym drugi sezon wyścigów kolarskich w moim życiu.

Nasza ekipa w Wawrze zaprezentowała się bardzo dobrze, zajmując trzecie miejsce w klasyfikacji drużyn. Punktujący zawodnicy: Krystyna Żyżyńska-Galeńska, Piotr Berner, Radosław Jurek i Krzysztof Mrożewski.

14446153_1268763546489080_1297165108388774753_nChciałbym wspomnieć tu o dającym przykład zachowaniu Krysi Żyżyńskiej-Galeńskiej, która na trasie pomogła zawodnikowi, który złamał obojczyk. Tym samym tracąc jedno miejsce na podium w generalce pod koniec sezonu.

Po przyjechaniu na metę czuć było zapach grilla i kiełbasek, kilka teamów zrobiło piknik pod koniec sezonu. Zaczęła się najdłuższa dekoracja medalowa… Wszyscy niecierpliwie czekali na dekorację generalki, gdy w tym czasie swoje medale etapowe odbierali nasi teamowicze: Krystyna Żyżyńska-Galeńska, Joanna Kur oraz Krzysztof Mrożewski. Po nagrodach etapowych przyszedł czas na dekoracje generalne, polał się szampan i wiele nie małych nagród, w tym wyjazd do hotelu w Austrii dla dwóch osób dla zwycięzców w Open na MINI i MAX. Za piąte miejsce w generalce w kategorii dostałem piękną statuetkę i ogromną zniżkę na wyjazd do hotelu bo aż 100 zł! (Pokój na 7 dni 4000…). Impreza trwała do zmroku, czyli około godziny 19:00.

[table id=13 /]

 

 

Alpen Challenge 2016

Alpen Challenge 2016
Alpen Challenge to wyścig w Gryzoni w Szwajcarskich Alpach ze startem i metą w znanym ośrodku narciarsko-rowerowy (znakomite trasy MTB, Enduro, Downhill) Lenzerheide. Wyścig, który opisuję odbył się 14 sierpnia 2016.
Zdecydowałem się wystartować, na krótszym z dwóch dystansów: 119km i 2718m przewyższeniapar1

Do pokonania były Albulapass (22.6km, średnie nachylenie 5.8%, 1310m przewyższenia), Julierpass (6.9km, średnie nachylenie 6.4%, 446m przewyższenia), Curver (3.5km, średnie nachylenie 5.2%, przewyższenie 185m) i finałowy podjazd do mety 5.1km, średnie nachylenie 8%, przewyższenie 410m.
Bazę wypadową zrobiliśmy w miejscowości Churwalden około 8km od miejsca startu ale z 250m przewyższenia do pokonania. W sam raz na rozgrzewkę rano przed startem. A rozgrzewka była potrzebna bo starty tego typu imprez odbywają się wcześnie bo o 7:00 rano (ze względu na dłuższy dystans, który najlepszym zawodnikom zajmuje 7 godzin, a także na minimalny ruch samochodowy o tej porze w niedzielę). Dzień wcześniej zapoznałem się z finiszowymi metrami a także posmakowałem makaronu podczas pasta party.par2

