Wstęp
Sześć tygodni bez ścigania – strasznie długo cóż urlop, choroba, przeciwności losu – wystarczy.
Piątek dwa dni przed Mazovia Nałęczów. Sprawdzam pogodę, patrzę na długość i profil trasy.
Pogoda nie wygląda dobrze cały dzień przelotne opady deszczu. Zastanawiam się komu wsiąść do samochodu. Okazuje się, że wszyscy pojechali już w piątek żeby zaliczyć dwa dni wyścigu. Trzeba organizować sobie ekipę we własnym gronie. Dzwonie do Cypriana – jedzie. W głowie mętlik, który dystans wybrać? Trasa 62km jak dla mnie trochę długa. W piątek na ostatnim treningu „prąd skończył się na 50km”. Będzie dobrze przecież na wyścigach zawsze jest lepiej niż na treningu prawda?
Przed maratonem.
Odświeżam prognozę w sobotę wieczorem. W Nałęczowie deszcz w nocy i w dzień chyba będzie błoto… czy wybór semislicow był dobry…. Nie ma czasu na zmianę opcji, będzie dobrze.
Cyprian nie zaspał dotrzemy na czas.
Rano ruszamy nie pada uff… dojedzmy do Nałęczowa. Zaraz za warszawą pada i to nie przelotnie tylko leje regularny deszcz i to od wielu godzin… jak w prognozie. Dojechaliśmy na miejsce tylko nie ma gdzie zaparkować. Okazuje się, że start jest w parku w samym centrum. Po chwili poszukiwań pojawił się znak płatnego parkingu cóż może i drogo ale bez mandatu. Rezygnuje z rozgrzewki w końcu na 62km chyba zdarzę się rozgrzać.
Na start stawiamy się 5minut przed odliczaniem. Wyjątkowo skracają odliczanie miedzy sektorami do 30sek. Dobrze i nie dobrze… Ja 5 sektor Cyprian 11. Pada coraz bardziej. Spiker zapewnia, że będzie dobrze, że jest dużo asfaltu i jest git. Ja się cieszę bo semislicky sobie poradzą.
Maraton
Ruszam spokojnie w końcu nie ma co piłować jeszcze dużo kilometrów przede mną. Jakie wielkie jest moje zaskoczenie gdy po trzech minutach jazdy zaczyna się podjazd a zaraz za nim błoto. Jadę w zbitym peletonie. Jedziemy całą szerokością, od prawej do lewej. Nagle ludzie zaczynają się zatrzymywać, ślizgać i wywracać. Okazuje się, że trzeba kluczyć od prawej do lewej. I jazda zaczyna się wężykiem. ponieważ tylko jedna opcja jest dobra. Patrzę na licznik i nie wierzę, 4km/h patrzę na tętno 95% ooo… tak długo nie dam rady. Dostosowuje się do grupy… ale jedziemy za wolno a ja się ciągle ślizgam. Mimo to podejmuje próby wyprzedania. Wyprzedzam 3 osoby. Nagle uślizg i ląduje w zbożu. Nie opłacało się, wyprzedziło mnie z 5 osób zanim ponownie ruszyłem. Wywracam się jeszcze dwa razy przy czym raz z zaskoczenia gdy pokonuje jakąś kałuże. Wale kolanem w jakiś kamień…. O jak gorąco.. mi się zrobiło. Chyba nie dam rady dojechać do końca. Pokornieje i jadę swoje koło za kołem. Na trasie pojawiają się dezerterzy. A przecież to dopiero 8km. Błoto miejscami robi się tak duże ze jazda staje się nie możliwa trzeba iść.