Start odbył się punktualnie o 7 rano. Trasa na początku prowadzi przez 15km w dół i ta część wyścigu została zneutralizowana. Startowałem z pierwszego sektora do którego zostałem przydzielony na podstawie wyników w innej imprezie, w której brałem udział w lipcu: Engadin Radmaraton. Mimo to starałem się przesunąć trochę do przodu przed rozpoczęciem podjazdu pod Albulapass. Plan miałem taki aby mocno pojechać pod tę przełęcz, po to aby znaleźć się w mocnej grupce na płaskim odcinku do kolejnego podjazdu. Albula zaczyna się płasko 2-3% i tutaj ciężko było przesunąć się do przodu. Po 6km nachylenie wzrasta do par5takiego jakie bardziej lubię czyli 6-7%. Potem na 8km znowu robi się na 2km tylko 2%. Za to ostatnie 12km dają w kość bo cały czas jest minimum 6% a zazwyczaj 8-10%. Pierwszą połowę podjazdu pokonałem ze średnią mocą NP 296W. Nie za mocno nie słabo patrząc ile jeszcze trudności przede mną. Na jednym z remontowanych odcinków drogi na przełęcz prowadziła bo szutrowym ubitym odcinku. Ponieważ jadąc przede mną zawodnik mocno zwolnił na tym odcinku postanowiłem wyprzedzić go jadąc po mniej ubitym, składającym z luźnych kamyczków fragmencie drogi (w końcu Trek Domane jest stworzony do takich odcinków!). Niestety była to zła decyzja, koło zaczęło tańczyć coś uderzyło w przednie koło mocniej niż się spodziewałem. Dojechałem znowu do wyasfaltowanej drogi, jednakże po chwili wielki syk i całe powietrze z przedniego koła po chwili zeszło. Kamień z szutrowego odcinka wbił się w oponę i przebił dętkę. Trzeba było się zatrzymać i założyć zapasową gumę. Patrząc na zapis z Training Peaks zajęło mi to 8 i pół minuty używając do tego małej ręcznej pompki. Ruszyłem w pogoń. Dobrze mi się jechało resztę podjazdu cały czas wyprzedzając. Jednakże trzeba było uważać bo wyścig nie odbywa się przy całkowicie zamkniętym ruch więc o ścinaniu zakrętów aby skrócić trasę nie było mowy. Drugą cześć podjazdu pokonałem ze średnią mocą NP 294W (i równo 1000 VAM). Pora na zjazd. Na początku trzeba było ostrożnie wyminąć krowy, które zamiast paść się na łące wyszły na drogę. Potem na serpentynach udało mi się przeskoczyć 2-3 zawodników mimo, że zjazdy nie są jeszcze moją mocną stroną. Po dojechaniu do płaskiego odcinka musiałem docisnąć przez około 1min na solo, aby dociągnąć do 10-12 osobowej grupki, która jechała przede mną. Zakwasiło to trochę nogi, ale przynajmniej w grupce mogłem odpocząć. Tempo nie było rewelacyjne, ale mimo to doszliśmy kolejną 10-12 osobową grupkę i w takim składzie minęliśmy St. Moritz i dojechaliśmy do drugiego bufetu, gdzie uzupełniłem jeden z bidonów (ciekawostką tego wyścigu jest to, że dzień przed startem można zostawić bidon w miasteczku startowym i organizatorzy zawiozą go na wskazany bufet. Pewnie zrobię tak w przyszłym sezonie aby zaoszczędzić 750-800g na całkowitej wadze roweru). Zaraz za bufetem był rozjazd na długi i krótki dystans (oba dystanse startują razem). Mniej więcej połowa rywali pojechała prosto na dużą (192km) pętlę. Ponieważ na bufecie zatrzymywało się mało zawodników z mojej grupki, zacząłem wyprzedzanie rywali na podjeździe pod Julierpass. Wyprzedzanie, a nie bycie wyprzedzanym wpływa dobrze na psychikę. Utrzymywałem dobrą moc i zakończyłem podjazd z wynikiem NP 296W i 1015 VAM. Teraz czekał mnie bardzo długi zjazd. Przed szczytem dogoniłem dwóch zawodników. Jeden z nich zjeżdżał rewelacyjnie. Byłem w szoku, że rower trzyma się nawierzchni przy tak mocnym składaniu się w zakrętach. Rywal na pewno odstawiłbym mnie na minutę albo dwie na tym zjeździe ale pod siodełkiem miał kamerkę. Wydawało mi się że specjalnie czeka i nie dokręca na prostych odcinkach aby móc mnie nakręcić bo oglądał się do tyłu czy ktoś za nim jedzie, a potem majstrował coś przy kamerce.par4

Zjechaliśmy się w 6 zawodników i rozpoczęliśmy podjazd pod Curver. Szczerze mówiąc przegapiłem ten podjazd patrząc na profil trasy przed startem, a okazało się, ze ma on spore znaczenie. Kolega z kamerką rozpoczął bardzo mocno i wraz z dwoma innym zawodnikami w ty, jednym juniorem z Niemiec odjechali na kilkanaście sekund. Ja jechałem swoje wiedziałem że nie będzie już płaskiego więc mogę jechać sam, ważne aby równym tempem. W połowie podjazdu minąłem kolegę z kamerką, po kolejnych 500m juniora z Niemiec, ale jeden z zawodników z naszej grupki miał wciąż około 15 sekund przewagi i bardzo mozolnie odrabiałem do niego stratę. Na szczycie sądzę, że strata była już poniżej 10 sekund, a kolejni rywale z grupki tracili już ponad 30sekund. Widziałem, że na finałowym podjeździe do mety zawodnik przede mną będzie moim jedynym rywalem. Na zjeździe ryzykowałem więcej niż zwykle. Dokręcałem na prostych i udało mi się go dojść. Niestety na przed ostatniej nawrotce o 180 obaj nie wyhamowaliśmy i ratując się przed upadkami wjechaliśmy na trawiaste zbocze trasy. Konkurentowi nic się nie stało, a ja niefartownie przebiłem znowu przednią oponę! Nie powiem co wtedy poczułem gdy do mety zostało tylko około 7km i szykowała się fajna walka na finałowym podjeździe, a ja nie miałem drugiej zapasowej dętki. Wiedziałem, że za 1km jest ostatni bufet więc na flaku z przodu dojechałem do niego (w międzyczasie minął mnie tylko junior z Niemiec) i zapytałem czy nie poratują dętką. Niestety ten bufet nie był zaopatrzony w żadne pomoc naprawcze, więc nie pozostało mi nic innego jak kontynuować jazdę kolejne 5km pod górę z sflaczałym przednim kołem. Mocno wkurzony spostrzegłem że za mną jedzie kilkanaście sekund jakiś zawodnik, a przede mną około 30sek junior z Niemiec. Zacisnąłem zęby i kręciłem ile mogłem, w końcu już niedaleko do mety. O dziwo rywal z tyłu zniknął a ja zacząłem zbliżać się do juniora. W połowie podjazdu udało mi się go minąć. Od razu docisnąłem aby nie usiadł mi na kole i w oddali zauważyłem jeszcze jednego zawodnika. Nie był to jednak mój partner z nieszczęsnego zjazdu tylko inny kolarz. Jego również udało mi się wyprzedzić na 1.5km do mety (finałowe kilometry były bardzo dobrze oznaczone jeśli chodzi o pozostały dystans do mety). Kręciłem na ile pozwalały mocno zakwaszone nogi i minąłem metę po 4 godzinach 34 minutach i 44 sekundach co starczyło na 56 miejsce na 412 startujących. Ostatni podjazd pokonałem wciąż mocno: NP 301W, ale z niższym VAM 975m/h. Oznacza to, że miałpar3em jeszcze rezerwy, ale dodatkowy opór powodował wolniejsze podjeżdżanie.

Co ciekawe pierwszą część dystansu do bufetu, na którym się zatrzymywałem pokonałem z 86 czasem (ze względu na defekt), a drugą część z 33 czasem. Inną ciekawostką jest to że finałowy podjazd pokonałem tylko 7 sekund wolniej niż rywal razem, z którym wypadłem z trasy (porównując nasze czasy na Stravie). A junior z Niemiec miał jednak lepszy czas ode mnie bo startował 2 minuty za mną z dalszego sektora. Gdyby nie strata 8.5 minuty (nie wiem ile straciłem przez drugi defekt) zająłby 38 miejsce.

Podsumowując z perspektywy końca sezonu (piszę tę relację w drugiej połowie września) był to wyścig, który najbardziej mi odpowiadał z tych w jakich do tej pory startowałem. Najtrudniejszy podjazd jest na początku, meta jest na podjeździe, bufety dobrze zaopatrzone (ciasta, batony, woda, cola, izo). Pogoda również dopisała. Szkoda tylko pecha z przebitą podwójnie oponą. Za rok być może spróbuję sił na dłuższym dystansie.