Próbowałem wszystkich opcji. Środkiem niby ok ale na trawie też się ślizgam i trzeba się strasznie pilnować. Próbowałem wszystkiego: lewą stroną, prawą, w koleinach i po kałużach. Ślizgam się strasznie, choć w kałużach jak by trochę mniej. Znów próbuje trochę bokiem po polu…. chwilami się opłaca a za chwilę znów koła tak się zapadają, że wychodzi na to samo, czyli nie warto…. Co za droga myślę sobie nie dam rady. 62km błota… gdzie ten obiecany asfalt. Co raz więcej dezerterów. Odpuściłem trochę z tempa a tętno cały czas 95%. I nagle jest asfalt! Uzupełniam cukier. Wyprzedza mnie ze 20 osób ale nie przejmuje się tym…. Asfalt miał długość 300m… ależ rozczarowanie psycha siada. Zaczęła się łąka z błotem, w wersji: jest tylko ślisko… Jadę dalej koło za kołem, nie wyprzedzam nie fikam choć mógłbym jechać szybciej czuje to, ale odpuszczam. Wreszcie pojawiają się betonowe płyty i chwile później wypadamy na prawdziwy asfalt. Cieszę się, ale nie mam siły w nogach. Odjeżdżają mi harty a ja zostaje w 3 osobowej grupie. Nikt się nie wychyla, siadam na koło. Zdejmuję okulary zaparowały są zabłocone na maksa i nie mam co z nimi zrobić. Patrzę na licznik 32km/h, tętno spada 165hr, ja czuje ze odpoczywam. Chwilę później daje zmianę i tak zmieniamy się co minutę. Odzyskuje humor. Droga się wije czasem wpadamy na płyty a czasem na polną drogę grunt, że bez błota. Gubimy jednego kompana, zostaje z nie znajomym. Staram się go wspierać i namawiać do mocniejszego pedałowania. Wraca moc. Jest pusto szybko można jechać. Doganiamy kilka osób zaczyna się ostry podjazd po płytach. Staram się ocenić długość i stromość podjazdu. Nie wygląda to dobrze podjazd jest stromy i chyba dość długi, wiec nie ma co szarżować. Jadę wiec we własnym tempie. Ku swojemu zdziwieniu wyprzedzam kolejne osoby. Mój kompan staje na nogi pedałuje z całych sił. Ja odpuszczam. Jemu spada łańcuch ja jadę dalej. Ze sporej grupy na górę wjeżdżam jako pierwszy. Nie ma co się oglądać. Teraz z góry też po płytach. Cisnę. Na liczniku 40km ale nie wiem jak wygląda droga… odpuszczam bo nie wyhamuje…. Nie myliłem się zjazd kończy się ostrym zakrętem o 90stopni. Jak wielkie było moje zdziwienie gdy moje dotarte nowe hamulce XT nie hamowały. Szok… błoto zapchało mi klocki…. Trzeba jechać z rozwaga tym razem nie leżałem ale nie wiele brakowało.
Nagle pojawia się rozjazd, FIT prosto, Mega i Giga w lewo. Lekkie zawahanie. Jadę Mega po to tu w końcu przyjechałem. Pojawia się Buffet utwierdza mnie to w przekonaniu, że dobrze pojechałem Znowu zaczyna się trochę asfaltu. Jestem sam. Oglądam się nikogo nie ma. Trzeba kogoś dogonić. Cisnę na maksa doganiam kogoś z Wolodromu. Ja odpoczywam ale widzę, że jedzie za wolno. Chwile później ruszam znowu bo widzę kogoś na horyzoncie, może będzie to lepszy kompan. Doszedłem go ale opadam z sił, czy było warto, okaże się później. Odpoczywam sobie chwile na kole. Nagle droga ostro skręca ,złapałem zawieszkę i pojechałem prosto. Nawracam obaj panowie odjechali znowu trzeba ich gonić. Nie mam tyle sił ale jadę. Zaczyna się podjazd. Doganiam, wyprzedzam, jadę dalej. Czyżbym odnalazł w sobie górala co lubi pod górę? Podbudowuje się znowu po mokrym szutrze na dół. Nie wyprzedzam nie ma co ryzykować, szczególnie jak się nie ma hamulców. I nagle wbijam do Kazimierza a tam Konrad – kolega z teamu, który tym razem nie startuje. Jest doping jest moc. Ostra nawrotka i po brukowej kostce pod górę. Konrad biegnie za mną. Bardzo mnie wspiera szkoda tylko, że tak długo jechałem kostką, trzeba było od razu wbijać na chodnik. Tak jak jakiś zawodnik, który mnie dogonił i łyknął jak bym był leszczem. Siada mi na ambicji cisnę. Jadąc chodnikiem mijam uskakujących na bok przechodniów. Dociekam czy daleko pod górę, twierdzą, że daleko. Lekkie zwątpienie. Bo sił choć przybyło szybko się skończyły. Jadę swoje zwalniam. Góra była długa… tych co miałem wyprzedzić wyprzedziłem tych co mieli odjechać odjechali. Zaczyna się asfalt nie ma za kim jechać. Oglądam się nie również ma na kogo czekać. Cisnę więc na „lemondke” choć jej nie mam (kładę się na kierownicy trzymając ja na