 

 

 

 

 

Konstancin PolandBike


Tekst: Maciej Demiańczuk
Zdjęcia: Zbigniew Świderski
Po ostatnim starcie w Markach i męce, by dotrzeć do mety wśród piasków i skurczy, miałem obawy przed ponownym zmierzeniem się z dystansem MAX. Opis trasy w Poland Bike w Konstancinie-Jeziornie wyglądał jednak zachęcająco. Twarda, w miarę równa trasa w długimi prostymi to jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Mam wtedy możliwość zrobienia całkiem przyzwoitego wyniku pomimo widocznych i bezlitośnie obnażanych na trudniejszych trasach braków w technice jazdy.

Dzięki uprzejmości Adriana miałem możliwość wystartowania na twentyninerze. Jego Trek Procaliber dawał nadzieję na nieco lepszy rezultat, co było dodatkowym argumentem za wyborem dłuższego dystansu. Stwierdziłem jednak, że ostateczną decyzję podejmę już na trasie.

Niedzielny poranek wstał dość rześki, ale pięknie słoneczny. Wymarzony dzień na ściganie. Po śniadaniu zapakowałem rodzinkę do auta i ruszyliśmy w drogę. Im bliżej na start, tym później się wyjeżdża, więc dotarliśmy dość późno. Ciasne uliczki wokół pięknego Parku Zdrojowego były już w znacznej mierze zatkane samochodami. Czasu starczyło idealnie na dotarcie do miasteczka Poland Bike, ulokowanie moich dziewczyn tuż przy tężni solankowej, i rozmieszczenie żeli po kieszeniach. W poszczególnych sektorach sporo koszulek MyBike.pl oznacza silny skład, mimo że równolegle walczyliśmy na ŚLR.

Jeszcze ogłoszenia parafialne podane przez jak zawsze profesjonalnego Bogdana i odliczanie do startu. Wkrótce i mój 7. sektor znalazł się na trasie. Początek zalecany na spokojnie z uwagi na zwężenie trasy (dwa słupki pośrodku wąskiego przejazdu mogły brzydko namieszać w rozpędzonym peletonie), potem można przyspieszyć, zwłaszcza że pierwszy odcinek to uliczki Konstancina, a jeśli asfalt, to ogień. Na pierwszych kilometrach udało mi się dogonić poprzedni sektor i chociaż obiecywałem sobie, że rozłożę siły na cały dystans, uparcie ignorowałem piski Garmina, który usiłował mnie przekonać, że na tętnie 180 nie da się przejechać 60 km.

Aż do rozjazdu dystansów trasa nie była specjalnie trudna – leśne ścieżki, bite drogi wśród pól, jakieś dwa zwalone drzewa i nieco wyboistych dróżek, które powodowały, że się izotonik w bukłaku mocno mieszał. Bufet na szerokiej i równej drodze to świetny pomysł, był czas na złapanie dóbr i konsumpcję bez ryzyka utraty sterowności.

Kilometry mijały, a ja ciągle nie byłem pewien, czy chcę jechać dystans MAX. Jako miłośnik statystyk stwierdziłem, że zdecyduję po godzinie jazdy na podstawie średniej prędkości i samopoczucia. Okazało się jednak, że rozjazd dystansów był sporo przed upływem godziny, bo już na 15. km. Jak zwykle chwilę po skręceniu w prawo za strzałką MAX naszła mnie myśl, czy to na pewno był dobry pomysł, ale i tak już było za późno, a poza tym jak dotąd jechało mi się bardzo dobrze. Niezła prędkość, dobre samopoczucie, tętno ustabilizowało się gdzieś w okolicach 173-175. Do tego coraz bardziej podobała mi się jazda na twentyninerze. Od Adriana wziąłem go w piątek po południu, miałem więc tylko piątkowy wieczór, żeby się z nim zapoznać i nie zjechałem ani na chwilę poza asfalt. W warunkach bojowych byłem pozytywnie zaskoczony, jak radził sobie z drobnymi nierównościami i jak lekko obroty pedałów rozpędzały go do niezłych prędkości. Napęd 2×10 sprawiał, że nie musiałem dotąd „zrzucać z blatu”.

Tuż za rozjazdem zaczynała się najbardziej malownicza część trasy. Rezerwat Łachy Brzeskie – wąska ścieżka prowadząca samym brzegiem Wisły, dzikim, zarośniętym i urwistym. Zamiast podziwiać widoki musiałem jednak skupić się na jeździe, gdyż trasa w tym miejscu była dość wymagająca. Gęsta trawa rozjeżdżona kołami, liczne zmiany kierunku i wstawki z kopnego piasku dały mi nieco w kość.

Po ok. 4 km zmiana scenerii. Wisła została za plecami. Podjazd na wał przeciwpowodziowy i mamy krajobraz rolniczy. Sady pełne jabłek, a wśród nich twarda droga pełna drobnych wybojów. Zaraz za nim chwila wytchnienia, długi asfalt, można się napić i wciągnąć kolejny żel nie tracąc prędkości. Chociaż część tego odcinka poświęciłem na nadrobienie kilku sekund, odpoczynek się przydał przed najdłuższym w tej edycji podjazdem. Udało mi się go pokonać bez większych trudności, chociaż nogi trochę zapiekły i Garmin znów zapiszczał.

Kolejne 10 km to znów przeplatanka leśnych duktów, polnych dróg i krótszych lub dłuższych asfaltów. Cały czas czułem się dobrze, średnią prędkość z pierwszej godziny cały czas udawało mi się utrzymać, podobnie jak kontakt wzrokowy z poprzedzającymi zawodnikami. Niestety nie było mowy o współpracy, każdy jechał samotnie.

W okolicy 37. km strzałki wyznaczające trasę zmieniły kolor na wspólny dla MINI/MAX. Okolica też wydała się jakaś znajoma. Wkrótce pojawił się znany już bufet, czyli trasa zatoczyła pętlę. Chwila odpoczynku, asfalt, miły zjazd i znów widać znajome skrzyżowanie. Tym razem nie trzeba wybierać – do mety w lewo. Mniej lub bardziej wyboiste polne drogi prowadzą znów w stronę Wisły. Rezerwat Wyspy Świderskie, czyli Mekka warszawskich kolarzy – Gassy. Tym razem próżno jednak szukać równego asfaltu do szosowych wyczynów. Jest twardo, ale wyboje dają nieźle w kość, do tego dość mocny wiatr (tzw. mordewind) nie ułatwia zadania. Czułem, że słabnę, prędkość spadała, na liczniku 45 km. Wtedy dogoniło mnie dwóch zawodników, z których pierwszy rwał do przodu, jakby w ogóle nie wiało, a drugi za wszelką cenę starał się go nie zgubić. Podłączyłem się do tego mini pociągu, co pozwoliło nieco oszczędzić siły i przy okazji zwiększyć prędkość. Wytrzymałem kilka kilometrów, później tempo było już za wysokie na moje możliwości. Znów zostałem sam, ale na pocieszenie niedługo zobaczyłem tabliczkę z napisem 10 km.


Skoro już tylko 10 do mety, załadowałem żel z kofeiną i spróbowałem wykrzesać z siebie jeszcze trochę sił. Wisła została za plecami, znów trochę pól, potem podjazd na wał, wreszcie równiejsza droga, można przyspieszyć. Na koniec spodziewałem się niespodzianek i nie zawiodłem się. Ostry zakręt i trzeba zejść z roweru, żeby wdrapać się na wał. Moje nogi nie lubią zmian pod koniec trasy, o czym informuje mnie delikatny skurcz. Nic to, wracam na siodełko, i ruszam przez most na którym trasa znów prowadzi wałem. Następny most i kolejna niespodzianka, tym razem strażak kieruje na stromy zjazd w stronę koryta rzeczki, przejazd pod mostem i znowu trzeba zejść z roweru, znów podejście, tym razem bez skurczu.