środku tak aby jazda 40km była jak najłatwiejsza). Po 5 minutach opadam z sił nikogo nie dogoniłem katastrofa. Szkoda asfaltu aby tak się wycieńczyć. Ale asfalt się kończy i zaczyna się jakiś wąwóz. Wąsko, ciemno, strasznie nie przyjemnie do tego pod górę. Dobrze, że nie w dół bo bałbym się rozpędzić. Glina strasznie śliska, woda płynie środkiem. Ale gdzie tam ten podjazd ciągnie się z kilometr a później znowu po płytach i w zakrętach na dół. Doganiam mały peleton. Jadę chwile ale mnie blokują wyprzedzam choć to ryzykowne i nie będzie z kim się bujać po asfalcie jak by się pojawił. Na liczniku 35km jest energia jest chęć walki. Ale do mety jeszcze co najmniej 25km. Jak by na to nie patrzeć wciąż daleko. Ale nic to, będzie przecież Buffet. Nagle znowu rozjazd Giga prosto Mega w lewo. Miałem chwile zawahania ale jeszcze nie jestem gotów na pedałowanie 4-5h bo zwykle po 3h padam na twarz. Ruszam w Lewo zgodnie z planem choć Giga było kuszące. Pod górę ale na górze widać Buffet. Tym razem się nie śpieszę. Pije swoje wspieram się żelem. Zapowiada się jeszcze co najmniej 1.30h kręcenia wiec nie ma co się zajechać. Zaczyna się polna droga niby nie śliska ale strasznie dużo kamyków. Wyprzedza mnie jakiś hart. Próbuje go dojść… nie daje rady. Odpuszczam tu i tak nie ma jak jechać na kole bo może się to skończyć wywrotką. Nagle wpadamy do jakiegoś miasteczka o kurcze wygląda znajomo to chyba tutaj skończyło się te straszne błoto. Nie myliłem się pod górę i znowu zaczyna się hardcore. Koło się ślizga tętno 175hr a na liczniku 14km na godzinę a chwilami mniej. Nagle widzę peleton i kolegę z Teamu. Nie rozpoznaje go. Pozdrawiam i pytam: ktoś Ty? A to Piotrek. Chyba bez cukru bo już wolno kreci. Wyprzedzam i cisnę na maksa, żeby go zachęcić do jazdy. Skupiam się na wyborze drogi. Tylne koło cały czas w uślizgu. Taka strata energii. Nauczka na przyszłość, żeby mieć inne opony. Zaczyna się jakiś zjazd w błocie. Wielkie rozczarowanie koła tańczą w każdym momencie można glebnąć. Nie ustające kontry na kierownicy mnie wykańczają. Nagle ktoś krzyczy daj drogę. Ale jak ja mam dać drogę jak ledwo utrzymuje się na rowerze a tor jazdy jest tak przypadkowy, że przestaje już o tym myśleć. Ale krzyki przekonały mnie ze człowiek się śpieszy. Udaje mi się zjechać w prawo. Nie czekam długo za jakieś 100m szybki bill leży w zbożu jak szczupak po katapulcie. Utwierdzam się ze trzeba się spieszyć powoli. Doganiam jaką dziewczynę znowu zjazd. Nawet nie przychodzi mi do głowy wyprzedzanie. W nie ustających uślizgach dojeżdżam na dół. Zaraz znów pod górę i już nie daje rady. To nie ma sensu wszyscy dają z buta. Ja też. Buty zasysają się w błocie idzie się strasznie ciężko na liczniku 4.5km/h ale będzie średnia. Wreszcie wsiadam na rower. Na liczniku przejechane 52km jeszcze 10km. Patrzę na licznik i liczę…. 3.30h czas dojazdu słabo nie tak miało być. Jadę ślizgam się ciągle błoto psycha siada. Nagle znowu ktoś mnie dogania krzycząc, żeby dać drogę. Ustępuję od razu bo jadę tak wolno, że to nie problem. Patrzę koleś z Eco. Chyba wie co robi. Ożywiam się i ruszam za nim. Ale komfort on wykrzykuje a ja jadę za nim. W bezpiecznej 50m odległości dam rade wyhamować na tym zjedzie widzę tyle upadków ze całym sobą skupiam się na prowadzeniu koła. Jadę środkiem, grzbietem z trawa ale to najlepsza trasa, widziałem jak leci koleś z Eco i że dobrze mu idzie. UFF dojechałem koniec błota. Jak wielkie zaskoczenie gdy słyszę głośniki i widzę Nałęczów. O rany meta jest chyba bliżej niż myślę. Cisnę na pedały. Ścieżka wąska i z kałużami ale ja już słyszę spikera i wiem ze do mety z 2km. Czas na finisz. Daje z siebie tyle co zostało a zostało nie wiele. Wpadam na metę. Przed oczami ciemność. Rozglądam się za kimś znajomym ale nikogo nie widzę. Dopiero arbuz i woda poprawia ostrość widzenia. Jeszcze szybka kąpiel w parkowym strumyku i będzie dobrze. Podczas ostatniego treningu pod Otwockiem, gdzie jeździłem w małych potokach myślałem, że było ciężko ale po pierwszych 16 km tego wyścigu wiem, że byłem w błędzie. Długo nie zapomnę ścieżek Nałęczowa…
Piotrek „MIMI” Szlązak