Ostatni kilometr, ubita droga w Parku Zdrojowym, ostatni podjazd, mostek, zakręt i meta. Udało się!! Garmin pokazuje 59,1 km, czas 2:38:38 miejsce 148 w Open i 72 w M3. Po ogłoszeniu pełnych wyników okazało się jeszcze, że awansowałem do 6. sektora, a wynik z Konstancina był na poziomie 5. sektora. A mówią, że rozmiar nie ma znaczenia. Może i nie ma, nie mam porównania, jak pojechałbym na dużych kołach bardziej pofałdowany etap. Ale był to na pewno dobry wybór na Konstancin – najlepszy mój start w tym sezonie!

Krzysiek Mrożewski zrewanżował się za Marki i wygrał kategorię MAX M5, a Asia Kur wskoczyła na 2. stopień podium w kategorii MAX M2. Gratulacje!! Oprócz Asi i Krzyśka punktowali również Karol Zduniak i Andrzej Czapski




Pełne wyniki MyBike.pl:

Nr Nazwisko Imię Kat. M. open M. kat. Dystans Punkty
2202 Mrożewski Krzysztof M5 23 1 MAX 570.69
990 Zduniak Karol M3 68 36 MAX 533.11
1730 Kur Joanna K2 6 2 MAX 512.27
778 Czapski Andrzej M4 106 27 MAX 498.62
1337 Kloka Małgorzata K3 10 4 MAX 457.25
1807 Demiańczuk Maciej M3 148 72 MAX 454.19
1145 Siemiaszko Dariusz M3 11 4 MINI 390.56
1741 Jurek Radosław M3 23 10 MINI 383.49
525 Dzięcioł Justyna K3 15 13 MINI 347.51
211 Buczyński Piotr M4 170 39 MINI 324.90
2650 Dziedziejko Jeremi MJ 215 7 MINI 318.78
50 Borowiecki Tomasz M4 247 61 MINI 312.30
1959 Lemieszek Sławomir M5 263 21 MINI 310.11
1298 Okniński Jakub MJ 327 9 MINI 293.60
176 Rola-Janicki Robert M5 332 24 MINI 291.61
703 Sarnecki Marek M3 343 148 MINI 284.29
609 Galeńska Anna K5 56 4 MINI 234.36
212 Buczyńska Alicja D2 26 10 FAN 133.22
728 Czapska Weronika D1 40 16 FAN 112.21
189 Buczyński Adam CC2 33 CROS

Wyzwanie Ciekoty

Moje myśli są ciemniejsze od obcych słów proroków.
Moich słów prawdziwyro nie zna nikt.
Kto z was wierzy, że Mybike pierwszy przybieży…

Tekst: Piotr Szlązak

Ten SLR od początku był wyzwaniem już nawet jak się patrzyło na profil trasy. Jak to powiedziała Kasia B.: „to tylko 11 górek”.  W sobotę wieczorem zmieniła się prognoza, opady w nocy przeniosły się na czas wyścigu.. co prawda nie wyglądało to na jakieś duże opady… a jednak. Temperatura slrc4też spadła do 9 stopni, by w czasie wyścigu spaść jeszcze o dwie kreski. Kto z was nie czuł jesieni, ten miał okazję, aby ją poczuć aż do kości.

W naszym teamie ARMAGEDDON startowy. Dwie osoby odpadły z dystansu Masters ze względu na przeziębienie, a wystawienie co najmniej trzech zawodników jadących Master jest dla nas kluczowe, aby móc walczyć o pierwsze miejsce. Nikt z Fan nie był tak szalony, aby podjąć to wyzwanie. Bo 1800 m przewyższeń i 65 km po trudnym terenie brzmi jak wyzwanie ponad siły. Trzeba sobie zdawać sprawę, że większość najdłuższych dystansów oferuje raczej 1200 m podjazdów …  Do tego Karol Wróblewski nie ukończył wyścigu… fan_wykresdo mety dociera jeden bohater w naszych brawach. PIOTR BERNER na rewelacyjnym 3 miejscu w OPEN. Aż 7 osób nie ukończyło tego dystansu, a frekwencja była mała bo tylko 35 osób. Ale to nie umniejsza sukcesu Piotra.

Ave Piotr!

Na dystansie Fan też nie obyło się bez defektów. Przemek na szóstym kilometrze urywa pedał.

Frekwencja niska – 150 osób. Nasz team wzmocniła Kasia Burek na swoim nowym rowerze damskim Procalibrze 9.7 Treka. Zajęła świetne 3 miejsce, a drug była nasza koleżanka z drużyny Agnieszka Tkaczyk.

Za to swoją „klątwę” drugiego miejsca przełamała Grażyna, slrc2która pokonała konkurentkę, zgarnęła złoty puchar i … oby tak zostało.

Choć profil trasy był „straszny”, to przez to że organizatorzy nie dostali zgody na poprowadzenie przejazdu przez kamieniołomy było całkiem sporo łączników asfaltowych. Jeden z ostatnich asfaltowych podjazdów był tak długi, że gdy wreszcie trasa zaczęła jechać nie pod górę… to ja czułem się jak bym zjeżdżał.

Mnie deszcz załapał na 36 km czyli 6km przed meta. Deszcz był tak intensywny że był moment ze widoczność spadła do 10 m. Do tego nie były to duże krople tylko taka mega mżawka. Trasa od razu stała się śliska. I już przejazd kilku rowerów psuł nawierzchnię. Pierwsi zawodnicy z Fana nie załapali się na deszcz – stąd ogromne różnice między startującymi. Bo musicie mi uwierzyć, prędkość zjadów i podjazdów na mokrym róźni się dramatycznie w zależności od tego, czy przychodzi nam jechać po suchym czy mokrym.

Ja ostatnio świetnie czuje się na zjazdach. Czuję taki „SuperFlow”, jednakże nie należy dać się ponieść emocjom i trzeba nieco uważać, gdyż na jednym ze zjazdów, wyjeżdżając z lasu trafiliśmy na wielkie wyślizgane błoto najgorszego sortu z wystającymi poprzewracanymi słupami energetycznymi. Było tam mnóstwo miejsc, w których koło może wpaść w szczelinę i już w niej zostać …

Na tym zjedzie moje oczy osiągnęły wielkość tych ze stworków Pokemonów, kilka razy oba koła się ślizgały, a ja modliłem się o przyczepność i już wybierałem miejsce, gdzie będę leżał. To wszystko przy głośnych bluzgach innego zawodnika który się podnosił z tego błota, klnąc na czym świat stoi. Od tego zjazdu czułem momentami lekki dreszczyk w obawie przed upadkiem. Liczyłem każdy metr do mety. A metry się nie zgadzały bo miało być 41 000 m, a było prawie 43 000 m.

Dopiero finisz wrócił mi satysfakcje z jazdy i udręki jaką sobie zafundowałem. Na mecie się bardzo zdziwiłem gdyż okazało się jestem pierwszym zawodnikiem Mybike na dystansie Fan. Nie jestem do tego przyzwyczajony i rzadko zdarza mi się taki przywilej. Miejsce też bardzo dobre bo 9 w kategorii i 58 w Open.

Zostały nam już tylko Chęciny. Liczę na powtórkę pogody z zeszłego roku bo tamta trasa nie zasługuje na to by nią jechać w deszczu i chłodzie.

Rychlebskie ścieżki

Rychlebskie ścieżki to miejsce kultowe. Wybierałem się tam dwa ostanie sezony a koniec końców lądowałem w dobrze znanym mi Świeradowie (Nove Mesto). Przyczyną tego był fakt iż nie posiadam na stałe zawieszonego roweru ale ostatnio nasz sklep zasiliła super maszyna Trek Powerfly FS 9 w moim rozmiarze i postanowiłem odwiedzić wszystkie możliwe miejscówki aby samemu wiedzieć „z czym to się je”

Samo miejsce ma świetna stronę także po polsku. TUTAJ

Z racji tego, że jest to miejsce kultowe obawiałem się dużej ilości rowerzystów. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że dzień wcześniej padał deszcz… i praktycznie wszystkich zmyło.

Na miejscu jest pole namiotowe (kampingiem bym tego nie nazwał;)) z sanitariatami i wifi. Nie ma podpięcia pod wodę lub prąd. Jest bar gdzie serwują ciepłe dobre jedzenie i zimne piwko. Jest też sklep,  serwis i wypożyczalnia… więc jak nie masz fulla to możesz go sobie pożyczyć. Choć według mojej oceny  full jest potrzebny tylko na czarna trasę.

Na miejscu znajduję się również super pumtrack, kilka skoczni oraz przedsmak tego co Cię spotka na trasie czyli po kilkanaście metrów tras czarnej i czerwonej.nJeśli przejedziesz tzw. „testowy odcinek” najtrudniejszej trasy to śmiało możesz jechać na czarną trasę. Bardzo mi się to podobało bo warto sprawdzić czy się nadajesz… lub czy Twój kolega, koleżanka da radę.

Oprócz sławnego SuperFlow,  który składa się w sumie z 7 sekcji. Jest jeszcze czarna trasa Wales, czarna Velryba oraz czerwona połączona w jedna trasę czyli Tajemny, Mramorovy, Sjezy.

Możesz też przejechać się  szlakiem w stylu znanych ze Świeradowa tras XC, wzdłuż czarnego potoku. W pełnej wersji prawie 30km gdzie naprawdę można się zmęczyć. W wersji okrojonej to „tylko 18km”. Testowałem ją razem z moimi pociechami 5 i 7lat . Choć trwało to wieki to byli zadowoleni. Młodszy stwierdził, że musi jeszcze potrenować na pumptracku. Przy trasie zlokalizowany jest także basen. Warto wg mnie tam się zatrzymać aby w letnie dni skorzystać z ochłody.

Ponieważ trasy dojazdowe nie są super oznaczone warto zrobić zdjęcie mapie na dole lub kupić. Ja co prawda nigdzie nie pobłądziłem ale wielokrotnie miałem wątpliwości gdzie jechać.

Jest gdzie jeździć i każdy znajdzie coś dla siebie. Jeśli ktoś jeszcze nie jest wkręcony w rowerowanie to z pewnością poczuje klimat a być może zarazi się „Cyklozą”.  Samo miasteczko w pobliżu jest klimatyczne. Tu po prostu czas płynie wolniej. Polecam zabieganym i zapracowanym.

A na koniec zostawiłem sobie trasę pod górkę czyli dr.Wissnera. Ja absolutnie zakochałem się w tej trasie i dzięki temu jazda pod górę się nie nudzi. Tu muszę przypomnieć,  że jeździłem na wspomaganiu.

Dr.Weisserman Rychleby from Piotr Szlazak on Vimeo.

Droga na Rychleby nie jest zła. Z Warszawy to nie całe 400km czyli w sumie bliżej niż nad morze. Jednego dnia pewnie nie pojedziesz więcej niż dwa razy pod górę bo jedna pętla na elektryku zajmowała ponad godzinę więc na zwykłym rowerze może to być nawet 2h.. a 3dni to chyba optymalny wypad.

Dla mnie, super sprawą było obserwowanie jak moi chłopcy podglądali innych by później  wskoczyć na rowery i próbować wykonać to co przed chwilką podpatrzyli na pump traku lub skoczniach.  Naprawdę miły widok.

Rychleby rodzinne from Piotr Szlazak on Vimeo.

Na koniec linki do poszczególnych 7 sekcji

Sekcja 1

Sekcja 2

Sekcja 3

Sekcja 4

Sekcja 5

Sekcja6